Danuta i Tadeusz Konwiccy: Słynny autor „Małej Apokalipsy” po odejściu żony rzucił pisanie
Kiedy się poznali, byli parą dzieciaków. Ona miała 19 lat, on 23
- Redakcja VIVA!
On był znaczącą postacią dla polskiej kultury. Kojarzony jest przede wszystkim jako pisarz, autor m.in. „Wniebowstąpienia”, „Kalendarza i klepsydry”, „Małej apokalipsy”. Ale Tadeusz Konwicki był także reżyserem. Stworzył kultowe „Salto” ze Zbigniewem Cybulskim w roli głównej, intymne i piękne „Jak daleko stąd, jak blisko” z Andrzejem Łapickim i Gustawem Holoubkiem, podjął się również próby przeniesienia na ekran „Doliny Issy” Miłosza oraz „Dziadów” Mickiewicza. Ona również poświęcała się artystycznym pasjom. Była wybitną graficzką, ilustratorką książek dla dzieci. „Może to staroświeckie, co powiem, ale mnie się podoba kobieta, która jedzie w powozie, otoczona jakąś nieuchwytną aurą tajemniczości. Przepadam za kobietą jak za niespodzianą przygodą” – tak pisał autor „Kroniki wypadków miłosnych”. Z taką kobietą „o ogromnej godności wewnętrznej”, nierozpoznawalną i zjawiskową połączył swój los. A gdy odeszła, zamilkł... Z bólu i rozpaczy.
Danuta Konwicka: wybrała rolę cienia
Miała 69 lat, kiedy odeszła. Córka wielkiego malarza, siostra wybitnego grafika i filmowca, żona kultowego pisarza i reżysera – Tadeusza Konwickiego. Obecność w życiu Danuty Konwickiej tylu utalentowanych mężczyzn przytłumiła może jej własny talent. Rodzinna legenda głosi, że z uprawiania malarstwa zrezygnowała po tym, jak ojciec w odruchu dobrej woli przemalował jej obraz. Wolała ołówek i kartkę papieru. Skończyła warszawską ASP w pracowni Tadeusza Kulisiewicza, mistrza rysunku. I temu rysunkowi – tuszom, kredkom, arkuszom brystolu pozostała wierna. Ilustrowała swoimi subtelnymi, lirycznymi pracami książki dla dzieci.
Mimo wszystko jednak w życiu wybrała rolę cienia. Cienia ojca, brata, męża. Schowała się delikatnie za nimi. Prowadziła dom, wychowywała córki, pilnowała spokoju rodziny. W całym życiu udzieliła tylko jednego wywiadu. Spędzili ze sobą 50 lat. A były to lata bez jazgotliwych tabloidów i wszędobylskiego internetu. Oboje nie znosili „medialnego słowotoku”. Żyli skromnie, godnie, bez nadmiernego rozgłosu. Cały czas zresztą na intelektualnym świeczniku.
Danuta i Tadeusz Konwiccy: historia miłości
Poznali się w końcu lat 40. Jan Lenica współpracował z pismem „Odrodzenie”, którego Konwicki był sekretarzem. Któregoś dnia przywiózł z Poznania do Warszawy swoją siostrzyczkę Danusię. Miłość była gwałtowna i namiętna. Choć, jak przyznawał Tadeusz: „Konkury musiały trochę trwać”. Pobrali się w 1949. W Poznaniu, choć całe późniejsze życie spędzili już w stolicy. Pochodzili z zupełnie innych światów. Ona – zakorzeniona poznanianka. On – krążący w twórczości i rozmowach wokół ukochanych z dzieciństwa: Kolonii Wileńskiej, Nowej Wilejki, doliny Wilenki, które pozostały na zawsze centrum jego wszechświata. A w dodatku – były partyzant, żołnierz VIII Brygady Oszmiańskiej AK, do niedawna zbłąkany między frontami w lasach Wileńszczyzny, z zawieruchą w głowie i w sercu.
Do urzędu stanu cywilnego poszli właściwie bez przygotowania. Jak opowiadał Tadeusz, skorzystali z okazji, że ojciec Danuty – przeciwny związkowi córki z wileńskim bałaganiarzem bez przyszłości – był akurat za granicą. Jednym świadkiem został zagarnięty z ulicy urzędnik, drugim – magistracki woźny. Para była piękna. Szczupła, urodziwa blondynka z długimi nogami i drobny młodzieniec, z trudem trzymający się prosto, kawaler. Ani urzędnicy magistratu, ani przerażeni w pierwszej chwili teściowie nie przypuszczali, że przed nimi pół wieku wspólnego życia. Ale wtedy on miał lat 23, ona 19. Para dzieciaków.
