Ostatni wywiad z Barbarą Krafftówną. Wspominała zmarłych mężów i ukochanego syna
Te słowa wzruszają do łez...
- Katarzyna Piątkowska
Odeszła, pozostawiając po sobie wielki smutek i dziesiątki kultowych ról. Mimo wielkiej pogody ducha, życie jej nie oszczędzało. Barbara Krafftówna pochowała dwóch mężów i straciła jedynego syna. Trauma była dla niej tak duża, że niemal nigdy nie mówiła o bólu, którego doświadczyła. Przed śmiercią udzieliła Katarzynie Piątkowskiej wywiadu, w którym opowiedziała o swoim niezwykłym życiu. Te słowa brzmią jak jej swoisty testament...
[Artykuł aktualizowany 05.12.24 r.]
Katarzyna Piątkowska: Na powitanie powiedziała mi Pani, że jest Pani „napięta”. Czyżby miała Pani tremę przed naszym spotkaniem?
Barbara Krafftówna: To jest napięcie dotyczące tematu, który będzie słowem pisany. Jak mam mówić, żeby pani potem pisanie ułatwić?
W teatrze też bywa Pani stremowana?
Mnie uczono, że skoro wybieram aktorstwo, o tremie muszę zapomnieć. Nie bywam stremowana i nie bywam też zaskoczona. Mistrz Iwo Gall zawsze powtarzał taki przecudny żart: „Wchodzisz na scenę i skoro już na niej jesteś, nic nie powinno cię zaskoczyć. Nic. Na przykład wejdzie krowa. No i co? Krowy nie widziałaś?”. Widziałam przecież. A jak człowiek zemdleje, słabnie, bełkocze, pada, to inna sprawa.
Zdarzyły się Pani takie sytuacje, że jest Pani na scenie i… dziura w głowie, nie pamięta Pani tekstu?
Zdarzało się. Ale to mnie nie stresowało, bo że mam dziurę, to tylko ja wiedziałam. Widz nie, bo przecież może myśleć, że przestałam mówić, albo się ruszać, bo to jest taka koncepcja. Miałam taką historię w Ameryce. Dzięki temu poznałam męża...
Co się stało?
Padłam przed nim na kolana (śmiech).
Chciałabym usłyszeć tę opowieść.
To było w trakcie koncertu w cudownym wiktoriańskim pałacyku. Tam był instytut, który był ostoją dla Polaków i przybyszów zza żelaznej kurtyny. Toczyło się w nim życie kulturalne. Przyjeżdżali profesorowie, naukowcy, artyści. Miałam tam wystąpić. Ale jako kurdupel zapytałam, czy mają jakąś estradę dla mnie. Chociażby skrzynki po winie czy piwie, na których będę mogła stanąć, bo przecież mała jestem, widzowie by mnie nie widzieli. W jednym z gabinetów znalazłam regał z książkami. Zobaczyłam, że plecy ma z drzewa, solidne. Powiedziałam, że to dla mnie będzie wspaniała estrada. Trzeba wyjąć tylko książki, plecami do góry położyć, na to dywan i już. Nie przewidziałam, że jakieś kabelki pod dywan podłożą.
A miałam taki utwór, że miałam podejść do fortepianu, który stał na podłodze i usiąść obok pianisty. Wcześniej już upatrzyłam sobie pewnego Polonusa, z wąsem, który siedział na fotelu przed kominkiem. Ale nagle patrzę, po przerwie, a jego nie ma. Rozglądam się po twarzach na widowni. Nie ma. Przyszedł moment, żeby zejść z mojej estradki i usiąść przy pianiście. Niestety noga mi się w te kabelki zaplątała. Spadłam prosto w ręce, jak się okazało, tegoż Polonusa, który w kąciku obok pianisty sobie przycupnął.
Czytaj także: Barbara Krafftówna pochowała dwóch mężów i straciła jedyne dziecko. Los nie był dla niej łaskawy
Barbara Krafftówna, XVIII Festiwal Dwa Teatry 2018, 01.07.2018, Sopot
Katastrofa.
Trochę jak na Titanicu, bo ja leciałam, a pianista nie przestawał grać.
Publiczność się zorientowała, co się dzieje?
