Danuta Stenka: "Wciąż mam poczucie, że zaciągnęłam u mojego życia poważny kredyt"
Być kobietą? Danuta Stenka ma swoje przemyślenia na ten temat...
- Redakcja VIVA!
„Kiedy patrzę na karierę aktorów – kobiety i mężczyzny – to jeśli oboje są świetni, a choćby i ona była lepsza od niego, to i tak ona wcześniej wypadnie z gry. Gdzie pan widzi te wielkie role dla kobiet?!” – mówi Danuta Stenka w rozmowie z Jakubem Janiszewskim. Poniżej przypominamy wywiad z aktorką, który ukazał się w „Urodzie Życia” 1/2016.
Powiedziała pani w jednym z wywiadów, że jest wyposażona w dwa silne uczucia: ból – że to, co pani do tej pory zrobiła, jest niedoskonałe, i lęk przed nieznanym, któremu nie będzie pani w stanie sprostać.
Lęk towarzyszy mi od zawsze i pewnie nigdy mnie nie opuści. Nawet w najlepszych czasach, kiedy wiatr najsilniej wiał w zawodowe żagle, nawet wtedy mnie nie odstępował. Miałam 30, 40 lat, propozycji tyle, że nie byłam w stanie wszystkich pogodzić czasowo, aż żal było rezygnować, a mimo to nie czułam się wcale pewnie. Pamiętam, jak przyjaciel z pierwszego mojego teatru, Jacek Polaczek, tłumaczył mi: „Ty robisz straszną rzecz. Powtarzając, że się boisz, programujesz się na to, że będziesz się bała”. A ja myślę, że się nie programuję, bo czasem tego lęku jest we mnie tak dużo, że raczej muszę dać upust. Ale przy tym jest coś jeszcze. W równie dużym stopniu wypełnia mnie ciekawość, która często okazuje się silniejsza od lęku, która mnie pcha. Bez niej, bez ciekawości siebie w nowej odsłonie, nowych okolicznościach, niezbadanych, nieprzewidywalnych, nie byłabym w stanie uprawiać tego zawodu.
Przecież role są do siebie jakoś tam podobne, nie każda niesie unikalną jakość.
Tylko że to nie o samą rolę chodzi. Chodzi też o ludzi, z którymi będę współpracowała, o ekipę, z którą wybieram się na wyprawę. Być może teren, który mamy zwiedzić, nie jest jakiś bardzo interesujący czy wyjątkowo różny od poprzednich, ale sama drużyna może być sytuacją do zbadania.
Powiedziała też pani kiedyś, że w tym zawodzie wolałaby być mężczyzną. A przecież widziałem panią w rolach, w których przekraczała pani granicę płci. Na przykład Doktor z „Makbeta” w reżyserii Grzegorza Jarzyny. Z pewnością nie była to kobieta, ale też nie mężczyzna. To chyba w ogóle nie był człowiek.
Tak, to rzeczywiście nie był człowiek, zgadzam się z panem. Ciekawe, że pan tę postać zapamiętał, przecież to niewielki element całości, taki koraliczek zaledwie. A z tą męskością to nie chodzi o to, kogo gram, a raczej o to, że swego rodzaju męska postawa wydaje mi się w pewnym sensie bardziej moja. Od samego początku czułam w sobie jakiś wewnętrzny hamulec. Młodzi ludzie zazwyczaj prą naprzód, idą po swoje, dążą do tego, żeby wziąć jak najwięcej. Tymczasem ja działałam jakby na zaciągniętym ręcznym hamulcu, wolałam wielu rzeczy nie robić niż pchać się w sytuacje, do których nie dorosłam i nie dojrzałam. Miałam poczucie, że w wielu miejscach mnie zwyczajnie nie powinno być, bo to jeszcze nie mój czas, że na to muszę sobie zapracować. Że owszem, mogę podjąć próbę, może się nawet udać, ale tak naprawdę zabieram przestrzeń dla kogoś, kto byłby do danego zadania, roli, przedsięwzięcia bardziej predestynowany niż ja.
Myśli pani, że to nie jest kobieca cecha?
