Reklama

Byli nierozłączni przez lata. Partnerzy nie tylko w życiu prywatnym, ale też artystycznym. Wydawało się, że Kora i Marek Jackowski już zawsze będą szli razem przez życie. Niestety w pewnym momencie zakończył się nie tylko ich związek, ale też współpraca w zespole Mannam.

Reklama

Kora i Marek Jackowski - rozstanie z Maanamem

Przypomnijmy, że 1 grudnia 2008 roku artyści wydali oświadczenie, w któym poinformowali swoich fanów o zawieszeniu działalności artystycznej na czas nieokreślony. Od tamtego czasu Kora i Marek Jackowski rozwijali się na własnych zasadach.

Muzyk wraz z Januszem Iwańskim założył zespół The Goodboys. Formacja wydała tylko jeden album. Zaś Kora rozpoczęła współpracę z pozostałymi członaki Maanamu i występowała pod swoim pseudonimem. I choć później Marek Jackowski chciał reaktywować zespół, jego plany przerwała nagła śmierć, która wstrząsnęła Olgą Jackowską.

CZYTAJ TEŻ: Romansował z Korą, jego karierę przekreślił wypadek. Po nim Bogdan Kowalewski musiał zmienić specjalizację

Jacek Bednarczyk/PAP

Przypominamy archiwalne wywiady artystów niedługo po rozstaniu z kultową już formacją.

"Oboje jesteśmy hipisami. Naszymi hasłami są miłość i komunikacja. Może kiedyś się porozumiemy. Jestem otwarta na rozmowę. Ale w cztery oczy" - mówi Kora o konflikcie z byłym mężem Markiem Jackowskim, jego odejściu z Maanamu i zawieszeniu działalności zespołu.

Przypominamy archiwalny wywiad z Korą, który ukazał się na łamach magazynu Gala w 2009 roku:

GALA: Czy wyrzuciła pani Marka Jackowskiego z Maanamu?

KORA: Nie.

Ale prawdą jest, że od roku już z Maanamem nie występował?

Tak, ale to było spowodowane wypadkiem, któremu uległ. Potem się rehabilitował i sam stwierdził, że nie jest w stanie stać na scenie. W związku z tym podpisaliśmy z nim umowę, w obecności jego prawnika, że on nam zezwala używać nazwy Maanam za pewne honorarium. Zatrudniliśmy muzyka na zastępstwo i graliśmy koncerty bez Marka. Ale przez cały czas on był z nami - duchowo obecny. Nie graliśmy żadnych nowych utworów ani niczego, co nie byłoby jego kompozycją. Zresztą nieraz proponowałam mu, że skoro nie czuje się na siłach, żeby grać cały koncert, to niech chociaż przyjedzie, wejdzie na chwilę na scenę. Mógł być obecny. Co stało na przeszkodzie? Nic. A zatrudniłam tego muzyka, za zgodą Marka zresztą, bo ja po prostu muszę mieć gitarę na scenie, to jest dla mnie potężna dawka energii, której potrzebuję. Oczywiście można zagrać bez gitary raz, dwa razy, ale na dłuższą metę to się nie sprawdza.

Dlaczego więc Marek Jackowski poczuł się tak bardzo rozgoryczony?

Nie wiem. Przyznam szczerze, że gdy się o tym dowiedziałam, przeżyłam szok, spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba. Nasz menedżer uzgadniał właśnie z nim termin nagrania następnej studyjnej płyty Maanamu. Nigdy nie załatwiałabym w ten sposób z nikim żadnej sprawy. W ogóle jestem osobą, która jeśli może uniknąć konfliktu, to go unika, nawet gdy ma na tym stracić. A już na pewno nie poszłabym do jakichkolwiek mediów. To w ogóle nie wchodzi w rachubę.

Zgodziła się pani jednak na rozmowę o waszym artystycznym rozstaniu.

