Cała prawda o Zbigniewie Zamachowskim! Przeczytaj fragmenty jego autobiografii
Aktor kończy 60 lat i świętuje 40-lecie pracy artystycznej
- Beata Nowicka
Jeden z najlepszych polskich aktorów. Kończy 60 lat, świętuje 40-lecie pracy. Uważa, że całe jego życie to seria przypadków. Właśnie wydał autobiografię „Zbyszek przez przypadki”, w której opowiada Beacie Nowickiej o czterdziestu najlepszych latach historii polskiego kina i teatru. Jego opowieść iskrzy od anegdot, zabawnych historyjek i... tajemnic. Pod spodem publikujemy dwie wspaniałe anegdoty
Zbigniew Zamachowski: pierwszy wyjazd na Zachód
Beata Nowicka: Rozmawiamy o podróżach… Taka prawdziwa podróż na Zachód to był Twój wyjazd do Londynu w 1985 r. Miałeś wtedy 24 lata. Myślałeś, że wyjedziesz i nie wrócisz?
Zbyszek Zamachowski: Brałem tę ewentualność pod rozwagę.
Zachłysnąłeś się zgniłym Zachodem?
Byłem bardziej wystraszony niż zachłyśnięty. Dlaczego? Dlatego że nie znałem słowa po angielsku, wiedziałem, że jak tam dojadę, będę niemową. Cudowna, obca mi zupełnie starsza pani w Londynie, która potem mówiła, że chciałaby mnie adoptować, i myślę, że mówiła zupełnie poważnie, wysłała mi zaproszenie, a ja poszedłem z nim do ambasady załatwić formalności. Tak naprawdę lecieliśmy tam dzięki panu Feliksowi Laskiemu, który był polskim Żydem od wojny mieszkającym w Londynie i prawdziwym mecenasem sztuki. To on wiele lat później wymyślił nagrody teatralne Feliksy Warszawskie – byłem nawet do nich nominowany – przyznawane aż do jego śmierci. Gdy umarł, nagle okazało się, że nie ma pieniędzy i nagród też już nie ma.
W każdym razie pan Feliks wszystko opłacał i organizował. Nie wiem, czy pamiętasz, kiedyś był przepis mówiący, że obywatel PRL-u może posiadać książeczkę walutową. Wyjeżdżając na Zachód, miałaś prawo wywieźć oficjalnie równowartość dziesięciu dolarów, które mogłaś kupić po państwowej cenie, niezbyt wygórowanej. Dla nas, lecących do Londynu, było to wtedy 6,51 funta. Zakupiłem je, wbili mi odpowiedni stempel do książeczki i tylko dlatego o tym pamiętam i o tym mówię, że jak wylądowałem na Heathrow, cały wystrachany, w świecie, którego nie znałem, którego byłem tyleż ciekaw, co się go bałem, pani w okienku zadała mi pytanie.
Jakimś cudem je zrozumiałem, bo usłyszałem magiczne słowo „money”. Domyśliwszy się, że pani pyta, czy mam pieniądze, odpowiedziałem, że owszem: „I have”, i z niekłamaną radością wyjąłem te 6,51 funta i położyłem na blacie. Dopiero wtedy zobaczyłem, że ona patrzy na mnie jak na gó*no. W ułamku sekundy cała moja radość z tego, że tu jestem, że mam pieniądze…
… prysła?
Tak, i do dziś pamiętam jej wzrok i posmak tamtego upokorzenia. Natomiast sam pobyt w Londynie był cudowny, choć historia, która go bezpośrednio poprzedziła, mogła go całkowicie przekreślić. Zabrzmi to jak wymyślona anegdota, ale rzeczywiście tak się zdarzyło. Mieszkałem wówczas w Warszawie, w wynajętej malutkiej kawalerce z aneksem kuchennym na ulicy Marchlewskiego, czyli obecnej Jana Pawła, w jednym z tych piętnastopiętrowych bloków za Żelazną Bramą, blisko Hali Mirowskiej, numer mieszkania łatwy do zapamiętania, 1525, data hołdu pruskiego, ostatnie piętro.
