Jak dobrze… przeczytać coś z sensem!
Mądre, dowcipne, absolutnie szczere – właśnie takie są książki "Jak dobrze być singlem" i "Jak dobrze być trzeźwym" Catherine Gray.
Jak żyć, gdy inni pakują nas do szufladki z napisem „dziwak” tylko dlatego, że nie mamy partnera i nie zamierzamy wiązać się z pierwszą lepszą osobą „bo tak trzeba”? To proste – odpowiada Catherine Gray, autorka książki "Jak dobrze być singlem" – W samotności nie ma nic okropnego. Wybór stanu kawalerskiego lub panieńskiego na dłuższy czas – a nawet na całe życie – może okazać się niesamowitą inspiracją, frajdą i wyzwoleniem. A już bez wątpienia bije na głowę statkowanie się ze strachu.
Spokojnie: Catherine Gray nie namawia nikogo, by zamknął się na miłość. Proponuje jedynie żebyśmy – jeśli jesteśmy singlami – nie dali sobie wmówić, że coś z nami jest nie tak. Nie jesteście wybrakowani – wręcz przeciwnie, niczego wam nie brakuje. – mówi wprost i czarno na białym pokazuje, że życie w pojedynkę może mieć więcej uroku, niż się nam na ogół wydaje.
Warto dodać, że pisząc tę książkę, autorka nie opierała się wyłącznie na własnych doświadczeniach, lecz – jak zaznacza wydawca – rozmawiała z neuronaukowcami i psychiatrami, ujawniła powody stojące za światową rewolucją życia w pojedynkę, zgłębiła groteskowe metody, jakimi kultura każe się wstydzić bycia singlem, zdystansowała się od panikowania, że wszystkie dobre partie są już zajęte, i obaliła mit, że w małżeństwie jesteśmy o wiele szczęśliwsi. Jak jej się udało? No cóż: fenomenalnie!
Co robić, gdy czujemy, że alkohol zaczął odgrywać w naszym życiu zbyt dużą rolę? Na to pytanie odpowiada druga z mających się właśnie ukazać książek Catheriny Gray – "Jak dobrze być trzeźwym".
Ta książka to coś dużo więcej niż opowieść o pokonywaniu nałogu. To opowieść o lepszym, szczęśliwym jutrze. I o tym, że życiem w trzeźwości można się odurzyć bardziej niż najlepszym drinkiem – zachęca wydawca i robi to szczerze. Czytając tę książkę można się świetnie bawić. Bez obaw: nikt tu nie prawi morałów!
W naszej kulturze trzeźwość zbyt często utożsamiana jest z nudziarstwem. Książka Gray wywraca ten koncept na nice. Wychodzenie z nałogu jest w niej pełne radości i afirmacji życia. Lektura obowiązkowa dla każdego, kogo dręczy podejrzenie, że alkohol więcej mu zabiera niż daje. – Hilda Burke, psychoterapeutka, "The Guardian" .
I jeszcze jedno: choć obie książki Catherine Gray dotykają niełatwych i ważnych tematów, czyta się je bez bólu za mostkiem i łez na policzkach. Są napisane lekkim, pełnym autoironii i dowcipu językiem. Zresztą zobaczcie sami.
Książki Jak dobrze być singlem i Jak dobrze być trzeźwym Catherine Gray trafią do księgarń już 9. marca nakładem Wydawnictwa Prószyński i S-ka.
"Jak dobrze być singlem" – fragment
Pamiętam, jak żaliłam się mojej przyjaciółce Kate, która w zasadzie jest niczym Yoda, na brak drugiej połowy. Odpowiedziała mi: „Ależ, Cath, dwoje niepełnych ludzi nie stworzy zdrowego związku. Oboje muszą być kompletni”. Podtekst zadziałał na mnie jak wiadro lodowatej wody wylane na głowę pijanego.