Na początku nie chciałam tego robić, dawać kolejnej pożywki tabloidom, które żyją z niesnasek między ludźmi. Przecież w ciągu tych 30 lat były różnego rodzaju zawirowania i mimo że się z Markiem bardzo różnimy pod wieloma względami, potrafiliśmy dojść do porozumienia. Komunikować się i wzajemnie sobie wybaczać nasze przewinienia. Jesteśmy przecież pełni wad. Ale teraz, gdy zrobiła się z tego dyskusja publiczna, gdy różne media, niezależnie od poziomu, zainteresowały się zawieszeniem Maanamu, poczułam, że jakoś muszę się do tego ustosunkować. Tyle tylko, że chcę to zrobić bez magla… Stąd moje wypowiedzi jedynie dla "Gazety Wyborczej", "Rzeczpospolitej" i teraz dla "Gali".

Jaki więc jest pani stosunek do Marka?

Nie chcę nikogo atakować. Nie chcę w tym brać udziału, bo zawsze mówię: "Jeśli spotykasz gówno po drodze, to je omijaj, zamiast w nie wdeptywać". Nie chcę się denerwować. W życiu przeszłam szkołę strasznego biczowania i jako dziecko, i jako nastolatka. A gdy byłam dorosła, też miotały mną wichry losu. I od dawna mam chore nerwy, problemy ze snem. Ale teraz, odpukać, po raz pierwszy w życiu mam spokojny rok, świetnie się czuję, choć zazwyczaj o tej porze roku - Kamil jest świadkiem - byłam już na stu opakowaniach jakichś potwornych leków i szukałam pomocy u psychiatrów, psychologów.

Cierpiała pani na depresję sezonową?

Depresja sezonowa zawsze miała kilka komponentów. Ale głównym czynnikiem było zbyt dużo stresów i pracy. Ludziom się wydaje, że co to takiego - wyjść na scenę i zaśpiewać. Nie zdają sobie sprawy, z jak wielką samotnością wiąże się ten zawód, z jak wielką destabilizacją życia osobistego. Poza tym to są nie tylko koncerty, ale także podróże po sześćset kilometrów tam i z powrotem oraz promocja, która w dzisiejszych czasach wymaga równie wielkiego wysiłku co granie. I większość artystów traktuje ją jak dopust boży. No, chyba że się jest Dodą…

Nietrudno wyobrazić sobie cięższe zajęcia niż pozowanie do zdjęć i udzielanie wywiadów...

Proszę pamiętać, że ja już nie mam dwudziestu lat. I źle znoszę trzy godziny snu. A tak było na przykład 13 grudnia ubiegłego roku. Grałam koncert, o czwartej nad ranem położyłam się spać, a już o siódmej musiałam być w telewizji, bo poprosili mnie o to chłopcy z 5th Elementu. A gdy już ktoś się ze mną porozumie bezpośrednio, nie przez menedżerów, to bardzo trudno jest mi odmówić - taka jest prawda. Przyzwyczaiłam bowiem ludzi do swojego wizerunku. I nigdy nie chcę ich zawieść. Nawet jak jestem chora. Dlatego, mimo że przez ostatnie dwa lata bardzo źle się czułam, wychodziłam na scenę.

Pamiętam, że było wiele medialnych spekulacji na temat tej choroby. Czy może pani dziś powiedzieć, co tak naprawdę pani dolegało?

Chorowałam na oskrzela, a ta choroba ma to do siebie, że osłabia cały organizm. Nieraz więc słabłam, prawie mdlałam, byłam nieludzko wręcz zmęczona, myślałam, że umrę. A jednak się mobilizowałam. Bo nie na darmo mówi się o mnie, że jestem obowiązkowa i punktualna jak śmierć. Często z Kamilem jesteśmy gdzieś dzień wcześniej, niż powinniśmy, bo wiemy, że punktualność, obowiązkowość i subordynacja zapewnią nam spokój. Szczerze mówiąc, na przestrzeni tych wszystkich lat tylko kilka razy nie zagrałam koncertu. Zawsze było to związane ze szpitalem.

