Reklama

Jak to możliwe, że ci którzy są sobie najbliżsi potrafią się tak kompletnie, najgłębiej nie rozumieć. Przyglądanie się takim relacjom zawsze wydawało mi się ciekawe, mówi nam w rozmowie Dorota Kolak. Przypominamy archiwalny wywiad z aktorką, który ukazał się w magazynie "Uroda Życia" 12/2019.

Reklama

Marta Strzelecka: Właśnie skończyła pani pracę nad swoją pierwszą główną rolą. Trudno uwierzyć, że to pierwsza duża kinowa rola.

Dorota Kolak: Zdjęcia trwały miesiąc, rzeczywiście po raz pierwszy zagrałam postać, której kamera nie opuszcza. To „Głupcy” Tomasza Wasilewskiego – jeszcze rok, a może nawet dwa do premiery, niewiele mogę powiedzieć o tej roli. Jestem zmęczona, ale szczęśliwa, że dałam radę.

Pani specjalnością stały się bohaterki z drugiego planu, które zyskują silny głos?

Wolę zagrać coś mniejszego i niejednoznacznego niż większą rolę, ale jednowymiarową, zbudowaną na stereotypach. Dlatego chętnie gram postaci, które – jak się na początku wydaje – nie mają nic do powiedzenia. Aż przychodzi moment, który powoduje, że coś się w nich uaktywnia. Bieda ludzka nagle ma odwagę mówić. To prawda, jest coś takiego w moich najważniejszych filmowych rolach. Ja je chyba wybieram podświadomie.

Dlaczego?

Czasem ze względu na jedną scenę, jeden moment w scenariuszu, jaki pozwala mi poczuć, że będę mogła powiedzieć przez tę rolę coś ważnego. Tak było w filmie „Zabawa zabawa”, gdzie moja bohaterka, alkoholiczka, ucieka przed pomocą, szczerą rozmową z córką. Czekamy z nią na moment, w którym samej sobie powie prawdę. W „Zjednoczonych stanach miłości” od początku najintensywniej myślałam o scenie, w której moja bohaterka, lesbijka, mówi o tym, że ciało płonie z miłości i nie można go ugasić. Że nie można ugasić namiętności, choćby była najbardziej nieprawomyślna. To była poruszająca dla mnie opowieść o wyjściu z ukrycia. Człowiek jest przezroczysty i nagle coś powoduje, że się buntuje.

Rodzinne problemy

Albo się otwiera. W „1800 gramach” pani bohaterka, popularna postać, mówi do córki: „Wszyscy mnie kochają, poza moim dzieckiem”.

Przyglądanie się takim relacjom zawsze wydawało mi się ciekawe. Może dlatego, że nie znam podobnych problemów z własnej rodziny. Zastanawiam się, jak to możliwe, że ci, którzy są sobie najbliżsi, potrafią się kompletnie, najgłębiej nie rozumieć? Budując postać z takim problemem, zawsze myślę o tym, co się stało w jej przeszłości, gdzie są tego korzenie. Całej tej opowieści, jaką wymyślam, nie mam szansy zagrać, ale i tak ją buduję. Żeby chociaż spojrzeniem powiedzieć: „To nie jest tylko moja wina. Nie umiem cię kochać tak, jak trzeba, bo mnie tak nie kochano”.

Wychowując córkę, dużo myślała pani o tym, co robić, żeby czuła, że nie brakuje jej uwagi, zrozumienia, miłości?

