Reklama

Małgorzata Koch urodziła się w Gdańsku, obecnie mieszka w Rumi nieopodal Gdyni i całe swoje życie związała z Trójmiastem. Kocha Bałtyk i nie wyobraża sobie mieszkania daleko od niego. Skończyła filologię polską na Uniwersytecie Gdańskim i od zawsze kochała pisać, ale dopiero po siedemnastu latach porzuciła pewny etat, aby na poważnie zająć się swoją pasją. Jest najlepszym dowodem na to, że nigdy nie jest za późno, by zakotwiczyć w nowym miejscu. Kiedy nie pisze, ani nie czyta, rozmyśla nad kolejną fabułą. Jest mężatką, mamą dorosłego już Kuby oraz posiadaczką dwóch kotów. Uwielbia podróżować i przesiadywać w swoim ogrodzie.

Reklama

"Jesteśmy inni" to jej debiutancka powieść, pierwsza część trylogii. Opowiada o dwojgu ludziach po przejściach, poważnie poharatanych przez los. Marcelina jest młodą i piękną architektką, która wychowuje samotnie synka. Walczy z depresją i panicznie boi się mężczyzn. Nieziemsko przystojny Franek w dzień montuje skomplikowane systemy alarmowe, a w nocy łamie kody na zlecenie pomorskiego gangstera. Spotykają się przypadkiem i rodzi się między nimi trudna do wytłumaczenia więź, niestety ufundowana na kłamstwie. - Niesamowita książka o świetnej konstrukcji, która pozwala w ciekawy sposób przenosić się w różne momenty interakcji społecznych i emocjonalnych: od złości, frustracji, nienawiści, napięcia, lęku – do pożądania, euforii, miłości i egzaltacji - tak napisała o "Jesteśmy inni" Marta Sarbiewska, lekarz specjalista psychiatrii.

Sandra Styczyńska

Udało nam się porozmawiać z Małgorzatą Koch. Zapraszamy do lektury.

Znajomość pary głównych bohaterów, Marceliny i Franka, rozpoczyna się od poważnego kłamstwa. Czy zna Pani takie związki? Uważa Pani, że mają one szanse przetrwać?

Małgorzata Koch: Budowanie związku na kłamstwie jest jak stawianie fundamentów na piasku. Bez szczerości nie można stworzyć stabilnej i solidnej relacji. Osobiście nie znam takich przypadków, najczęściej stykam się z nimi na książkowych kartach. Postawa wobec kłamstwa zależy od jego ciężaru gatunkowego, ale tak naprawdę nawet mniejsze kłamstwa potrafią zniszczyć związek, odbijając się na psychice oszukiwanej osoby. Jeśli zaś chodzi o szansę na przetrwanie takich związków, uważam, że wszystko zależy od kalibru kłamstwa, bo wiele szkód da się naprawić, lecz potrzebna jest wola obu stron.

Fakt, związek moich książkowych bohaterów zaczyna się od poważnego kłamstwa. Mam tu na myśli przemilczenie przez mężczyznę kryminalnych działań, z których chce się wyplątać, ale nie wie, jak to zrobić. Jeśli zaś chodzi o niesprostowanie nieporozumienia dotyczącego rzekomo odmiennej orientacji seksualnej Franka, to było ono jedyną szansą na wzajemne zbliżenie się bohaterów. To Marcelina wytyczyła granicę, bo obawiała się zbytniej bliskości oraz utraty kontroli i nie chciała dać ponownie się skrzywdzić. On na to przystał, chcąc w ten sposób pomóc kobiecie stopniowo oswoić się ze swoją obecnością w jej życiu. Franciszek szybko się zorientował, że awersja Marceliny do gatunku męskiego wynika z doświadczeń z przeszłości, ale także z samotnego macierzyństwa. Nie znał szczegółów, ale już we wczesnej fazie ich znajomości odkrył, że kobieta boryka się z zaburzeniami emocjonalnymi. Pomimo tego nie wycofał się. Kwestię przemilczenia niefortunnego nieporozumienia pozostawiam więc czytelnikom do indywidualnej oceny. Osobiście, akurat w tym wypadku rozgrzeszam Franka, a nawet go podziwiam, bo sam z tego powodu cierpi. Co do późniejszego kłamstwa oraz jego kryminalnej strony, nie jestem już oczywiście tak wyrozumiała i… Proszę wybaczyć, zmuszona jestem przyłożyć palec do ust, by już nic się z nich nie wymsknęło.