Może lepiej byłoby sobie odpuścić? W końcu zdrowie jest najważniejsze.

Nie mogę sobie odpuścić, bo biorę pod uwagę fakt, że nie jestem tą jedną jedyną, że koło nas, koło Maanamu, jest kilkadziesiąt osób, które pracują przy każdym projekcie. A jak nie pracują, to nie zarabiają. I wiem, że jeśli nie wyjdę i nie wystąpię, nikt nie zarobi. A Marek wie, że jak on nie wystąpi, to i tak to wszystko będzie się dziać. I rzeczywiście się dzieje. Postawił nas w takiej sytuacji wiele razy. Nic nowego pod słońcem.

Co dokładnie ma pani na myśli?

On mnie przyzwyczaił do grania bez siebie. Na przykład źle się czuł i nie mógł brać udziału w koncertach. Rodziło mu się dziecko - nie przyjeżdżał. Ostatnio, jak nie pojechał z nami do Stanów, twierdził, że był strajk na lotnisku.

Taką obowiązkową i do bólu punktualną osobę jak pani musiało to doprowadzać do szału.

Podobno gdy Keith Richards spadł na swojej wyspie z palmy i Rolling Stonesi musieli odwołać koncerty, to Mick Jagger był tak wściekły, że musieli mu dać coś na uspokojenie. Ale rozumiałam, gdy Marek mówił, że czuje się wypalony myślałam sobie: "No tak, nie jest już młodym chłopcem, tylko starszym panem i ma do tego prawo". Zresztą zawsze wypowiadałam się o nim w samych superlatywach.

Jest pani osobą trudną?

Nie mówię, że jestem bez wad. Każdy błąd "słyszę", a bardzo źle znoszę błędy, długo je odchorowuję. Poza tym nie mam takiego fajnego charakteru, nie przeczę, że cokolwiek by się działo, to dla mnie jest "easy", bo ja się napiję przed koncertem szampana albo pół litra. Nie, ja jestem zupełnie inną osobą. Przed koncertem nie jem, nie piję, nie palę ani nie biorę narkotyków. Piję tylko i wyłącznie wodę z miodem i potem mam ją też na scenie. Taki mam stosunek do pracy i nic na to nie poradzę.

Ale to chyba nic złego?

Nie wiem, bo nagle okazuje się, że jestem jakąś horrendalną i nie do zniesienia babką. No, ale gdyby było inaczej, to ludzie przez tych trzydzieści lat nie przychodziliby na koncerty. A jednak przychodzą i śpiewają mi "Sto lat". A to, że jestem neurotyczna? Zna pani artystę, który by taki nie był? Bo ja nie znam. Na pewno nie jestem łatwa i dużo rzeczy się na to składa. Ale mimo to jakoś bez problemu znajduję ludzi do współpracy.

Jak muzycy, którzy z panią grają, reagują na to, co się stało z Maanamem? Jak komentują wypowiedzi Marka Jackowskiego?

Nie mogą w to uwierzyć. Mam z nimi cudowne porozumienie. Na scenie kontaktujemy się ze sobą pozawerbalnie. Wszyscy są bardzo skoncentrowani. Naprawdę dawno już nie miałam takiej przyjemności z grania, a przede wszystkim z wsłuchiwania się w granie zespołu. Bo zostały wprowadzone różne niuanse, których być może odbiorca nie wyłapuje, bo w żaden sposób nie łamiemy konstrukcji, ale one nam przynoszą bardzo dużo przyjemności, bo odświeżają utwory. To się jednak nie bierze z niczego: regularnie gramy próby i kontaktujemy się ze sobą, nawet wówczas, gdy nie gramy, bo nigdy nie wiadomo, co twórczego z takich spotkań wyniknie. Często mnie odwiedzają. A proszę powiedzieć, czy przychodzi się do potwora na kawę, na obiad? Czy przychodzi się spytać, jak się potwór czuje?

Czuje się pani pokrzywdzona?

Nie.

Nie ma pani żalu?

Żadnego.

Nie wierzę.