Nie zorientowała. Oni myśleli, że tak właśnie miało być. A ten Polonus… to była dusza artystyczna. Wspaniale grał na fortepianie, pięknie śpiewał i miał wdzięk francuskiego aktora z poprzedniej epoki.
I jak to się skończyło?
Wygruziłam się, nie przerywając śpiewania. On mi pomógł dostać się do pianisty, dokończyłam piosenkę. Po koncercie stał na końcu kolejki, która do mnie się ustawiła.
Miłość od pierwszego wejrzenia?
W każdym razie zahaczyło. Potem się jednak okazało, że się pomyliłam w ocenie. To nie był Polonus tylko Amerykanin. Zapytał, czy możemy zrobić zdjęcie w jego gabineciku. I czy ja nie będę miała przykrości, bo tam amerykańska flaga wisi. Urzekł mnie tym. I tym jak pięknie się wysławiał.
Pani w ogóle lubi, jak się człowiek pięknie wysławia. Ale tworzy też Pani swoje własne słowa. Na przykład wzdychacz.
Wzdychulec. Ale nie przyznaję się do tego, bo nie widzę punktu początkowego.
Dużo Pani miała tych wzdychulców?
Trochę. Prowokowałam do wzdychania, prowokowałam (śmiech).
Jak?
To zależało od egzemplarza, przecież. A różni się trafiali. Miałam cały wachlarz kobiecych sztuczek na cały wachlarz typów męskich.
Pierwszego męża Michała też Pani sprowokowała do wzdychania?
Z nim było spontanicznie. Gdy wyjeżdżałam z Wrocławia do Warszawy, wszystkie koleżanki zazdrościły mi, że jadę do teatru, w którym gra najprzystojniejszy kolega Tadeusz Janczar. Nastał moment, że przedstawiano mnie zespołowi. Pomyślałam wtedy, że miały rację. Tylko że pomyliłam się, to nie był Janczar tylko Michał. Potem go straciłam z oczu na chwilę, bo grał w Teatrze Polskim, a ja miałam próby w Teatrze Młodej Warszawy na Marszałkowskiej. Dopiero pierwszego maja zebrano cały zespół na pochodzie. Nie pamiętam, o której miała być nasza kolej przejścia, ale myśmy zbierali się z wałówkami, z kanapkami, piciem, bo to trwało cały dzień. Już słońce prawie zachodziło, jak defilowaliśmy przed Gomułką, machając chorągiewkami.
I to był taki dzień zapoznawczy, gdzie się siedziało, żartowało, popijało te herbatki. Było bardzo miło, a ja dopiero wtedy się zorientowałam, że to wcale nie jest Janczar. Zaczęliśmy rozmawiać i zgodziliśmy się umówić. Zaczęły się pojedyncze spotkania w wolnych dniach. Jeździłam pod Warszawę do siostry na obiadki, a Michaś odwoził mnie. Żegnaliśmy się pod bramką. Aż kiedyś siostra powiedziała: „Widziałam, że przyjechałaś z Michałem, trzeba był go zaprosić”. A mnie do głowy nie przyszło, więc kolejnym razem go zaprosiłam. Na następny raz już pojechaliśmy razem.
Wtedy był taki zwyczaj, że niektóre spektakle „woziło się” do fabryk. Umówiliśmy się, a on powiedział, że nie może dojechać, bo właśnie jego spektakl „jedzie” do Wedla. W tę niedzielę, jak to w krainie czarów, słyszę nasz sygnał. Gdy na przykład straciliśmy się z oczu w tłumie, gwizdaliśmy melodyjkę z mojego spektaklu i już mogliśmy się odnaleźć. Potem dziecko też tego nauczyliśmy. Pomyślałam, że może mam jakieś zwidy, bo słyszę, że na podwórku on gwiżdże, ale przecież to niemożliwe, bo on gra u Wedla. Okazało się, że ktoś sobie złamał rękę lub nogę i spektakl odwołano. Więc on gnał do mnie, żeby mnie złapać w domu i żebyśmy razem wyszli. Był cały mokry, więc powiedziałam, żeby odpoczął, a ja zrobię kawę. Robię tę kawę i słyszę proste pytanie: „Czy zostaniesz moją żoną?”.
Barbara Krafftówna, Warszawa, 22.06.1997
Od razu się Pani zgodziła?