Byli wyciszeni, delikatni, sceptyczni wobec świata i jego chwilowych hierarchii. Ona nie uczestniczyła w towarzyskich intrygach i obyczajowych skandalach. Od dziecka była za to niezwykle zdyscyplinowana. Jak matka, jak ojciec. Oszczędna w słowach i przyjaźniach. Chętnie oficjalna, pozornie „chłodna”. Także jej wygląd z tym korespondował. Zawsze zadbana, starannie uczesana, miała coś z damy. Nawet jak trzeba było się pokazać w szlafroku, to eleganckim niczym suknia. Sama zresztą potrafiła szyć – tak owocowały kursy krawieckie z czasów okupacji. Ale pod tymi pozorami chłodu miała w sobie wiele czułości, zrozumienia dla innych, życzliwości dla ludzi.
Czytaj też: Krzysztof Komeda i Zofia Komedowa. Wystawiała mu walizki za drzwi, a potem robiło jej się go żal
Tadeusz Konwicki o miłości rzadko mówił, pisał wiele
On ukrywał się za swoimi okularami dosłownie i metaforycznie. Sam przyznawał, że poza przyjemniaczka, brata-łaty, co to każdego może przytulić do serca, to tylko wybieg chytrego wilniuka. Przyjaciół dobierał rzadko i ze smakiem. Towarzyskie konwenanse lekceważył. Pychy nienawidził. Unikał głośnych środowiskowych sporów, gardził „zaszczytami”. Z tą samą żoną i w tym samym mieszkanku żył na tyłach Nowego Światu w Warszawie, przy ulicy Górskiego, sławnej dzięki niemu i widocznemu stąd w pełnej okazałości Pałacowi Kultury. W „nyży”, jak nazywał łóżko i miejsce tworzenia jednocześnie, porządkował swoje przemyślenia o świecie, pisał kolejne książki. I zawsze uważał to za czynność nieco wstydliwą.
O miłości mówił rzadko, choć pisał wiele. Nazywał ją „trudem”. Traktował jako „twórczość”, „budowlę międzyludzką, która jest celowa i za którą się również płaci”. Niezmiernie ważny był tu element wysiłku… A erotyka? Tonem nieznoszącym sprzeciwu oświadczał: „Zdecydowanie bardziej mnie wzrusza i sprawia przyjemność zapis romansu, flirtu, wybiegów, skradań, upadków i kosztów własnych niż rozkoszowanie się erotyką”.
Danuta i Tadeusz Konwiccy: codzienne życie
Żyli dość prostym rytmem. Danusia wstawała zwykle pierwsza, szykowała śniadania, wyprawiała dzieci do szkoły. Kiedy Tadeusz kończył jeść albo – częściej – spał jeszcze po nocnym pisaniu, ona wyruszała do siebie. Do pracowni przy Kamiennych Schodkach. Ostrzyła ołówki i kredki, rozrabiała farby i, ze szklanką herbaty pod ręką, godzinami szkicowała, rysowała, malowała. Starała się być perfekcyjna we wszystkim, co robiła. Kult pracy to najważniejsze, co zawdzięczała ojcu. On sam określał temperament twórczy córki jako „kobiecy”, pełen trafnych obserwacji, ale również delikatności i ciszy. Rysunki tworzyła jakby z perspektywy dziecka – liryczne, proste formalnie albo wystylizowane czasem na wczesne prace Chagalla (jedną z jego grafik miała w swojej pracowni). Poprzedzała je wieloma szkicami, szkice studiowaniem albumów z roślinami, zwierzętami, historycznymi kostiumami, ikonami i starymi rycinami. Słuchała przy pracy nagrań jazzowych klasyków – Elli Fitzgerald i Louisa Armstronga. Z upodobaniem projektowała kartki świąteczne.