Powiem tylko tyle, że kontrast między wielkością Marka jako artysty i jego wypowiedziami w gazetach jest ogromny. W tym wszystkim najbardziej przykre jest dla mnie to, że ja zdaję już sobie sprawę z pewnych ograniczeń. I jak patrzę na dzisiejszy świat muzyczny, to widzę, że nadchodzą nowe pokolenia. Ale my mamy status, którego nie powinno się naruszać. Po co zatapiać tę wyspę? Nie powinniśmy tego robić. Czy Marek myśli, że będzie żył sześćset lat, jak Matuzalem w Starym Testamencie? Nasz były basista Bogdan Kowalewski dawno temu mówił, że z naszej półki już legalnie biorą. Marek jest w wieku, w którym moi rodzice już nie żyli. My utrzymujemy się na rynku, ale przychodzą ludzie, którzy reprezentują kompletnie inne wartości. W poważnych mediach dziennikarze zastanawiają się, czy Doda miała majtki, czy ich nie miała. I to numer za numerem. Czy on tego nie widzi, że świat jest taki, jaki jest?

Wszystko się dziś kręci wokół pieniądza?

Każdy pracuje po to, żeby zarobić. Ale ja zawsze byłam idealistką i jestem w stanie zaeksperymentować, dołożyć jeszcze, jak trzeba, pieniądze do projektu, który mnie interesuje. Stworzyliśmy płytę "Metamorfozy", która naprawdę nie przyniosła nam żadnego zysku. To było po prostu zrobione dla sztuki. Teraz robimy płytę awangardową, z muzyką poważną, a więc kolejny, kompletnie niekomercyjny projekt.

Fani mogą być zaskoczeni. Skąd wziął się pomysł na akustyczne koncerty Kory?

To wyszło od mojego menedżera Mateusza Labudy, bo pod koniec roku koncerty, które mieliśmy zakontraktowane, zostały zerwane. Po prostu kontrahenci się wycofali w wyniku kryzysu finansowego. I tym samym pokazali nam, że my, jako artyści, też jesteśmy uzależnieni od płatnika. Nie ukrywam, że Maanam jest drogim zespołem, postanowiliśmy mieć taką alternatywną propozycję. Bo koncerty akustyczne kosztują o połowę mniej.

Rozumiem, że teraz, gdy Maanam bezterminowo zawiesił swoją działalność, będzie pani już tylko występować jako Kora. Ale może jest chociaż cień szansy na to, że gdy emocje już opadną, znowu staną państwo na jednej scenie i zagrają jako Maanam?

Marek i ja jesteśmy bardzo różni, ale mimo to efekty naszej wspólnej pracy były genialne. Kora i Marek to jest coś więcej niż Kora i Marek. Poza tym obydwoje jesteśmy hipisami, naszymi hasłami są miłość i komunikacja. Jestem otwarta na rozmowę. Jednak nie na łamach czasopism, ale w cztery oczy.

Rozmawiała: Anna Zakrzewska.

CZYTAJ RÓWNIEŻ: Pod koniec jego życia znajomi go nie poznawali. Choroba powoli wykańczała Marka Grechutę

Jan Bogacz/PAP

Przypominamy archiwalny wywiad Marka Jackowskiego, który ukazał się na łamach magazynu Gala w 2009 roku:

Czy warto grać tylko dla pieniędzy? Czy dorobek 30 lat pracy warto rozmieniać na drobne? – zastanawia się lider Maanamu. Po ciężkim wypadku i rozpadzie zespołu smakuje życie w swoim wymarzonym miejscu na ziemi – pod Neapolem. Z żoną i córkami.

GALA: Co się stało z Maanamem?

MAREK JACKOWSKI: Przeszedł do historii. Na początku grudnia 2008 roku zespół w końcu bezterminowo zawiesił działalność. Nie gram w nim już od ponad roku.