Myślę, że to działanie nielogiczne, wbrew pozycji i możliwościom, jakie przypadają kobiecie w tym zawodzie. Zachowywałam się, jakbym była facetem, który ma przed sobą wieloletnią zawodową perspektywę. A dla baby w tym zawodzie przestrzeni jest mniej, więc z czysto zdroworozsądkowych pobudek powinna grać jak najwięcej i najszerzej, bo za moment jej czas się skończy. Tymczasem ja myślałam: spokojnie, pozbieraj jeszcze trochę do koszyczka, żeby było z czego czerpać. Opowiem coś panu. Gdy po latach przytrafił mi się wreszcie mój wymarzony Czechow, sytuacja wydawała się idealna. Teatr Dramatyczny, reżyser Rosjanin i „Wiśniowy sad”, w którym miałam grać rolę Raniewskiej. I co zrobiłam? Poszłam do niego, żeby go przekonywać, że ta Raniewska to nie dla mnie. Miałam wtedy 32 lata i po pierwszej próbie czytanej uświadomiłam sobie, że to całkowicie fałszywa sytuacja. Nieprawda, której współczesne czasy nie zniosą. Dzisiaj 30-letnia kobieta ma przecież jeszcze pełen gaz pod nogą, żadnego poczucia odchodzenia, utraty tego, co najciekawsze, najważniejsze, przekraczania jakiejś granicy, wszystko jeszcze przed nią. Reżyser mnie uspokajał, bo skoro Olga Knipper grała Raniewską, mając 32 lata, to i ja mogę. Uwierzyłam, że ma na to jakiś pomysł. Nie miał. Odczytaliśmy tego Czechowa po bożemu, jakby między początkiem dwudziestego wieku a jego końcem nic się ze światem nie zadziało. Masakra. Dla mnie to była wewnętrzna masakra, poczucie totalnej nieprawdy.
Ale może tylko wewnętrznej. Może spektakl w gruncie rzeczy się bronił.
Wiem, co się ze mną wtedy stało. Pamiętam jeden z monologów. Próbuję mówić tekst i czuję, że nie mam dostępu do mojego wewnętrznego Człowieka, nie mogę sięgnąć głębiej, zupełnie jakbym się składała z samej głowy i aparatu mowy. Pałuba, skorupa. Żadnych głębszych emocji. Dlatego sądzę, że to jednak była masakra, coś w tym spektaklu nie działało. To okropne uczucie – stawać każdego wieczoru przed publicznością i wiedzieć, że jest się zmuszonym ją oszukiwać, bo człowiek sam w to, co robi, nie wierzy.
Kto powiedział, że widzowie odbierają to samo, co pani?
To prawda, czasem zdarzają się wielkie zdziwienia. Ja czuję pustkę i ciemną dolinę, a z drugiej strony dostaję informację, że było ciekawie. Nie do końca wiemy, co przechodzi przez rampę i co się stwarza po tamtej stronie. Choć równocześnie, z upływem lat, mam coraz większą świadomość niuansów tego sprzężenia, które zachodzi między sceną a widownią. Coraz lepiej rozpoznaję, kiedy to oni nam podcinają skrzydła, a kiedy to my dajemy im tak niewiele albo tak fałszywie, że nie mają ochoty brać udziału w tej rozmowie. Kiedyś czułam to intuicyjnie, a teraz to po prostu wiem, widzę.
I sama się mogę podręczyć.
Ale to nie jest zależne ode mnie. Tak mnie wymyślono, stworzono, jestem na taką siebie skazana. Ja nie udaję tych własnych wątpliwości, choć też czasem, paradoksalnie, jakoś tam z nich korzystam. Dziwnie to zabrzmi, ale często, kiedy mam poczucie, że jestem w głębokiej dolinie, że tonę, to dopiero wtedy pojawia się siła do walki, która pomaga mi odbić się od dna i iść w górę. Czasami zaskakująco wysoko.
Jak marszałek Ferdynand Foch: „Moje prawe skrzydło się cofa, moje lewe skrzydło się cofa, moje centrum w rozsypce – idealna sytuacja, uderzam do ataku”. Dużo tego minorowego tonu w pani wypowiedziach. Zawsze tak było?
