„W domu liczyły się tylko dystans i ironia”. Wywiad VIVY! z Januszem Głowackim i jego córką
W sobotę 19 sierpnia odszedł Janusz Głowacki, wybitny prozaik, dramaturg, scenarzysta, felietonista i eseista. Był jednym z nielicznych polskich artystów, którzy odnoszą sukcesy również poza granicami naszego kraju. Od 1983 roku mieszkał w Nowym Jorku. Po upadku komunizmu dramaturg podzielił swoje życie pomiędzy Stany a Polskę.
Zobacz także: Janusz Głowacki nie żyje. Wybitny prozaik miał 79 lat
Janusz Głowacki z córka w wywiadzie dla „VIVY!’’
Przypominamy fragment wywiadu dramaturga, którego udzielił VIVIE! razem z jedyną córką, Zuzą Głowacką:
– Ależ jesteście do siebie podobni! Aż mnie zatkało!
Zuza Głowacka: Wiem, często nas mylą na ulicy (śmiech). Jest też pewne podobieństwo charakteru.
– Janusz, Twoje dziecko pisze…
Janusz Głowacki: Są większe nieszczęścia. Zuzia ma olbrzymi słuch językowy, a bez tego pisać się nie da. Pisać bez słuchu to tak, jak tańczyć bez nogi. To robił z sukcesem tylko jeden rosyjski pilot w filmie „Opowieść o prawdziwym człowieku”. Zuzia w tym, co pisze, ma dystans i poczucie autoironii.
– Zauważyłam to w Twoich felietonach. Ciekawe, skąd się wzięła ta ironia?
Z.G.: Z domu. W domu liczyły się tylko dystans i ironia. Jak chciałam coś powiedzieć poważnie, to natychmiast mi przerywano. Ironia i dystans pomagały nam wszystkim przetrwać na początku emigracji. Wyjechałam do Nowego Jorku jako trzyipółlatka. Przerażona, nagle znalazłam się w świecie, w którym ogłuchłam. Nie znałam angielskiego. Ale byłam raczej silna…
J.G.: Fizycznie i psychicznie.
Z.G.: Pierwszego dnia w przedszkolu nie rozumiałam, co się dookoła mówi i dzieje. Ale zobaczyłam, że jakieś dzieci siedzą na wózku, i zaczęłam je ciągnąć. Ucieszyły się i zaakceptowały mnie. Niestety, tak dobrze ciągnęłam, że zostałam w przedszkolu obsadzona na stałe w tej roli, nawet kiedy już nauczyłam się mówić po angielsku. Od tamtego czasu ciągle czuję, że coś albo kogoś ciągnę – często bez sensu i bez powodu.
– Wcześnie zetknęłaś się ze słynną amerykańską multikulturowością?
Z.G.: Od przedszkola żydowskiego w latynoskiej dzielnicy.
J.G.: To było jedyne przedszkole, gdzie mówiono i uczono po angielsku.
Z.G.: Nie jesteśmy religijną rodziną, więc rodzice nic mi nie wytłumaczyli. A dzieci się na mnie obraziły, jak usłyszały, że mam choinkę. Spytały: „To ty nie jesteś żydówką?”. Spytałam mamę, a ona na to: „Trochę jesteś, a trochę katoliczką, trochę jeszcze kimś tam”… Na szczęście koleżanka Japonka też trochę była tym, a trochę tamtym. I parę innych dzieciaków też.