Nieustannie. I wiem, że nie byłoby łatwo bez pomocy mojego męża Igora, który w sposób niezwykle naturalny, mimo że pochodził z rozbitego domu, obdarzał córkę absolutną, bezwzględną, bezmierną miłością. Ja się temu przyglądałam, uczyłam się od niego. Nieograniczony czas poświęcał Kasi i jej pasjom. Pamiętam, że pojechali kiedyś z Gdańska do Katowic na koncert The Kelly Family – zniósł tę muzykę, choć nie był fanem zespołu, ale córka marzyła, żeby ich zobaczyć, więc był z nią. Pojechali na warsztaty skrzypcowe do Zamościa, nie było ważne, że przez całą Polskę. Zawoził ją regularnie na jazdę konną. Ja nie doceniałam takich spraw, a on wiedział, jak duże ma to znaczenie. Myślę też, że był powiernikiem jej tajemnic, mieli wspólny świat rozmów, o których być może do dziś niewiele wiem. Ale to, co słyszałam, było piękne. „A wiesz, że jesteś piękna, mądra?”, powtarzał Kasi. I jeszcze: „Wiesz, że cię kocham?”. Może był taki otwarty, bo zawsze miał w nosie, co ludzie powiedzą? Ja za dużo czasu poświęciłam na zastanawianie się nad tym. Musiałam uczyć się odwagi w okazywaniu uczuć. Czasem lepiej, czasem gorzej mi to wychodziło. Kiedy dziś pytam moje dziecko, czy dawałam jej tyle, ile jej było potrzebne, mówi, że tak. Ale wiem, że nie dawałam jej zbyt dużo czasu. Pracowałam, wydawało mi się to ważne. A mąż wiedząc, że żywot zawodowy aktorki może być znacznie krótszy niż aktora, wziął na siebie bardzo dużo obowiązków domowych, pozwolił mi pracować bardzo intensywnie, kiedy Kasia była mała. Grałam w teatrze po trzy główne role w sezonie. Ale kiedy byłyśmy razem, poświęcałam jej całą uwagę.

Zobacz także: Dominika Ostałowska: "Nie chcę rezygnować z tego, co daje życie, z drobnych przyjemności"

Piotr Hukalo/Polska Press/East News

Miłości dużo wolności mniej

Jak to jest, że z bezpiecznego krakowskiego domu nie wyniosła pani łatwości kochania, okazywania uczuć?

Mąż powiedział mi kiedyś niesamowitą rzecz: „Czuję się wolnym człowiekiem, bo nikt nie miał dla mnie czasu”. Nie jest pozamykany, ma w sobie otwartość, łatwość okazywania uczuć. Mój dom był zhierarchizowany, bardzo zajmowano się moim wychowaniem. Była przestrzeń zakazów, nakazów. Dokładnie zostało ustalone, czego nie wypada, czego nie wolno. Słowa: „Uważaj, nie rób tego, tak nie” słyszałam w dzieciństwie znacznie częściej niż mój mąż. On spędzał czas na podwórku. Jego mama, aktorka, bardzo ciężko pracowała, utrzymywała poza Igorem jeszcze dwoje dzieci. Wychowywała go babcia, dawała mu miłość i wolność. Czego więcej trzeba? Ja dostałam miłość, wolności mniej.

Wyszła pani z domu poukładana?

Można powiedzieć, że posznurowana.

Pozbywała się pani tego na studiach aktorskich?

Od początku słyszałam zarzuty, że jestem zbyt porządna, przewidywalna. Bywało trudno. Ale spotkałam na studiach niezwykłe osobowości, nietuzinkowe kobiety, od których się uczyłam. Ewa Lassek – jej szaleństwo, dezynwoltura, pogarda dla konwenansu, absolutna nieobliczalność były wszystkim, czego nie miałam. Wielkie szczęście, że ją spotkałam. I Annę Polony – osobowość wielopłaszczyznową, o nieprawdopodobnym temperamencie. Miała w sobie świadomość seksualną, erotyczną na scenie. Uwodziła. To było dla mnie coś kompletnie nieznanego, w tym temacie byłam białą kartą. Jeżeli dziś odważam się na coś w teatrze czy filmie, to jest zasługą tego, co pozostało mi w pamięci o tych dwóch kobietach. Zobaczyłam w nich kogoś, kim chciałabym być.

Dziś wykłada pani w Akademii Muzycznej na wydziale operowym i na musicalu. Czego uczy pani kobiety?