Zawsze. I 10, i 20 lat temu śmiano się ze mnie i mówiono, że kokietuję. A ja tak wtedy, jak i teraz uważam, że pozycja kobiety w tym zawodzie jest słabsza, że w którymś momencie jej kariera się kończy, propozycji nie ma i już.
I czasem mi żal, bo jak się popatrzy na karierę kobiety aktorki i mężczyzny aktora, nawet jeśli oboje są równie świetni, a choćby i ona była od niego lepsza, to ona wypadnie z gry wcześniej. Najczęściej wtedy, kiedy zacznie się robić wielowarstwowa, złożona, gdy już będzie bardziej świadomym i dojrzałym człowiekiem i aktorką. A on wówczas rozwinie skrzydła.
Czytaj też: Danuta Stenka: „Jest różnica w płacach dla aktora i aktorki, którzy są plasowani na równi na półce”
06.10.2020 r. Warszawa, scena studio, Teatr Narodowy, próba "Sonaty jesiennej" Bergmana w reżyserii Grzegorza Wisniewskiego
A Danuta Szaflarska? A Stanisława Celińska?
Ja nie mówię o tym, że żadna kobieta się nie ostanie, bo jakieś na pewno. Ale tych propozycji jest nieporównywalnie mniej. Szczęśliwie teatr pozostaje dla aktorek bardziej łaskawy. Ale w kinie? Zwłaszcza w polskim kinie? Niech pan sam spojrzy, widzi pan dużo ról, gęstych, ciekawych, złożonych ról dla kobiety, dojrzałej kobiety? No, nie. Dominują postaci męskie.
Pani mówi: „Jestem coraz bliżej końca”. Inni mówiliby: „Teraz to dopiero mam dużo do zaproponowania”.
Ależ ja mam bardzo dużo do zaproponowania, więcej, niż kiedy byłam młodsza!
Słyszę przede wszystkim, że za moment ktoś pani zgasi światło.
No tak, spodziewam się tej cegły, która za moment spadnie mi na głowę, bo przecież widzę, że spadają. I się ubezpieczam. Chociaż... czy ja wiem? Czy ja się ubezpieczam? Nie, ja po prostu głośno o tym mówię, że wiem, że już za chwilę mnie to spotka. Chyba raczej oswajam…
Skoro ten zawód taki okrutny, to właściwie mam ochotę zapytać, po co go sobie pani wybrała.
To jest właśnie zagadka. Ja ani o tym nie marzyłam, ani nawet nie podejrzewałam, że mogłabym marzyć. Wyobrażałam sobie, że zostanę nauczycielką, jak moja mama. To najciekawsze, co można było robić na mojej rodzinnej kaszubskiej wsi. O teatrze nic nie wiedziałam, byłam w nim może ze trzy, cztery razy, bo i kto woziłby uczniów z klasy matematyczno-fizycznej do teatru! To moja polonistka z wielką determinacją posłała mnie najpierw na konkurs recytatorski, a potem do szkoły teatralnej.
Do której pani ostatecznie nie zdawała.
Nie zdawałam, bo w ogóle nie czułam się na siłach i nie wyobrażałam sobie, że mogłabym przekroczyć jej próg. To mnie przerastało. I znowu: to moja nauczycielka dowiedziała się, że w Gdańsku, przy Teatrze Wybrzeże działa trzyletnie studium aktorskie. Krótki był zresztą jego żywot, wypuściło zaledwie pięć roczników. Tam trafiłam, choć nie od razu, bo akurat nabór został na rok wstrzymany i przez ten czas pracowałam jako nauczycielka rosyjskiego w szkole podstawowej. Po tym roku znowu ktoś się uparł, że mnie tam „umieści”. I tym razem skutecznie. To osoby trzecie wymyśliły mi ten zawód! Zawód, bez którego dzisiaj nie umiem sobie życia wyobrazić! To wciąż nie przestaje mnie zadziwiać, że też im tak zależało!