Rzeczywiście byłam niepełna. Zdałam sobie sprawę, że można mnie porównać do obrazka, który został pokolorowany tylko w połowie. Kilka fragmentów pominęłam, bo byłam przekonana, że gdy ktoś się w moim życiu pojawi, jego kolory nałożą się na rysunek i go dopełnią. Sądzę, że wielu z nas ma takie podejście. Mężczyzna, który nie nauczył się gotować ani prać, kobieta, która ma nadzieję, że przyszły mąż powściągnie jej zakupoholizm, ci, którzy wierzą, że przy kimś zaczną pilnować porządku, ci, którzy pragną podróżować, ale zaczną, jeśli znajdą odpowiedniego towarzysza, ci, którzy obiecują sobie, że gdy będą mieli z kim biegać, nareszcie zadbają o formę. Świadomie lub nie, nie kolorujemy się do końca. Czy można się dziwić, że czujemy się niekompletni?
Stawienie czoła temu, że jestem niedokończonym obrazkiem, było trudnym, ale kluczowym krokiem na drodze do wyjścia z uzależnienia od miłości.
DAWNE NASTAWIENIE: Nauczę się prowadzić, jak tylko zadomowię się w tym kraju/jak tylko będę planowała mieć dzieci.
NOWE NASTAWIENIE: Nauczę się prowadzić już teraz.
Na osiemnaste urodziny dostałam od mamy i ojczyma pięćset funtów oraz radę: „Nalegamy, żebyś wydała je na kurs jazdy”, więc wydałam je na łażenie po klubach, obcisłe spódniczki, cydr i Embassy Number 1. Za te pieniądze miałam kaca przez ponad rok. Sama korzyść.
Gdy miałam dwadzieścia trzy lata, przeprowadziłam się do Londynu, gdzie nie czułam ani potrzeby, ani chęci posiadania samochodu – w końcu pijana w sztok nie mogłabym usiąść za kółkiem. Krzywo patrzono też na pociąganie wina z butelki podczas jazdy wzdłuż krawężnika w celu wyrwania jakiegoś ciacha. Ale teraz nie tykam alkoholu, nie muszę kupować kusych kreacji Pineapple na balangi w klubach, nie ograniczam swoich ambicji do „zajmę się tym, jak już go poznam”, więc nareszcie uczę się prowadzić auto, co jest niesamowicie satysfakcjonujące.
Nie powiem, idzie mi beznadziejnie – wczoraj w ramach niewolniczego przywiązania do nawigacji satelitarnej usiłowałam jechać ścieżką rowerową, poza tym stale próbuję wsiąść do samochodu z niewłaściwej strony – ale zamierzam stawać się w te klocki coraz lepsza.
DAWNE NASTAWIENIE: Nie ma pośpiechu, mój przyszły chłopak zawiesi mi ten obrazek.
NOWE NASTAWIENIE: Zrobię to sama.
Nie ma czegoś takiego jak zajęcie odpowiednie dla chłopców i zajęcie odpowiednie dla dziewczynek. Jest po prostu takie czy inne zajęcie. Zrozumiałam niedawno, że zawieszenie obrazka, zrobienie kopii zapasowej plików czy złożenie mebla do samodzielnego montażu nie wymagają penisa. Wystarczy mózg, jakieś narzędzia, bynajmniej nie miniaturowe ani różowe, może jeszcze YouTube. Na tej samej zasadzie można przyszyć guzik lub coś wyprasować, nawet jeśli nie ma się waginy, udusić coś na obiad, nie mając cycuszków, albo zmienić dom w przytulne gniazdko, nie dysponując nadmiarem estrogenu.
Odkrycie, że do uwolnienia słoika z dżemem truskawkowym od zakrętki wygiętej przez jakiegoś robota przemysłowego o sile terminatora potrzebuję nie mężczyzny, tylko gumki recepturki, znacznie zwiększyło moją wiarę we własne możliwości. Może dla was było to oczywiste od niepamiętnych czasów, ale dla mnie równało się objawieniu. Zajęcia nie mają płci.
DAWNE NASTAWIENIE: Jak go poznam, to zacznę oszczędzać.
NOWE NASTAWIENIE: Zadbam o siebie z przyszłości.