Franek zakochuje się w Marcelinie właściwie od razu. Wierzy Pani w miłość od pierwszego wejrzenia?

- Wierzę. Skoro psychologowie na podstawie empirycznego pomiaru miłości wyodrębniają ten jej rodzaj, tylko określają go jako zauroczenie lub limerencja, nie może być inaczej (śmiech). Trochę teraz oczywiście żartuję, bo panuje przekonanie, że takie uczucie nie jest trwałe i zazwyczaj jest wytworem ludzkiej fantazji na potrzeby artystycznych kreacji.

Mimo wszystko podjęłam ryzyko i postawiłam na drodze Marceliny mężczyznę, którego początkowe zachowanie wygląda jak obsesja, a nie romantyczne zauroczenie.

I faktycznie tak jest, bo limerencja to stan umysłu prowadzący do obsesyjnych myśli, fantazji, potrzeby odwzajemnienia uczuć oraz chęci stworzenia związku bez względu na wszystko. Pojawia się nieoczekiwanie, jak błysk flesza. Z dnia na dzień jedna osoba staje się sensem naszego życia, a my robimy różne dziwne rzeczy, żeby zdobyć jej uznanie.

Dokładnie w taki sposób zachowuje się Franek. Marcelinę uważa za wyjątkową, wręcz ją idealizuje. Nie potrafił odpuścić i się wycofać, nawet wtedy, gdy sądził, że kobieta jest w związku z innym. Nie widział, że to, co się z nim dzieje, nie jest normalne. Odczuwał ciągłe napięcie, bał się odrzucenia. Chciał, żeby zrozumiała, że są dla siebie przeznaczeni. Nic innego się dla niego nie liczyło.

Ludzie doświadczający takiego rodzaju zauroczenia wierzą, że to właśnie miłość od pierwszego wejrzenia. Marcelina wzbudziła we Franku nieznany mu dotąd rodzaj podniecenia, więc ten szybko zdecydował się na związek, gdyż uznał, że spotkał swój ideał. Miłość tego typu zaczyna się od bardzo silnego pociągu fizycznego. Nie mogłam jednak być aż tak okrutna i ciągnąć tego w nieskończoność. Dość szybko połączyłam więc bohaterów wzajemną, lecz skrywaną przed sobą miłością romantyczną - uczuciem intensywnego podniecenia seksualnego, przyciągania, przywiązania i silnej potrzeby bycia ze sobą. Przed bohaterami sporo wyzwań, sporo niespodzianek, więc ich relacja na razie jest mocno niestabilna. Bo tak szybko jak pojawiła się miłość romantyczna, równie szybko może pojawić się nienawiść.

Nad bohaterami przez całą powieść unosi się aura tajemnicy, a karty odsłania Pani dość późno, i to też nie wszystkie. Lubi Pani tak testować cierpliwość czytelników? Proszę mnie źle nie zrozumieć – uważam, że to świetny zabieg.

Mnie samą takie literackie zabiegi fascynują i zawsze chylę czoła przed ich twórcami. Toteż Pani pytanie jest dla mnie największym komplementem. Od zawsze czułam podziw dla autorów, którzy w nieoczywisty sposób potrafią budować napięcie, serwując wyjaśnienia w drobnych szczegółach. Trzeba nauczyć się czytać ten rodzaj książek i wyrobić w sobie cierpliwość, a do tego jeszcze nauczyć się skupiać na detalach. Każdy szczegół ma znaczenie, a rozwiązywanie takiej pogmatwanej łamigłówki stanowi niebywałą frajdę. Moim marzeniem było stworzenie takiej fabuły, ale nie w thrillerze sensacyjnym czy psychologicznym. Chodziło mi o pełen zagadek i tajemnic gorący romans.

Aby pozbyć się unoszącej się nad bohaterami dymnej zasłony niedomówień, czytelnik zmuszony jest przyjrzeć się ich doświadczeniom wewnętrznym. Dlatego nie zastosowałam najbezpieczniejszej i właściwie najłatwiejszej narracji trzecioosobowej, w której prawo głosu mają też inne postaci, która pozwala na pokazanie historii w szerszym kontekście i na włączenie moralizatorskiego tonu wszystkowiedzącego narratora.

Decydując się na narrację pierwszoosobową, pozostawiam czytelnikowi ocenę zachowań, przemyśleń oraz wypowiedzi bohaterów. Zetknęłam się już z zarzutami, iż popieram niestosowne zwroty padające z ust moich bohaterów. Wręcz przeciwnie!