W listopadzie 2007 roku, wchodząc na scenę w krakowskim studiu telewizyjnym, nagle spadłeś z wysokości dwóch metrów w niezabezpieczoną przestrzeń. Wbiłeś sobie gitarę w prawy bok, połamałeś trzy żebra i lewą stopę w trzech miejscach, a prawą stopę mocno pogruchotałeś.

Szedłem ostatni, było ciemno, nie widziałem drogi. Opiekuńczych skrzydeł mi zabrakło. Widocznie ktoś mi je wcześniej podciął (śmiech).

Jakie to uczucie – wpaść w czarną dziurę?

Fizycznie to nagły, potwornie intensywny ból. A psychicznie – kubeł lodowatej wody na głowę, który szybko pozwolił mi przewartościować kilka ważnych spraw.

To był twój ostatni koncert z zespołem Maanam.

Dosłownie. Po wypadku za moją zgodą zastąpił mnie inny gitarzysta, bo nie byłem w stanie grać. Ale szybko uświadomiono mi, że drzwi do Maanamu się dla mnie zatrzasnęły. A raczej ktoś je zatrzasnął.

Ale przecież ty jesteś twórcą zespołu. Założyłeś go 35 lat temu z Milo Kurtisem. Kora dołączyła do zespołu w rok po jego założeniu.

Tak, jestem założycielem Maanamu. Kiedy po wypadku leżałem połamany w szpitalu, miałem dużo czasu na myślenie. Z niedowierzaniem patrzyłem, jak zawodzą mnie ludzie, których miałem za przyjaciół. Zdumiewające, jak dalece złudny jest obraz osób wokół nas. Serce zespołu Maanam przestało bić. Od dłuższego czasu nie tworzymy razem niczego nowego. Między mną a Korą od kilku lat nie ma pracy twórczej, a nasze światopoglądy już dawno dramatycznie się rozeszły. Jaki jest sens grania w kółko starego materiału? Czy warto go grać tylko dla pieniędzy? Czy dorobek ponad 30 lat pracy warto rozmieniać na drobne? Nie chcę tego.

Ale Maanam jeszcze przez rok koncertował.

Przez moment publiczność przychodziła posłuchać grupy pod nazwą Kora i Zespół, ale koncerty zaplanowano dla Maanamu, a nie dla Kory i Zespołu. Zaczęły się rozmowy z prawnikami. Członkowie zespołu mieli moją zgodę na granie koncertów pod nazwą Maanam i przez prawie rok grali jako Maanam. Ale wiadomo było, że płyta zespołu Maanam już nie powstanie. Ostatnia płyta Maanamu to „Znaki szczególne”. Na szczęście ma wszystkie nasze cechy charakterystyczne, czyli rockowe brzmienie dwóch gitar i drapieżną wokalistkę, która potrafi też zaśpiewać ballady.

Już raz zawiesiliście działalność, na sześć lat, w 1986 roku. Nie warto jeszcze porozmawiać?

Kora i ja jesteśmy z dwóch różnych światów. Nie mamy już o czym rozmawiać. Rozmowa z nią już mnie nie buduje, tylko wprowadza zamęt. Kora jest impulsywna i wybuchowa. Ja jestem spokojny i cierpliwy, ale nie bezgranicznie. Umiejętność przemilczania wielu spraw to nie jest słabość, jak się Korze wydaje. Po przekroczeniu granic podejmuję radykalne decyzje. Kiedyś policja zatrzymała mnie za przekroczenie prędkości. Policjant wypytywał, dokąd tak się spieszę. Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że do domu. W pewnym momencie zapytał o Korę. Do dziś pamiętam to pytanie: „To jest kobieta trudna, prawda, panie Marku?”. Dziś odpowiadam tak samo jak wtedy: „Tak, to jest kobieta trudna”.

Wiele lat byliście małżeństwem, macie syna. Długo wychowywałeś też syna Kamila Sipowicza, obecnego partnera Kory. Czy dzieci będą musiały teraz wybierać między rodzicami?