Powiedziałam mu: „Ciekawa propozycja, ale daj mi parę dni do namysłu”. „Ile ci potrzeba czasu?”, zapytał. Kazałam mu sprawdzić datę w kalendarzu. Okazało się, że to był siedemnasty maja. A jeszcze we Wrocławiu kolega postawił mi horoskop, w którym cały czas wychodziło, że siedemnastego zakładam rodzinę. Jak usłyszałam, że siedemnasty, powiedziałam: „Jestem twoja na całe życie, do końca”. To był szok.
Dla niego?
No pewnie, bo wychodzi, że znaliśmy się siedemnaście dni (śmiech).
Wierzy Pani w horoskopy?
I jak tu nie wierzyć? Poza tym to były wyliczenia prawie naukowe, bo ten kolega to nie był jakiś przypadkowy wróżbita. Kłaniam się też księżycowi, bo jak mu się kłaniam, to dostaję prezent. Tylko że musi być w nowiu, cieniuchny. Jak przyleciałam do Ameryki, to akurat w nowiu był, więc się ukłoniłam. A potem wpadłam na kolana drugiego męża, Arnolda.
Pojechała Pani do Ameryki na pół roku, a została na czternaście lat.
Nawet na więcej, bo potem krążyłam pomiędzy Warszawą a Stanami. Wie pani, że kiedy zjechałam po latach nieobecności do Polski, i zaczęłam krążyć pomiędzy Warszawą a Los Angeles, to pierwszą rzeczą, z którą miałam do czynienia po przylocie do Europy, zawsze był smród papierosów. Już w Amsterdamie, bo tam zazwyczaj miałam przesiadki. Gdyby mnie wyprowadzili z samolotu z zamkniętymi oczami, nie mówiąc, gdzie jesteśmy, od razu bym poznała. I to, że teraz tu nie można palić to jest bardzo bolesna kara i nieodwracalna. Zupełnie jak pesel.
Pani jest nałogowcem?
Muszę powiedzieć, że od dłuższego czasu przed spektaklem wypijam kubek czekolady. Ale są takie okresy, kiedy właściwie nie jest mi potrzebna i o niej zapominam. Lody czekoladowe też kocham. Wszystkie inne mogą nie istnieć. Czasem spróbuję, z ciekawości.
A papierosy?
O, to było dawno, ale byłam wściekłą palaczką. Rzucałam papierosy wiele razy, ale ostatecznie to nie ja rzuciłam je, ale one mnie. O ziemię. Jak mnie położyli pod tlenem, skończyło się palenie.
Trudno było odzwyczaić się?
Przeciwnie. Oczywiście nerwowo, bo brakowało mi tych wszystkich rytuałów, czyli trzymania papieroska, przypalania, strząsania. Kupiłam więc taki plastikowy, który miał jakieś iskierki świecące na końcu. Wie pani ile razy dżentelmeni podskakiwali z ogniem, żeby go podpalić? Musiałam być czujna, żeby mi go nie spalili. Lubiłam go. W środku był mentol i jak się pociągnęło, to się wciągało właśnie smak mentolu, który przetykał drogi oddechowe. Lekarstewko, nazwijmy to (śmiech).
Czemu to miało służyć?
Odzwyczajeniu się od fizycznego nawyku. Pomagały mi też szydełkowe robótki. Dzięki nim miałam ręce zajęte non stop. Zrobiłam parę eksponatów. Fizycznie się wyładowywałam, a przy okazji z tego się coś rodziło. Na przykład kozaczki z rafii.
W książce Remigiusza Grzeli „Krafftówna w Krainie Czarów” też Pani opowiadała o kozaczkach z rafii?
Tak. Tam też zagrałam rolę. Przed Grzelą.
Zagrała Pani rolę? Myślałam, że była Pani sobą.
Ależ jak gram rolę, to też jestem sobą. Tyle tylko, że przekazuję jakąś intencję, jakiś obrazek, jakiś dźwięk, jakąś formę. Ale to zawsze jestem ja. Owszem, można zmienić głos, wtedy jakby nie ja. W sztuce aktorskiej mamy takie możliwości, żeby jak najbardziej być odmiennym od siebie, żeby nie powtórzyć siebie z prywatnego życia.