Rzemiosła przede wszystkim. Konstrukcji, rytmu, techniki mówienia. Przeszkadza mi, kiedy mówi się o nas, kobietach, że świergoczemy, jesteśmy rozszczebiotane. Takie ptaszkowe porównania są bardzo lekceważące. Zwracam uwagę studentkom, żeby próbowały mieć inną ekspresję. Jeśli ktoś śpiewa sopranem, trudno przekierować jego głos w niższe rejestry. Ale najważniejsze w gruncie rzeczy jest to, żeby wiedziały, o czym mówią. Ale skoro pani zapytała o uczelnię, muszę powiedzieć o czymś, co mnie ostatnio bardzo dotknęło. Dotyczy to w pewnym stopniu polityki. Ponieważ zostały przeorganizowane struktury szkół artystycznych, mój dorobek naukowy – jestem doktorem habilitowanym – przestał mieć znaczenie w Akademii Muzycznej. Zgodnie z nowymi zasadami jako aktorka mogę wykładać z tytułem naukowym w Akademii Teatralnej, ale w uczelni muzycznej nie mam już dorobku artystycznego, jaki przez lata wypracowałam, a nawet uczelnia jest karana punktami ujemnymi za to, co osiągnęłam w zawodzie. I nie mogę się z tym pogodzić.To jest po prostu nieuczciwe. Praca pedagogiczna zawsze była i jest ważną częścią mojego życia i ta pasja została zniszczona przez polityków zajmujących się tworzeniem nowych porządków. To jest wyraz braku zrozumienia, braku czujności, uczciwości. W ten sposób osłabia się ludzi, nonszalancko, bez zastanowienia.

Kiedyś nie chciała pani mówić publicznie o polityce.

Teraz nie da się nie mówić. Był taki czas, kiedy myślałam, że nie powinnam być nośnikiem idei politycznych. Ale jednak zawsze dobór tego, w czym gram, z kim pracuję, o jakich ludziach opowiadam w kinie czy teatrze wynika jednak z moich poglądów. Tak samo jak moim wyraźnym wyborem – w dzisiejszej rzeczywistości, jak się okazało, również politycznym – było postawienie na karierę naukową. Buntowałam się zawsze, kiedy ktoś mówił, że aktorka może być głupia. I sama często słyszałam: „Nie myśl za dużo”. Dlatego dbałam o wykształcenie. To lekceważenie polityków dotyczące naszych prywatnych wyborów – tego na przykład, czy chcemy mieć dzieci, czy nie – polega nie tylko na tym, że ktoś odbiera nam w tej sprawie głos. Bierze się też z założenia, że jesteśmy głupsze, że rozum kobiety pewnych rzeczy nie ogarnia. Takie myślenie wciąż ma miejsce, naprawdę. Mężczyźni politycy nie wyzbyli się poczucia wyższości w stosunku do tego, co mówimy my – stereotypowo uznawani za słabszych – kobiety, artyści, ludzie z mniejszości. Przecież powinno być oczywiste, że nikt nie ma prawa mówić nam, jak mamy kochać, gdzie jest nasze szczęście. Nie wiem, czy jest coś bardziej okrutnego niż to, że ktoś ustanawia zasady, według których nie możesz być z kimś, kogo kochasz. Bo jest tej samej płci. Mamy jedno życie. Jak można odebrać w tym życiu taką podstawową rzecz? Z biegiem lat taka strata przekształca się w głęboką samotność. Dlatego musimy mówić głośno, silnymi głosami.

Kiedy zmieniła się pani tak naprawdę, porzuciła to ułożenie, wyniesione z domu?

Chyba jednak dosyć późno. Przełomowym momentem była Matka Witkacego, którą zagrałam w Teatrze Wybrzeże. Miałam 46 lat. Byłam jeszcze trochę za młoda do tej roli, tak myślę. Nagle musiałam sobie wyobrazić proces odchodzenia, umierania, straconego życia, myśli, że nie wiadomo, po co żyłam, niemożności porozumienia się z dzieckiem, tego, że jako artystka jestem niczym. To było otwarcie.

To znaczy?