I wciąż mam poczucie, że zaciągnęłam u mojego życia poważny kredyt.
Oni chcieli, a pani się dała przestawiać. I tak panią poprzestawiali, że została pani bezwolnie wielką gwiazdą. Akurat.
Niech mi pan wierzy, że mnóstwo zależało od ludzi, których spotkałam. Mam taką naturę, która właściwie powinna mnie z tego zawodu już dawno wykluczyć: siedź w kącie, znajdą cię. Sama sobie nie umiem niczego zorganizować. Nie pójdę do reżysera, producenta starać się o rolę. Nie powiem do dyrektora teatru: niech mnie pan zaangażuje. Gorzej, ja będę umierała ze strachu, nawet jeśli mnie ten dyrektor sam zechce zaangażować i sam zaprosi na rozmowę. Byłabym kłamcą, gdybym powiedziała, że zawdzięczam to miejsce, w którym dzisiaj jestem, wyłącznie sobie.
W latach 80. do liczącej się grupy aktorów można było wejść bodaj tylko przez szkołę teatralną. To było zamknięte środowisko, niechętne prowincjonalnym aktorom, którymi skądinąd zawsze pogardzano. Kto zna minimalnie historię teatru, ten takie rzeczy wie. Dalej chce mnie pani przekonywać, że wszystko wydarzyło się poza panią?
Tak, ma pan rację. Skończyłam nikomu nieznane studium. Pierwszy angaż dostałam w Szczecinie, o którym sam dyrektor mawiał: „Jak tu robić kulturę w tym centrum NRD?”. Musiałam przejść długą drogę. Może mi pan wierzyć albo nie, ale to moi koledzy ze szczecińskiego teatru wywiedzieli się, że u Cywińskiej, w Teatrze Nowym w Poznaniu są wolne miejsca, bo Janusz Wiśniewski odszedł do Warszawy z częścią zespołu. I to właśnie oni kazali mi napisać list, umówili mnie na spotkanie, kazali pojechać. Pchano mnie i ciągnięto.
I co z tego mieli ci wszyscy dobrzy ludzie, którymi świat jest usłany?
Tego właśnie nie wiem.
Pani wdzięczność?
To na pewno. Z okazywaniem wdzięczności nie mam problemu, choć nie wiem, czy to dość satysfakcjonujące.
A ja myślę, że musiała się pani wykazać olbrzymim hartem ducha, żeby całą tę ścieżkę przejść. Niezależnie od dobrych ludzi.
Jak to ktoś kiedyś powiedział: musiałaś im w tym pomóc czy ich zainspirować. To prawda, ale jedyny mój wkład to była moja praca. Jedyny, choć pewnie zasadniczy. Nigdy nie miałam poczucia, że coś mi się należy. To były raczej prezenty, które pojawiały się po drodze, te kolejne otwierające się przede mną drzwi. Czułam ogromny strach, mój przyjazd do Warszawy był potwornym stresem, pierwsze próby w Teatrze Telewizji, praca z kamerą, ci znani aktorzy, to wszystko było porażające.
Z czasem okazywało się, że chyba jednak nie jestem jakąś aktorską niedoróbką czy podróbką, że chyba jednak coś umiem. Ale nie miałam ani wielkich marzeń o Warszawie, ani poczucia, że marnuję czas w Szczecinie, Poznaniu. Dzisiaj czasem zdarza mi się usłyszeć, a nawet pomyśleć, że może szkoda, że tak późno się tu znalazłam, że może nie wykorzystałam w pełni tych kilku lat. Ale coś mi mówi, że tak miało być. Byłam przewidziana na długie dojrzewanie. A ten facet we mnie, w środku, już wtedy mi podpowiadał, że przecież ja trafię do tej Warszawy, że nie ma co przeć. We własnym tempie tam dotrę. To zadziwiające, przy wszystkich moich lękach, jednak ten spokojny, pewny głos też we mnie jakoś działał.
To dlaczego dzisiaj już go nie słychać?
