Media rozpisywały się o chorobie Dominiki Ostałowskiej, internauci gdybali na temat jej problemów psychicznych i komentowali wagę, śledzili jej rolę w "M jak Miłość" i ani na chwilę nie dawali jej prawa do prywatnej przestrzeni do pracy nad swoimi problemami. Przypominamy archiwalny wywiad dla "Urody Życia" (nr 10/2018), w którym aktorka opowiedziała o swojej drodze do zdrowia, odkryciach, synu i związkach.

Reklama

Karolina Morelowska-Siluk: W sztuce „Cudowna terapia” zagrała pani Joannę, kobietę, która razem z mężem trafia do terapeuty, by ratować małżeństwo. Jaka jest pani bohaterka?

Dominika Ostałowska: Nie lubię opowiadać o swoich bohaterkach, wolę je grać, więc posłużę się jedynie surowym opisem. To kobieta, która jest matką i żoną od 17 lat. Przeżyła parę pięknych chwil, ale też kilka rozczarowań. Ma swoje marzenia, potrzeby, oczekiwania. Czuje, że one nie do końca są zaspokojone.

Jest nieszczęśliwa? Jak ocenia ją inna kobieta, Dominika Ostałowska?

Myślę, że ona nie umie dostrzec plusów sytuacji, w której jest. I chyba w dużej mierze z tego wynikają jej problemy. Bardzo często zatrzymujemy się przy naszych brakach, niespełnionych nadziejach, skupiamy się na nich tak mocno, że nie starcza nam wzroku, energii na dostrzeżenie, że oprócz tego, czego w naszym życiu nie ma, jest ta pula spraw, które toczą się pomyślnie. No i te wywindowane oczekiwania, potem kolejne i kolejne rozczarowania.

Zobacz także

Lepiej nie pragnąć, nie marzyć?

To jest takie buddyjskie podejście do sprawy – nie potrzebować niczego. Nie sądzę, żeby to było w pełni możliwe w dzisiejszym świecie. Owszem, pociągająca jest myśl o takim stopniu niezależności, jednak im dłużej żyję, tym mniej wydaje mi się to prawdopodobne.

Zwykle jest chyba odwrotnie, jeśli już w ogóle myślimy o takim wyzbyciu się wszystkiego, to raczej na późniejszym etapie życia. Młodość zwykle krzyczy: „Chcę! Dajcie mi!”.

To prawda, ale mam raczej odwrotnie. Im więcej widziałam, spróbowałam, doświadczyłam, tym dalej mi do ascezy. Nie chcę rezygnować z tego, co daje życie, z drobnych przyjemności. Pamiętam, że kiedy byłam bardzo młodą osobą, marzyłam o harmonijnym życiu, chciałam wyważenia i spokoju.

A dziś?

Dziś uśmiecham się do marzeń tej naiwnej dziewczyny. Mam swoje ułomności, niespełnienia – cierpię z ich powodu. Potem próbuję coś nadgonić, połatać. Nie ma tu miejsca na harmonię. Podstawą, która może ratować, jest próba zrozumienia tego, co się w naszym życiu dzieje, dlaczego postępujemy tak, a nie inaczej.

A te materialne sprawy, te drobne przyjemności, o których pani wspomniała – czego pani potrzebuje, aby czuć się dobrze?

Lubię kupić piękny przedmiot do domu, siedzieć w ładnym, wygodnym fotelu. Potrafię kupić do mojego ogrodu droższe drzewko. Sprawia mi przyjemność patrzenie na nie. Kiedy pięknie rośnie, kiedy kwitnie, czuję się szczęśliwsza. Nauczyłam się tego.

Bo wcześniej nie było miejsca na takie drobiazgi, była pani wobec siebie surowa?

Przez większą część życia byłam wobec siebie bardzo surowa. Uważałam, że mam być perfekcyjna, nienaganna, porządna pod każdym względem, niesprawiająca kłopotów. I teraz powinno paść – bo tak zostałam wychowana. Ale ja nie zostałam tak wychowana. Nie wiem, skąd od zawsze miałam w sobie ten nakaz. Owszem, moja mama była bardzo poukładaną osobą, ale pamiętam, że do mnie zawsze mówiła: „Zostaw te książki, idź na podwórko”, „Nie sprzątaj, pobaw się”. A ja swoje: najpierw lekcje, potem – ewentualnie – nagroda. Miałam siedem lat, a już czułam, że dobrze się bawić mogę tylko po odrobieniu lekcji. Myślę, że byłam dzieckiem bardzo świadomym, zbyt świadomym. Bardzo dużo widziałam i na tej podstawie zbudowałam obraz tego, jaka powinnam być. A potem przez kilkadziesiąt lat mierzyłam się z tym wyobrażeniem.