Na tym polega pierwszoosobowa narracja, przecież bohater sam siebie nie zgani, może jedynie stopniowo dojrzewać do pewnych przemyśleń i dokonywać wewnętrznej metamorfozy, a to, w jakim kierunku ona podąży, zależy od autora. Uwielbiam narrację pierwszoosobową, bo wraz z bohaterem możemy przeżywać jego emocje i wszystko to, co się wokół niego dzieje. Zaś rolą autora jest stopniowe serwowanie prawdy. Na tym polega budowanie napięcia.

Wraz z biegiem fabuły rośnie skala sekretów, ściśle powiązanych z przeszłością rodzin i Franka. Wcześniej ujawnione rzekome prawdy w ostatecznym rozrachunku okazują się być kłamstwem, o czym przekonujemy się pod koniec pierwszej części „Jesteśmy inni”. Na pewno druga część odsłoni znacznie więcej i pojawią się nowe intrygi.

Sandra Styczyńska

„Jesteśmy inni” to świetne studium ludzkiej psychiki. Szczególnie zaskoczyła mnie Pani trafną diagnozą męskich zachowań. Skąd ta wiedza psychologiczna?

Och… miło, że Pani to doceniła. Nie wiem, czy świetne, nie zdawałam sobie z tego sprawy, dopóki książka nie została pozytywnie odebrana przez specjalistów w tej dziedzinie. Zresztą blurb Pani Marty Sarbiewskiej, lekarki, specjalisty psychiatrii, znajduje się na tylnej stronie okładki.

Nie mam obszernej wiedzy psychologicznej, bo nie kształciłam się w tej dziedzinie, ale czytam dużo tego typu literatury. Zwłaszcza na studiach sporo jej pochłonęłam, ponieważ tematem mojej pracy magisterskiej był bohater patologiczny w prozie Stanisława Przybyszewskiego. Wszyscy bohaterowie autora to zasadniczo ten sam typ: wybitny indywidualista niszczony przez świat oraz własne wewnętrzne demony. Przybyszewski przedstawiał swoich bohaterów najczęściej w patologicznych stanach psychicznych, pogrążonych w zazdrości, skazanych na niszczącą ich miłość.

Tymi cierpiętnikami byli oczywiście mężczyźni, dlatego szczerze przyznaję, że dla mnie dużo ciekawsze i prostsze było „wejście” w męski umysł.

Może wcale nie pomogły mi w tym książki z dziedziny psychologii, tylko fakt, że otaczam się samymi mężczyznami – mam męża, syna i dwa kocury (śmiech).

Oczywiście to nie był przypadek, że na studiach wybrałam czasy modernizmu. W tym okresie w literaturze pojawił się bowiem nurt psychoanalizy. Sam Przybyszewski studiował medycynę, ale ją porzucił, i tu można dostrzec podobieństwo z książkowym Frankiem. W jego twórczości - co zresztą charakteryzowało całą epokę - przedstawianie ludzkiej świadomości bezpośrednio wpłynęło na związek między psychologią a literaturą. W tym samym okresie psychologia zaczęła interesować się najbardziej aktualnymi stanami świadomości. Używano w niej pierwszoosobowej perspektywy, żeby ściśle powiązać działania bohatera z jego stanami. Od zawsze fascynowała mnie ludzka natura. To temat rzeka, który wystarczy do napisania całej masy książek.

Skąd czerpie Pani inspiracje? Raczej opisuje Pani historie z życia wzięte czy wszystko to wytwór Pani wyobraźni?

Od zawsze swoją uwagę skupiam na smutnych i wstrząsających historiach. Mozolnie je zbieram. Przyznaję, że w „Jesteśmy inni” trochę zaczerpnęłam z prawdziwej historii, co zresztą wyjaśniam na samym końcu książki. Dlatego teraz nie powinnam zbyt wiele zdradzać, żeby nie zniszczyć tej aury tajemniczości…

Cóż, skoro jednak padło pytanie, to odpowiem, w taki sposób, by zbyt wiele nie wyjawić. Na pewno początkowy zarys całej fabuły zbudowany został na podstawie autentycznych wydarzeń. Każdy z nas spotyka na swojej drodze wielu ludzi i poznaje choćby fragmenty ich historii. Większość z nich ulatuje z naszej pamięci, ale są i takie, których nie sposób z niej wymazać. Po prostu zostają w nas na zawsze. Otóż sama zatrzymałam w swoim – już od dziecka w nad wyraz wrażliwym – wnętrzu pewną osobę i jej historię.