A jaka jest Pani w prywatnym życiu?
Jak na okładce tej książki. Pani wie, ja byłam wzruszona, gdy zobaczyłam projekt. Pamiętam to zdjęcie. Zrobiła je Zofia Nasierowska. Ono było czarnobiałe. A na okładce mam rude włosy. To jestem cała ja. Mój kolor. Oczywiście pesel robi swoje, ale mam mocny pigment. Całe życie bardzo o włosy dbałam. Rude włosy i piegowata skóra… my jesteśmy zupełnie innym gatunkiem, rasą. No odmieńcami. Wiele kłopotów jest z tym.
Na przykład?
Och, przykładów mam całe mnóstwo. Wystarczyło, żebym zmieniła miejsce, miasto, wodę. Od razu kolor włosów mi się zmieniał. Koleżanki pytały czy coś sobie z włosami robiłam. Albo skóra inna, narażona na podrażnienia - bąble, spuchnięcia, rany od razu, od tej innej wody. Jak Łazarz. I wie pani, co jeszcze? Kłopoty z porannym wstawaniem mają takie rudzielce jak ja. Aleksandra Śląska też była ruda. Ale inaczej.
Na studiach w Krakowie, jak o szóstej rano na zbiórkę staliśmy, to nas po tym poznawali, że ja byłam bardziej ruda, a ona mniej. Ona była taka w kolorze cebuli, żółtawa. Kiedyś jej mąż, już w Warszawie, zapytał mnie tak znienacka, widać udręczony życiem codziennym: „Droga pani, czy pani też tak długo wstaje z łóżka i nie może dojść do siebie? Tak jakby na ciężkim kacu była?”.
Czytaj także: Przed śmiercią Barbara Krafftówna przeżyła prawdziwy koszmar. Oto nieznane kulisy odejścia artystki
Barbara Krafftówna, 2013
Jaka była Pani odpowiedź?
Że też tak długo wstaję z łóżka. A jedynym sposobem, żeby mieć czas na złapanie równowagi i dojście do siebie, jest obudzić się trzy godziny wcześniej. Powiedział mi, że mu ulżyło, bo myślał, że tylko jemu taka kobieta się trafiła. A wie pani jak dziwili się ludzie, którzy mnie w czarno-białych filmach widzieli, a potem spotkali gdzieś na ulicy na przykład? Zawsze byli w szoku. „To pani jest ruda?”, pytali. I jeszcze: „To pani taka mała”. To już nie pytanie, a raczej twierdzenie.
Miała Pani z tego powodu kompleksy?
Żadnych. Tylko z tymi rudymi włosami to męka w dzieciństwie była. I jeszcze miałam wrażliwą skórę, więc latem w rękawiczkach chodziłam, w falbankach i kapelusiku. W szkole dzieci mi dokuczały. Ruda, ryża, wiewiórka. Z taką złośliwością za mną krzyczały. A ja byłam bardzo grzeczna, choć nieprzewidywalna, bo miałam wybujałą wyobraźnię i różne szaleństwa mnie się trzymały. No i to słońce mi dokuczało.
To jak Pani przetrwała w Los Angeles, w którym Pani mieszkała?
Szukałam miejsc zacienionych. Jak jechałam do marketu i parking był nieosłonięty, maszerowałam z parasolką. Mimo to życie w Los Angeles było piękne. Dla mnie wszędzie jest piękne. Jesteś zdrowy, żyjesz, oddychasz, chodzisz, stoisz, robisz, co chcesz. Czego pragnąć więcej? A że są trudności? Są. Koniec, kropka. Nie ma czasu na zamartwianie się.
Pani zachowuje pogodę ducha, a przecież za Panią dużo trudnych momentów. Obaj mężowie zmarli, syn też już nie żyje. Jak Pani sobie dawała radę z takimi dramatami?
W zasadzie nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Najprościej byłoby powiedzieć, że i tak w to nie wierzę.
To znaczy?
Czuję, jakbym była wyrzucona za burtę i trwam, żyję, działam, ale już na nic nie czekam.
Rozmawiała Katarzyna Piątkowska
Barbara Krafftówna zmarła 23 stycznia 2022 roku w Domu Aktora Weterana w Skolimowie. Miała 93 lata.