Niekiedy odwiedzała redakcje „Świerszczyka” i „Misia”, z którymi współpracowała, czasem wybierała się do „Naszej Księgarni”. Jeszcze jakieś wernisaże, czasem drobne przyjęcia, lektury… I tak dzień w dzień, przez wiele lat. Nie lubiła zmian w życiu, podniesionych głosów, wyjazdów, chyba że do Chałup, na Hel. Temperowała świadomie swoim spokojem zadziorność męża, tym, że doceniała jego talent, ciepło i przyzwoitość. Skoro nawet, jak żartowano, papierosy paliła tylko dla niego, dla towarzystwa…
Czytaj też: W rocznicę urodzin Sławomira Mrożka przypominamy EKSKLUZYWNY WYWIAD z pisarzem i jego żoną
Gdzie jest „literat z Warszawy"
Święty, oczywiście nie był. Sam wielokrotnie wypominał sobie nocne rajdy po Nowym Świecie w stanie „wskazującym na spożycie”. Potem hałasował na schodach i pod drzwiami, ale w domu spotykał go tylko uśmiech, no, najwyżej kilkugodzinne małżeńskie milczenie. Raz tylko chyba zapowiadało się na coś więcej. Na wakacjach w Chałupach. Któregoś wieczoru Tadeusz zniknął. Wesołe towarzystwo wróciło z plaży, bez niego. I podobno, być może, najpoważniejsze źródła nie są tu zgodne – bez jeszcze jednej pani. Lecz kiedy i ona się pojawiła, ruszono na poszukiwania. W końcu ktoś znalazł na piasku nad morzem jego ubranie. Groza. Musiało stać się najgorsze. Następny dzień to był koszmar. Dla wszystkich, ale największy dla Danusi. Milicja, motorówki szukające ciała „literata z Warszawy”, bez rezultatu.
Po zmroku do okna niedoszłej wdowy zapukał niedoszły topielec. Golusieńki i zziębnięty, okryty tylko jakąś szmatą. Z trudem wykrztusił opowieść o złośliwości losu. Do wody chyba nawet nie wchodził, ale pewnie miał zamiar – tu wściekłe spojrzenie słuchaczki – skoro nie miał na sobie niczego. Obudził się poprzedniej nocy gdzieś na plaży, nie bardzo wiedząc, gdzie jest i czemu ostro kręci mu się w głowie. Ubrania nie znalazł, ukrył się więc najpierw na wydmach. A następny dzień, trzeźwiejący i coraz bardziej przerażony tym, co się stało, przesiedział w jakiejś rybackiej szopie. Ożył wieczorem, a o zmroku już był gotów posypać głowę popiołem…
Pokorny tylko wobec Danusi
Pokorny potrafił być tylko wobec Danusi. Nigdy wobec władzy, z którą miał przez całe dziesięciolecia na pieńku, ani nawet wobec braci opozycjonistów. Bo denerwował go także specyficzny „terror” konspiratorów. W 1979 dał wyraz tej złości w „Małej apokalipsie”. To groteskowa historia upadającej Polski, przyłączanej do ZSRR, Warszawy z rozsypującym się Pałacem Kultury i opozycyjnego pisarza „wyznaczonego” przez kolegów-opozycjonistów do protestacyjnego samospalenia. Dla jednych był to szok, dla innych wytchnienie od martyrologii i cierpiętnictwa.
Dla wszystkich ostrzeżenie przed dziwacznym kultem czynu i moralną bezwzględnością także opozycji. Bo nie po to – jak powiadał autor – „trochę sponiewierał PRL”, żeby zapominać, co jest w życiu człowieka najważniejsze i żeby pozwalać swoim na wszystko. Na jakiś czas umilkły telefony i niektórzy przestali go poznawać na ulicy, ale to pisarz, koniec końców, miał rację. Każdy fundamentalizm jest groźny. Każde dobre chęci, niezweryfikowane rozumem – podejrzane.
Żyli z jej honorariów, zagranicznych wydań książek Tadeusza i czasem ze sprzedaży obrazów ojca. Na własnych plecach woził je Tadeusz do galerii na Żoliborz. Tramwajem! Zwykle jednak sama załatwiała wszystko. Wiedziała swoje, organizowała życie całej rodzinie, bez cienia skargi. A on... Kiedy został wdowcem, zobaczył wyraźniej jej rolę w swoim życiu. Ale i tak, jak to określił po latach – „Ona była sama dla siebie. To był ogromny plus mieć taką towarzyszkę życia. Kobietę piękną, utalentowaną, żyjącą na co dzień dziećmi, rodziną, ciężkimi pakami, gotowaniem…”.
Czytaj też: „Napisz doktorat o mnie”. Tak Gombrowicz poznał Ritę. Wywiad z wdową pisarza
Sprawy damsko-męskie
Sam nie nadawał się na jej wyrękę. Wariacki tryb życia, wyjazdy, twórcze nasiadówki, tygodnie na planie filmowym… Nie ukrywał zresztą, że nie był dla Danusi i córek pewnie tak czuły, jak na to zasługiwały. Tłumaczył to, trochę mętnie, wstydliwością, która przysługuje ponoć wszystkim wilniukom… Poświęcił jej wiele miłosnych słów w swoich utworach, choć mało kiedy wprost. Z jej cech – fizycznych i psychicznych – lepił swoje bohaterki, ze wspólnych doświadczeń układał romansowe wątki. Tak przynajmniej zwykle twierdził. Nie zawsze przekonująco.