Jestem w gotowości, czuję swój potencjał. Patrzę na to i myślę, że warto byłoby to jakoś wykorzystać. Ale sama sobie nie umiem tego zagospodarować. Sama sobie tego dać nie potrafię.
To brzmi jednak absurdalnie. Siedzimy tu, tuż obok Teatru Narodowego, w którym przed chwilą skończyła pani próbę do „Kordiana”. Zastałem panią naczytującą rolę do Teatru Telewizji. Cały czas jest pani w pracy, a mówi o tym tak, jakby nic się nie działo.
Ostatnie dwa, trzy lata były wyjątkowo ciekawe, to prawda. Po pierwsze „Lód” według Sorokina w Teatrze Narodowym. Piekielnie kontrowersyjny spektakl, niektórzy nazywali go audiobookiem. Założeniem reżysera, Konstantina Bogomołowa, było, aby powściągnąć środki aktorskie, aby odłożyć na bok takie typowe narzędzia do obróbki roli, które każdy aktor w swoim warsztacie ma i z których na co dzień korzysta. Walczył o to, żebyśmy nie narzucali się widzowi ze swoją historią – może jej posłuchać, jeśli chce, ale nie musi. Zupełnie jakby nam nie zależało na zainteresowaniu publiczności, a tak naprawdę chodziło o to, żeby to widz sam dokonywał interpretacji, aktywnie wszedł w czytanie znaczeń. Sam sobie stwarzał ten świat. Przedziwna, trudna i fantastyczna praca. Wymagała skupienia i piekielnej dyscypliny. I jaka zdobycz! Po kilkunastu latach pracy w Narodowym po raz pierwszy miałam uczucie, że jestem w zespole, bo kiedy reżyser wyjechał i przestał nad nami czuwać, poczuliśmy potrzebę, żeby się pilnować nawzajem. Żeby nie zboczyć na stare, wydeptane ścieżki. A to wszystko na takiej pajęczynie utkane!
Pani lubi eksperymenty.
Tak. Tutaj mój wewnętrzny szczeniak, który musi wszędzie nos wpakować, ma wielkie pole do popisu. Ryzykowne historie, które niosą ze sobą ryzyko dużej wywrotki. Nie takiej zwykłej, codziennej, ale dużej, naprawdę dużej. Wtedy jest szansa na to, że wyprawa poniesie nas w bardzo ciekawe rejony, gdzie być może nigdy byśmy nie dotarli.
Jest jakiś rodzaj wyzwania teatralnego, któremu z całą pewnością by pani odmówiła? Rola w farsie? W wodewilu?
Grałam w farsie na samym początku mojej drogi zawodowej, w Szczecinie. Gdyby trafiła się ciekawa propozycja i dobry reżyser, zagrałabym i dziś, choć od lat jestem raczej kojarzona z repertuarem dramatycznym. A wodewil? Chyba bym nie umiała… ale spróbować bym chciała. Kiedyś usłyszałam, jak pewien reżyser, wychodząc ze spektaklu, pogardliwe go skomentował: „To nie jest teatr!”. Jakże to? Kuglarstwo uliczne, jeśli ma widzów, też jest teatrem. Każda relacja aktor–widz stwarza teatr. I ma prawo istnieć. Oczywiście nie muszę być miłośniczką każdej propozycji teatralnej, choć jako aktorka, dla zdobycia nowych narzędzi, chętnie spróbowałabym wszystkiego. Więc chciałabym zagrać i w wodewilu… To znaczy chciałabym umieć zagrać. Chętnie przeszłabym przez cały okres prób z zaangażowaniem, walką, determinacją. Pod jednym warunkiem: żeby nie musiało dojść do premiery, gdyby efekt mojej pracy okazał się żałosny. W tym przypadku konsekwencje mogłyby mnie przerosnąć – udręka widza, wszystkich wkoło i moja własna. Tak, pod tym warunkiem chętnie zbadałabym ten teren.
Czytaj też: Kryzys w małżeństwie Danuty Stenki? „Romans wisiał w powietrzu’’
Danuta Stenka, 11.09.2021 r.
Rozmowa z Danutą Stenką ukazała się w „Urodzie Życia” 1/2016