Dzieci są już dorosłe i mają swoje życie. Nikogo nie muszą wybierać. Mój syn Mateusz był przy mnie w chwili wypadku i bardzo troskliwie się mną zajmował. Jest bardzo zapracowanym grafikiem. Szymona, syna Kamila, wychowywałem przez 10 lat i też traktuję go jak swoje dziecko. Nieczęsto widuję teraz synów, ale mam świadomość, że myślimy o sobie dobrze, z wzajemną miłością. I to się nie zmieni.

Po krakowskim wypadku dochodziłeś do siebie we Włoszech w swoim nowym domu, w towarzystwie żony Ewy i trzech córek: 13-letniej Bianki, 12-letniej Palomy i 9-letniej Soni.

Najpierw kurowałem się jeszcze w Częstochowie, u Janusza Yaniny Iwańskiego. Dopiero po miesiącu od wypadku wróciłem do domu, na południe Włoch. Mieszkam pod Neapolem już dwa lata.

Po 18 latach porzuciłeś Zakopane. Jak tysiące Polaków zdecydowałeś się na emigrację?

Z Neapolu docieram do Warszawy szybciej i bezpieczniej samolotem niż autem z Zakopanego. I to w tym samym czasie. Co to za emigracja? Po jeździe autem z Neapolu do Wenecji jestem mniej zmęczony niż po trasie Zakopane–Warszawa. W dodatku idę do najlepszej pizzerii w mieście na pizzę, którą uwielbiam, i pyszną kawę. We Włoszech, tak jak i w Polsce, jestem u siebie. W moim miasteczku centrum informacji o nastrojach mieszkańców jest rzeźnik. Wie wszystko. Starzy ludzie w malutkich uliczkach grają sobie na gitarze i na mandolinie. W porcie obserwuję samotność wielkich jachtów i gwiazd otoczonych ochroniarzami, by za chwilę pogadać ze zwykłymi ludźmi, którzy wcale nie są zwykli, za to bardzo przyjaźni. Po to tu przyjechałem.

„Oprócz błękitnego nieba nic mi dzisiaj nie potrzeba”?

W końcu rzeczywiście mam błękitne niebo nad sobą, ale akurat ta piosenka powstała w czasach, kiedy mieszkaliśmy z Korą i dwójką dzieci w domu przeznaczonym do rozbiórki. Nie mieliśmy pieniędzy i żeby nie zamarznąć, zrywałem parkiet w sąsiednich pomieszczeniach. Paliliśmy nim w piecu. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że życie bez słońca nad głową jest nic niewarte. Szczerze mówiąc, całe życie marzyłem, żeby nauczyć się włoskiego, i jednocześnie wiedziałem, że to się nigdy nie uda. No bo jak? Jak wyjechać z komunistycznego kraju? Zimą, trzy lata temu, poczułem w sobie jakiś niepokój. Potężnie czegoś mi brakowało. Tęskniłem za słońcem. Długie polskie zimy, ciemności, mgła i ulewne zakopiańskie deszcze mi nie służą. Postanowiliśmy z żoną poszukać miejsca dla siebie tam, gdzie słońca nigdy nie brakuje. Zaczęliśmy od internetowych poszukiwań w Toskanii, a po czterech miesiącach oglądania skończyliśmy pod Neapolem. Gdyby nie to, że mam trzy córki, być może wybrałbym Neapol, ale rozsądek kazał jechać dalej na południe.

Marzenie życia wreszcie się spełniło...

Tak naprawdę spełniło się wiele marzeń. Nareszcie mogę się nacieszyć słońcem, świeżymi rybami, owocami morza, które uwielbiam, i sztuką, która jest moją drugą pasją i drugim zawodem. Zajmuję się nią od 17. roku życia. Moja siostra była narzeczoną Hasiora (Władysław, znany malarz i rzeźbiarz związany z Podhalem – przyp. red.), często ich odwiedzałem w Zakopanem i dzięki nim poznałem mnóstwo kolorowych ludzi, którzy wprowadzili mnie w świat artystów i kolekcjonerów. W latach 90., po zmianie systemu, spełniłem swoje kolejne marzenie i założyłem w Zakopanem galerię Pod Aniołem. Dzięki niej mam grafiki Stasia Wójtowicza, który wisi dziś w nowojorskim Muzeum Guggenheima, i to obok obrazów Picassa. Sztuka jest fascynująca, a włoskie malarstwo to kolebka wszystkiego. Mam prawdziwego fioła na punkcie XVIi XVII-wiecznego malarstwa, a w Neapolu są zupełnie nieprawdopodobne obrazy z tego okresu.