Ta rola, ta postać uświadomiły mi, że z całą pewnością mija połowa życia i że z tą drugą trzeba się obchodzić bardziej czule, mądrzej. Wcześniej po prostu żyłam. Po „Matce” odważniej i uważniej zaczęłam myśleć o relacjach, zawodzie, ocenianiu innych, moim miejscu w świecie.

Zobacz też: „Ta cholera ma w życiu szczęście!” Kim jest Gabriela Muskała, gwiazda „Fugi” i „Szóstki”?

Czas na relaks

Mieli już państwo wtedy dom na Kaszubach?

Tak, kupiliśmy go za pieniądze zarobione w serialu „Radio Romans”. Ale właściwie do teraz, czyli 20 lat, pracowaliśmy nad tym, żebym się w nim dobrze czuła. Zanim stał się bliski mojemu sercu, sporo czasu minęło. Po kupieniu go znowu nie mieliśmy pieniędzy, więc remonty, przeróbki pojawiały się stopniowo, w kolejnych latach. Teraz to moja przystań. Po wyjeździe z teatrem na zagraniczne spektakle albo intensywnym czasie w pracy w Warszawie nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła pojechać na Kaszuby. Wchodzę do lasu na półtorej godziny, idę przed siebie, nie muszę przy tym zbierać grzybów, i wracam zrelaksowana. Zielono, cicho, a latem mogę jeszcze pływać w jeziorze. To miejsce mnie regeneruje w sposób błyskawiczny. Myślimy o tym, żeby tam kiedyś zamieszkać, zacząć żyć bardziej do wewnątrz. Świat zewnętrzny jest dla mnie coraz trudniejszy do zaakceptowania. Rzeczywistość staje się coraz bardziej agresywna. Mam wrażenie, że ludzie coraz częściej krzyczą, warczą. Trudno o ciszę. Ale może tak mi się teraz wydaje, bo przeczytałam właśnie „Serotoninę” Michela Houellebecqa. „Znikąd nadziei”, pomyślałam – tylko w zielonym.

Houellebecq to wielki ryzykant, prowokator. Bez zastanawiania się nad tym, czy łamie tabu, mówi i pisze o religii, seksie, mniejszościach. Ma już pani w sobie brawurę, tak jak on?

Teraz przy każdej kolejnej ryzykownej produkcji filmowej mówię sobie: „No, Dorota, może to jest właśnie ostatni film w twoim życiu”. Serio biorę to pod uwagę i daje mi to pewien rodzaj spokoju. Nie wpadnę w depresję, nie będę rwała szat, jeśli któraś z ról, wymagających ode mnie wielkiej odwagi, przekraczania granic, okaże się jednak nieudana. A myślę, że w mojej pracy chodzi o ryzyko. Mój wewnętrzny głos mówi mi: „Jak nie teraz, to kiedy?”. Chcę zdążyć przejść na stronę brawury. A w życiu prywatnym, codziennym, zwyczajność jest dla mnie w porządku.

Jak spędzacie święta?

Może się zdarzyć, że cztery pokolenia zasiądą do świątecznego stołu. Obie nasze mamy, moja i męża, mają po 90 lat, są niezwykłymi kobietami. Moja mama ma takie powiedzenie: „No dobrze, byle do wiosny i do przodu”. Jest niewiarygodnie ciekawa świata, ludzi. Czerpię z jej pogody, radości życia. A mama mojego męża czyta scenariusze, nad którymi pracuję, proszę ją o rady zawodowe. Są jeszcze: nasza córka, wnuk, moja siostra, jej córki. Czasem jedziemy na święta do Krakowa, czasem spędzamy je w Gdańsku, gdzie mieszkamy, a czasem urywamy się na Kaszuby. Ale najbardziej lubię, kiedy możemy w kilka osób siedzieć przy stole, lepić pierogi i gadać, popijając białe wino.

PRZEMEK SWIDERSKI/REPORTER
Reklama

Rozmowa z Dorotą Kolak ukazała się w "Urodzie Życia" 12/2019

Reklama
Reklama
Reklama