Aż w którymś momencie poczuła pani, że trzeba je pożegnać?

Tak, bo to prosta droga do obłędu. To nie było oczywiście olśnienie, to był proces. A raczej to jest proces. Bo on wciąż trwa.

Na jakim jest pani etapie w tej nauce odpuszczania sobie?

Jestem daleko od takiego: „Happy hurra, już wiem, jak żyć, znalazłam sposób”. Trochę mnie bawią ludzie, którzy odkryli ten właściwy sposób, bo zwykle za jakiś czas słyszymy, że tamten był, owszem, dobry, ale teraz znaleźli jeszcze lepszy, zwykle zupełnie inny. I tak można w nieskończoność. Myślę, że nie ma świetnych, idealnych rozwiązań na życie. Bo życie nie jest świetne.

Raczej uważam, że w tej pracy nad sobą czasem wpada się w dołki i robi się krok w tył. I trzeba się z tym pogodzić. Naprawdę uważam, że najciekawszą rzeczą w życiu jest czynność odkrywania tego, kim jesteśmy, czego chcemy, co nas koi, a co wyprowadza z równowagi. Więc tak sobie pomału siebie odkrywam. Nie wiem, obawiam się, że to prowadzi do egocentryzmu, ale mam nadzieję, że nie, bo chyba nie ma dla mnie sensowniejszej drogi. I tego uczę swojego syna. Chciałabym, żeby umiał odczytywać i rozumieć przede wszystkim swoje emocje. Ja się bardzo długo zajmowałam innymi ludźmi. Tym, co oni czują, co myślą, co ich boli. A swoje emocje zakopywałam.

Dużo było tych zasypanych dołków?

Za dużo. O tym jest też to przedstawienie, że ludzie nie potrafią wyrażać emocji. Nie potrafimy mówić wprost, że coś nas złości. Chodząc na psychoterapię, usłyszałam takie cudowne stwierdzenie: pomieścić czyjąś złość. Myślę, że umiem świetnie mieścić czyjąś złość, ale mojej złości chyba nigdy nikt nie pomieścił. Więc nauczyłam się ją tłumić absolutnie, do bólu.

Nigdy nie było obok pani człowieka, który próbował tę pani złość pomieścić?

Nie miałam zbyt dużo ludzi wokół siebie. Od siódmego roku życia jedyną osobą, która stanowiła moją rodzinę, była moja mama. To jest przekleństwo i błogosławieństwo jednocześnie, że nie mam doświadczeń typu: zjazdy rodzinne, konflikty z ciocią, babcią, dziadkiem, wujkiem... Moja mama, siłą rzeczy, była dla mnie wyrocznią we wszystkich sprawach.

Mama też nie mieściła złości swojej córki?

Nie.

A może pani nigdy nie próbowała jej swoją złością obarczać...

Raz mi się zdarzyło. Mama podniosła na mnie głos, a ja to wtedy odwzajemniłam. To był dla mnie samej szok, byłam przerażona, bo nie wiedziałam, skąd ten podniesiony głos się wydobył. Więcej już tego nie zrobiłam. Ale było to na tyle istotne, mocne, że pamiętam o tym do dziś, a miałam wtedy 12 lat.

I tak pani zostało na całe życie. To sprawia, że człowiek czuje się osamotniony?

Zdecydowanie tak, myślę, że nie ma większej przyjemności na świecie niż poczucie, że ktoś cię naprawdę rozumie, albo chociaż rozumie, że jesteś zupełnie od niego inna, i jest gotowy nie forsować swojej prawdy, ale pójść czasem na kompromis. Ja raczej musiałam szukać w życiu innych przyjemności...

Na szczęście w swojej pracy umiem trochę odważniej wyrażać emocje, to taka przestrzeń – wentyl. Potrafię dochodzić swoich racji, jeśli jestem czegoś pewna, mówię o tym głośniej niż w życiu prywatnym. Po godzinach pracy tylko zbierałam emocje innych ludzi. Widziałam kiedyś program o osobach, które gromadzą strasznie dużo przedmiotów. Nie widzą, nie czują, że ich przestrzeń jest już potwornie zagracona. Ich mieszkania, domy stają się magazynami, są w nich tylko wąskie ścieżki, aby móc się jakoś przemieścić.

To jednostka chorobowa – zbieractwo.