Od dawna nie pamiętam jej twarzy, ale w szufladzie ze wspomnieniami schowałam narysowane moim dziecięcym spojrzeniem obrazy z jej smutnego dzieciństwa.

Więc tak, potwierdzam, że dzieciństwo jednego z książkowych bohaterów jest zainspirowane realną osobą, ale reszta to już wytwór mojej wybujałej wyobraźni.

Ostatnia strona powieści sugeruje, że szykuje Pani ciąg dalszy. Uchyli Pani rąbka tajemnicy?

Oczywiście, że nie (śmiech). To nie byłoby fair. Cykl „Jesteśmy inni” przewiduje trzy tomy - pierwszy został właśnie wydany, drugi jest gotowy, a do pisania trzeciego niedługo siadam. Trudno na tym etapie ujawniać jakiekolwiek szczegóły. Moja książka to nie jest zwykła powieść. Opowiada o szczególnym rodzaju miłości, czyli relacji między kobietą a mężczyzną. Miłość przybiera różne formy, w zależności od tego, do kogo jest kierowana – do rodziców, dzieci, rodzeństwa czy przyjaciół. Na każdej płaszczyźnie tego uczucia musiałam utkać pajęczynę tajemnic i kłamstw, w której sidła po kolei wpadają bohaterowie, wszyscy bez wyjątku. Skomplikowana relacja Marceliny i Franka ma swoją genezę w dalekiej przeszłości, w dziejach ich rodzin. Więcej nic nie powiem, a odpowiedzią niech będzie rachunek prawdopodobieństwa. Kombinacji jest mnóstwo. Mogę zapewnić, że nowych bohaterów przybędzie, tak samo jak tajemnic i intryg. Tak właściwie to w drugim tomie chyba więcej zagmatwam niż wyjaśnię. Ale to chyba dobrze, prawda?

Sandra Styczyńska

Porzuciła Pani pewny etat, żeby na sto procent zająć się pisaniem. Żałowała Pani kiedyś tej decyzji?

Nigdy nie żałowałam! Mam za sobą ponad dwadzieścia lat pracy na etacie, z czego siedemnaście w jednym przedsiębiorstwie, gdzie piastowałam tak zwaną ciepłą posadkę pracownika samorządowego. Przez ponad trzy lata zbierałam się, by ją rzucić.

Dusiłam się, jakby zamknięto mnie w zbroi i pozbawiono perspektyw rozwoju. Zamiast iść do przodu, cofałam się, więc ogarniała mnie coraz większa frustracja.

Ostatecznie w 2021 roku podjęłam decyzję o rezygnacji ze stałego etatu. Czułam ogromną motywację, bo wiedziałam, że będę działać w przestrzeni, którą kocham - w literaturze. W końcu znalazłam na nią czas. Mogłam czytać do woli, cieszyć się zarwanymi nocami, bo przecież budzik już nie zadzwoni o piątej trzydzieści. A potem celebrować picie aromatycznej kawy w domu albo w ogrodzie. To coś, o czym marzyłam i zawsze chciałam w ten sposób zaczynać dzień. Praca w domu umożliwia mi to codziennie.

Pierwszy tom powieści „Jesteśmy inni” zaczęłam pisać pracując jeszcze na etacie. Na początku było to hobby i spełnienie marzenia. Jednak im więcej tekstu przybywało, tym silniejszą czułam potrzebę tworzenia. W pracy byłam rozkojarzona, myślami błądziłam w fabule książki. Zdałam sobie sprawę, ile czasu zmarnowałam w miejscu, które wyssało ze mnie całe pokłady energii. Obecnie jestem w zupełnie innej przestrzeni, czuję się mentalnie wolna i rozpiera mnie radość, bo w dojrzałym wieku zdobyłam się na odwagę, by zacząć realizować długo skrywane marzenie. Doszłam w końcu do punktu, w którym wyraźnie zaznaczyłam swoją obecność. Moja decyzja o tym, że rzucam wszystko i poświęcam się pisaniu, była naprawdę przemyślana. To żaden kaprys.

Reklama

Materiał powstał z udziałem wydawnictwa Prószyński i S-ka

Reklama
Reklama
Reklama