Przez całe życie nawiedzało mnie czterech moich osobistych jeźdźców Apokalipsy: stany lękowe, alkohol, uzależnienie od miłości i pieniądze. Dziś dwóch pierwszych widzę już tylko w lusterku wstecznym, są zaledwie punkcikami na umykającej do tyłu drodze, a trzeciego ujarzmiam na tych oto stronach. Natomiast czwartego, pieniędzy, wciąż boję się bardziej niż ogni piekielnych.
W ekranizacji Władcy pierścieni jest scena, w której ścigani przez bezlitosnych Nazgûli hobbici kryją się w zagłębieniu pod korzeniami drzewa, trzęsąc się z przerażenia. Oddaje to mniej więcej mój stosunek do pieniędzy. „Kryć się! Ani pary z ust! Jeśli będę cicho jak mysz pod miotłą, nie znajdą mnie!” A złowrogi koń finansów tupie nade mną kopytami, skrobie nimi i rży. Z tą grozą współżyje mój nonszalancki stosunek do środków płatniczych: „Juhuuu! Kupony zabawowe! Trzeba ich zużyć! Co, już się skończyły? Aaaaa!”.
Powtarza się to ad infinitum. Zachowuję się jak Leonardo DiCaprio w Wilku z Wall Street, który krzyczy z zacumowanego jachtu: „Hej, patrzcie, co znalazłem w kieszeni!”, po czym wyciąga kolejne banknoty z grubego pliku i rzuca je na głowy przechodniów, jakby karmił ptaki.
Mamy z ojczymem taki prywatny żarcik. Kilka dni po wypłacie zadaje mi pytanie: „Udało ci się już wszystko przepuścić?”. Na co ja: „Jeszcze nie, ale jestem blisko”. Ojczym: „Dasz radę, wierzę w ciebie”. Czyli kupony zabawowe. Pieniądze, które przelatują mi przez palce. Problem polega na tym, że nie jestem multimilionerką, tak naprawdę zarabiam jakąś jedną czwartą tego, co moi przyjaciele (prawnicy, księgowi… i jeszcze kilkoro prawników, i księgowych). Mimo to, jeśli wliczymy krótkie wypady, w zeszłym roku udało mi się cztery razy wybrać na wakacje, więc do nędzy mam jeszcze daleko.
"Jak dobrze być trzeźwym" – fragmenty
Wyjście do knajpy wiązało się z irytującymi opóźnieniami w piciu. Niektórym wlanie w siebie kolejki zajmowało zdecydowanie za dużo czasu, mimo że znacząco kierowałam spojrzenie na mój dramat: opróżnioną lampkę wina. Zamawiali jedzenie, co z mojego punktu widzenia było bez sensu, skoro celem był porządny ochlaj.
Zatem wracałam do domu, wydawałam głęęębokie westchnienie ulgi, rzucałam na podłogę torebkę i płaszcz, szłam prosto do kuchni i nalewałam sobie ogromny kieliszek sauvignon blanc. Następnie siadałam w ogrodzie i „podziwiałam zachód słońca”, paląc cienkie mentole. Oglądałam na Facebooku zdjęcia przedstawiające mnie i Seba, nastawiałam radio na Magic FM, najbardziej wyspecjalizowaną w puszczaniu smutnych piosenek o miłości angielską stację, dzięki czemu podnosiłam klasę swojej rozpaczy tak, jak podnosi się klasę filmu, oglądając go w HD. Wspomnijcie It Must Have Been Love Roxette, Linger The Cranberries, Torn Natalie Imbruglii…
Po raz pierwszy samotnie upiłam się na smutno osiem lat wcześniej. Miałam dwadzieścia dwa lata i rzucił mnie facet, na którego punkcie wariowałam przez rok. Zaliczyliśmy raptem siedem randek (uzależnienie od miłości! Więcej na ten temat dalej). Zaesemesował do mnie, że ten związek już mu nie podchodzi, a ja zareagowałam słuchaniem na okrągło smutnych piosenek (If You’re Not the One Daniela Bedingfielda, Creep Radiohead), wychylaniem ośmiu browarów, płakaniem, póki moja twarz nie opuchła do podwójnych rozmiarów, oraz zaleganiem na podłodze przy akompaniamencie teatralnego zawodzenia.