O, właśnie. Mam wrażenie, że jestem, a na pewno byłam, takim zbieraczem emocji innych ludzi. Zbierałam i nie umiałam się tego wszystkiego pozbywać. I tak trwałam. Bo my przyzwyczajamy się do siebie samych, do swojego sposobu funkcjonowania, tak jest nam pozornie bezpiecznie, choć siebie krzywdzimy. W pewnym momencie zaczęłam odczuwać ciężar. Wielokrotnie decydowałam się w życiu na terapię, ale długo nie trafiałam na odpowiedniego dla mnie terapeutę.

W końcu się udało.

Udało się i zaczęła się mozolna praca... Chciałam szybciej, chciałam czerwony pasek, ale cudów nie ma. Jeśli coś trwało 40 lat, to ciężko zaleczyć to w tydzień.

Pani bohaterka, Joanna, mówi w pewnym momencie takie słowa: „Kiedy kobieta ma dość, ma dość naprawdę”. Doświadczyła pani w swoim życiu takiego prawdziwego „dość”?

O tak, doskonale wypowiada mi się to zdanie na scenie, myślę, że to wynik moich prywatnych doświadczeń. Bardzo długo i dużo znoszę, ale jak mam dość, to mam dość naprawdę! I dziękuję sile wyższej, że tak mam. Że przy tej skłonności do „mieszczenia”, mam jednak swoją wyporność. Bo są ludzie, którzy nigdy nie mówią: basta. Ja do tego bardzo długo dojrzewam, ale jak już dojrzeję, mówię: koniec i odchodzę.

I już nie ma odwrotu?

Nie ma. Nie walę drzwiami, ale bezpowrotnie zamykam te drzwi w sercu. I już nie można mnie przekonać. Dosłownie raz w życiu zawróciłam na moment, zawahałam się, ale tylko po to, by za chwilę jeszcze wyraźniej powiedzieć: koniec. I nie ma miejsca na żal.

A jest poczucie porażki?

W pierwszej chwili tak, ale później znika. Nigdy nie traktuję nieudanych związków jako porażek, jako dowodu na własną ułomność. Przeciwnie – myślę wtedy o swojej sile. O zwycięstwie nad sytuacją, która mi się przydarzyła. Niczego nie żałuję, ale uczę się, aby „mieć dość” trochę wcześniej niż później. Uczę się, by ufać sobie. Ufać swoim wrażeniom, przypuszczeniom, poczuciu, że czegoś nie chcę, bo nie czuję się w czymś albo z kimś do końca komfortowo. Pracuję nad tym, by nie próbować naprawiać relacji za wszelką cenę, by nie próbować zasłużyć, aby ktoś spojrzał na mnie bardziej łaskawym okiem. Pracuję nad tym, aby umieć w odpowiednim momencie odpuścić.

A nad tym, by pozbyć się tej surowości wobec samej siebie, też pani pracuje?

Zdarza mi się być z siebie dumną. Z czułością ma to jeszcze niewiele wspólnego, ale to już jakiś krok w dobrą stronę. Zaczynam myśleć o sobie nie tylko w kategoriach: czego nie zrobiłam, czego nie załatwiłam, na którym odcinku nie byłam idealna. Ale też: co mi się udało, co mam, czego dokonałam. Zaczynam to dostrzegać i cieszę się z tego, bo to nowość w moim życiu.

Moim pierwszym nauczycielem takiego myślenia o sobie nie był wcale mój terapeuta, ale mój syn. Kiedy zaczął już więcej kojarzyć, korzystać z internetu, przyglądać się światu, zadawał mi pytania, które zmuszały do refleksji. Na przykład odkopał schowany przeze mnie kosz z różnymi szpargałami. Wyciągnął z niego moje nagrody, statuetki, przeglądał je, wreszcie spytał: „Mamo, ty masz tyle nagród? Dlaczego dlaczego się tym nie chwalisz?”.

Pomyślałam: Boże, moje dziecko czuje, że jestem niepewna siebie, wciąż przestraszona, nie umiem cieszyć się z tego, co zrobiłam. Ma rację. Czas się opamiętać. Więc staram się każdego dnia od nowa opamiętywać.

***

Rozmowa z Dominiką Ostałowską ukazała się w „Urodzie Życia” 10/2018

Zdjęcia: Martyna Galla/Van Doresen Artists

Stylizacja: Jan Kryszczak/Art Faces Warsaw

Makijaż: Zosia Gil-Wąsowicz

Fryzury: Klaudia Jaśpińska

Reklama

Produkcja: Kamila Morgisz i Magda Byczewska

Reklama
Reklama
Reklama