Bo w jego prozie sprawy damsko-męskie są dość niezwykłe, pokrętne nawet. Szczególnie na tle tego, co sam pisarz na ten temat deklarował. Bo Konwicki wielokrotnie twierdził, że ma do miłości, także tej fizycznej, stosunek romantyczny. I że zabiegi o kobietę muszą być ceremonialne, długawe nawet, z użyciem wszelkich możliwych odcieni inteligencji i czułości. A w jego powieściach, nawet w tych, w których bohater utożsamia się z pisarzem-narratorem, jakoś tego nie widać. We „Wniebowstąpieniu”, w „Małej apokalipsie, w „Czytadle” sprawy załatwiane są szybko i konkretnie. Mężczyzna, choć przecież i rozumny, i uroczy, to zwykle trochę luzacki kogut, gotowy w każdej chwili do akcji, kobieta – czuła na jego wdzięki odaliska, spolegliwa i bez wyjątku z okazałym biustem! W dodatku nawet te inne, bardziej dwuznaczne i nieco demoniczne panie, są jednak dla naszego amanta wyrozumiałe i wielkiej krzywdy mu nie robią. A nawet wybaczyć są w stanie wszystko… Fikcja literacka przetrawiona z marzeniami? Aluzja na granicy żartu?
A dajcie mi spokój...
W realnym życiu musiało być różnie. Kiedy mógł, zabierał żonę np. za granicę, szczególnie gdy widział, że smutniała na nazbyt długo. Lubiła Paryż i wizyty u zakorzenionego tam brata, podziwiała smaki i widoki Ameryki. Była długo życiowym oparciem Tadeusza, dopiero gdy zachorowała, role się odwróciły. To on opiekował się nią, najczulej jak potrafił, pocieszał, czytał na głos, pomagał uśmierzać ból. A gdy umarła (i zanim wróciła ze Stanów córka Marysia), nagle zrozumiał, ile kobiecej zaradności i troskliwości ubyło z domu. I że teraz Tadźka Konwicki musi sobie radzić sam. Kiedy np. trzeba iść do lekarza. Albo zbrakło w kuchni soli...
Pisarz pracował zwykle nocami. W dzień o znanej wtajemniczonym porze pojawiał się w kawiarni „Czytelnika” i przy pewnym stoliku spędzał wiele godzin w towarzystwie przyjaciół: Dygata, Holoubka, Łapickiego, Berezy, Szymańskiej. I tak mijały lata. Ale odeszła (w 1999 r.) – bez rozgłosu, tak, jak żyła Danusia, potem córka Ania, wykruszyli się najbliżsi przyjaciele – Stanisław, Gustaw, Andrzej, Henryk, Irena…
W nowej już rzeczywistości Tadeusz Konwicki napisał kilka ważnych książek. Mniej fabularnych (choć było i popularne „Czytadło”!), bardziej refleksyjnych, bliższych filozoficznym rozprawkom niż dawnym powieściom. Czytelników Konwickiego jest – mam nadzieję – legion. Jednego z nich poznałam szczególnie dobrze. To był, jeśli można się odwołać do osobistego wspomnienia, mój mąż Henryk Dasko. Krytyk, badacz mass mediów, zajadły czytelnik dobrej literatury. Potrafił cytować z pamięci i z uwielbieniem całe fragmenty tej prozy. Strach pomyśleć, ile szczęścia by mnie ominęło, gdybym nie dzieliła z nim fascynacji twórczością Konwickiego, bo to był bez wątpienia warunek naszego wspólnego pożycia! A tak – do dziś w mojej domowej bibliotece mam dwa komplety dzieł pana Tadeusza. I w sercu tych kilka pięknych zdań, które mi kiedyś poświęcił po lekturze „Oskarżonej: Wiery Gran”.
Wybrał na koniec życia, świadomie, pozycję skromnego mistrza, mędrca, bez pychy i nadmiernej zazdrości, przyglądającego się światu. Coraz szczuplejszy, coraz bardziej delikatny. Jak swój własny cień. Spotkany, powtarzał czasem ulubiony cytat z Marii Skłodowskiej-Curie: „A dajcie mi spokój…”.
Spoczął obok ukochanej Danusi w rodzinnym grobie na Powązkach. Styczniowego dnia tak ciepłego, że od rana w koronach drzew śpiewały ptaki. Prawie jak nad jego mityczną Wilenką.
Tadeusz Konwicki w 2009 roku
***
TEKST: Agata Tuszyńska
Materiał ukazał się w miesięczniku „Uroda życia" 6/2015.