Byłam absolutnie przekonana, że go kocham, chociaż ledwie gościa znałam. Przed dopiciem wina do końca, pamiętając o głęboko zakorzenionym we mnie strachu przed pustą butelką, wychodziłam po piwo albo cydr, żeby zgrabnie zwieńczyć ostatnią lampkę. Wybierałam oczywiście inny monopolowy, nie ten, w którym byłam po wino. Nigdy, ale to nigdy nie kupowałam całego wieczornego alkoholu w jednym sklepie. Normą były dwa wypady, a to dlatego, że zawsze rozpoczynałam z zamiarem poprzestania na określonej ilości. I zawsze, ale to zawsze kończyło się na większej.
Lubiłam wkładać kostium ofiary. Był ciepły, wygodny, chronił mnie przed wymaganiami. Wełniana jednoczęściowa piżama, w której mogłam się schować. Żeby uczciwie posortować odłamki miłosnego życia, które własnoręcznie strzaskałam, musiałabym wymienić ze sobą spojrzenia. Postanowiłam więc patrzeć na sprawy przez spaczony pryzmat lampki wina.
ŻYCIE TOWARZYSKIE W HD
Bezalkoholowe spędzanie czasu ze znajomymi jest o wiele bardziej... rzeczywiste. Na początku mnie to przerażało. Pamiętacie, jak pojawiła się telewizja wysokiej rozdzielczości? Obraz był zbyt ostry, zbyt prawdziwy, zbyt niezmiękczony. „Nie podoba mi się”, mawiali widzowie na całym świecie.
Tak samo odbiera się pierwsze towarzyskie spotkania na trzeźwo. Woalka opadła. Nie zatkacie tych mikroskopijnych szpar wysokoprocentową społeczną szpachlówką, która wypełniała napiętą ciszę, wygładzała nachodzące na siebie wypowiedzi i maskowała spalone kawały. Są zbyt rzeczywiste, zbyt wyraźne i dobitne. Ale alkohol jest społeczną szpachlówką tylko z jednego powodu: otępia mózg.
Przy okazji to samo robiąc z dowcipem i energią, empatią i inteligencją. Zaaklimatyzowanie się w świecie spotkań w HD zajmuje trochę czasu, ale gdy już do tego dojdzie, nie będziecie mieli ochoty wracać do niewyraźnego obrazu. Co więcej, zaczniecie zapominać o tym, że nowy oglądacie w wysokiej rozdzielczości.
KONIEC Z NAKRĘCANIEM SIĘ, CZY I ILE WYPIĆ
Pić dzisiaj czy nie, a jeśli tak, to ile, bo może przesadzę, mam przecież jutro tę sprawę do załatwienia, no dobra, to się napiję, ale po dwóch już szlaban, tylko jak tego dotrzymać, to może lepiej nie pić... Wrrr! Szalenie wyczerpujące.
Ale gdy całkowicie usunąć picie z obrazka, zwalnia się miejsce na myślenie o zdecydowanie ciekawszych rzeczach. Życie staje się pełniejsze. Człowiek więcej czyta. Ma więcej pieniędzy. Przez ostatnich kilka tygodni zaledwie cząstkę tego, co przepuściłabym w pubach i sklepach monopolowych, wydałam na: masaż tajski, wystawę Hockneya w Tate Britain, długi weekend w Lake District, występ kabaretowy w kontenerze transportowym na festiwalu w Brighton i przepiękną orchideę z Królewskich Ogrodów Botanicznych w Kew, którą ze względu na moją skłonność do uśmiercania roślinek nazwałam Drogą na Szafot. (Aktualizacja: po dwóch miesiącach mój szafocik nadal żyje! Może trzeźwość oznacza też życie dla kwiatów?).”
Materiał powstał z udziałem wydawnictwa Prószyński i Sk-a.