Sztuce zawdzięczasz też nazwę swojego nowego zespołu.

W pewnym sensie. Swego czasu często kupowałem na internetowych aukcjach obrazy, porcelanę czy lampy do galerii. Kilka razy przegrałem licytację, bo dosłownie w ostatniej chwili stawkę podbijał ktoś, kto się zawsze wyświetlał jako „goodboy”. Dlatego mój nowy zespół nazywa się The Goodboys.

Masz już gotowy materiał na pierwszą płytę The Goodboys?

Ukaże się w przyszłym roku, a zacząłem ją komponować jeszcze przed wypadkiem. Zbyt długo czekaliśmy z Yaniną Iwańskim na teksty Kory. Oprócz nas dwóch na płycie śpiewa jeszcze Włoch z krwi i kości – Ganni. Poznałem go przy kawie i lemoniadzie w jednym z wielu barów w mojej okolicy. Właściwie przez przypadek. Miejscowi już wiedzą, że jestem muzykiem, dlatego właścicielka baru poprosiła mnie, żebym posłuchał, jak śpiewa jej mąż. Dlaczego nie? Rita włączyła płytę i niespodziewanie usłyszałem piękny, klasycznie włoski, wręcz hipnotyzujący głos, i dech mi zaparło. Następnego dnia ze zdziwieniem zauważyłem, że zarówno ja, jak i moja rodzina słuchaliśmy tej płyty przez cały dzień, co nam się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Na mojej nowej płycie Ganni śpiewa między innymi „Il sole che vorrei”, czyli o słońcu, którego pragnie. To będzie hit.

A skąd wiesz, która piosenka będzie hitem?

Hitami są piosenki stuprocentowe. Poznaję je, bo od pierwszej chwili iskrzą. Nie są wymęczone. Świecą. Taka jest właśnie „Lucciola” czy „Wyjątkowo zimny maj”. Z mojej nowej płyty hitem będzie też „Noszę twoje serce przy sobie”. To tłumaczenie wiersza jednego z moich ulubionych poetów, Edwarda Estlina Cummingsa. Na dodatek ten niezwykły poeta okazał się też malarzem. Do moich rąk trafił właśnie portret ukochanej kobiety namalowany przez Cummingsa. Była miłością jego życia. W wierszu dla niej nie ma ani jednego fałszywego słowa. Sam wiem, jak taka miłość powala człowieka na kolana.

Wiesz, bo sam kochasz?

Jestem bardzo szczęśliwy i chciałbym wydać płytę z piosenkami o miłości. Bo w końcu mogę taką płytę wydać. Dlaczego w Polsce ludzie coraz mniej chętnie tańczą na balach? Bo nie mają oparcia w orkiestrze. Nie są pewni, czy za chwilę ktoś im nie każe zrobić węża albo zatańczyć kaczuszek. Z pewnością tego im nie zagram.

A zaśpiewasz po włosku?

Ganni zaśpiewa. Lubię dialekt neapolitański. Chętnie się go uczę od sąsiadów. Kiedy zaczynam nim mówić, moje dzieci się mnie wstydzą.

Wygląda na to, że z czarnej dziury można jednak wyjść?

Mnie to doprowadziło do jasności.

Rozmawiała: Jowita Flankowska.

Reklama

CZYTAJ TEŻ: W jej domu rodzinnym rozmawiało się po węgiersku. Edyta Geppert dorastała otoczona miłością mamy i dziadków

Jan Bogacz/PAP
Reklama
Reklama
Reklama