Mieszkałem sam, dopóki w sposób bardzo obcesowy nie wprowadził się do mnie mój przyjaciel Malajkat, który jeszcze jako student Filmówki został zaangażowany przez Grzegorzewskiego do roli Hamleta, a ponieważ nie miał gdzie spać, pewnego cudownego dnia usłyszałem dzwonek do drzwi. Otworzyłem, a tam stał Malajkat w okularach i z torbą: „cześć. Będę u ciebie mieszkał, bo mam angaż w Studio” – powiedział, po czym wszedł i został. Trzeba było kupić drugi materac i mieszkaliśmy razem prawie dwa lata. Wyjazd do Londynu miał początek właśnie w tej kawalerce.
Otóż, w skrócie największym, Kazio Kaczor stwierdził, że owszem, jesteśmy gołodupcami, ale dobry alkohol na imprezy w Londynie, które niewątpliwie będą się tam odbywały – i odbywały się – musimy mieć. Każdy miał obowiązek zakupienia przynajmniej litra dobrego alkoholu w peweksie. Jak dziś pamiętam, że nabyłem dwie półlitrówki poloneza. Wieczorem dnia poprzedzającego ten wyjazd pakowałem się z pomocą Malajkata, który zresztą pożyczył mi garnitur, bo nie miałem własnego, posiadałem natomiast białe sportowe skarpetki, które wydawały mi się niezwykle szykowne. Na zapisie wideo z londyńskich przedstawień nic nie widać, z wyjątkiem moich białych skarpetek przy pianinie… Tak elegancko ubrany miałem wylecieć nazajutrz.
Pakowaliśmy wieczorem walizkę i jak to przy pakowaniu bywa, pękła nam jedna buteleczka. Wojtek nigdy nie był na Zachodzie, zazdrościł mi trochę, ja sam byłem bardzo szczęśliwy, ale wiedziałem jedno, że jak zadzwoni budzik i się obudzę, to ma być ciemno, bo będzie piąta rano. Samolot wylatywał o siódmej trzydzieści, to był czwartek. Wtedy latał jeden samolot dziennie, po przylocie od razu mieliśmy mieć próbę, a wieczorem pierwszy występ, na dodatek dla polskiego rządu na uchodźstwie. Ważne jest przy tym to, o czym już wspominałem: mimo że skończyłem szkołę muzyczną, nuty niewiele mi mówią i nigdy nie miałem ciekawości, żeby cokolwiek mi powiedziały, gdyż nim zdążyłem nauczyć się czegoś z nut, już miałem to wszystko w głowie. Więc cały londyński repertuar, wszystkie podkłady muzyczne, cały akompaniament wszystkich piosenek moich koleżanek i kolegów miałem „wsiśko tu, w du*ie”, jak mawiał, pukając się palcem w głowę, Karandża, afrykański student reżyserii w Filmówce, syn autentycznego wodza, przeuroczy człowiek.
W komunie wszyscy obcokrajowcy mieli obowiązkowy rok nauki języka polskiego, żeby cokolwiek kumać na zajęciach, i ktoś pięknie Karandżę wkręcił – a zaangażowali się w ten żart studenci i profesorowie, łącznie z rektorem Wojciechem Hasem – że jak się coś wie, to się mówi: „tak, mam wszystko tu, w dupie”, i puka się w głowę. On to oczywiście wymawiał po swojemu. Przez dwa lata nikt nie puścił farby, w końcu zlitowała się nad Karandżą jakaś koleżanka. No więc miałem „wsiśko tu, w du*ie”: kiedy się obudzę, ma być ciemno, jadę taksówką na lotnisko i o siódmej trzydzieści wylatuję samolotem do Londynu. Tymczasem budzi mnie walenie do drzwi. Otwieram oczy – jasno…!!! Spałem w aneksie, gdzie było tylko małe, podłużne okienko, i przerażonymi oczyma patrzyłem to na niebo, to na budzik, na którym była siódma dziesięć!
Pani kochana, zawał serca to jest nic. Umarłem dwa razy! Biegnę w końcu do tych drzwi, a tam stoi mąż Magdy Żuk, który odwiózłszy Magdę na lotnisko i nie zobaczywszy mnie tam, zaniepokojony postanowił do mnie zajrzeć, bo wiedział, że beze mnie nie daliby rady. Przerażony wybełkotałem: „wieź mnie na to lotnisko”. Mąż Magdy: „no ale przecież oni już polecieli”. Malajkat zdychał ze śmiechu, zasmarkiwał się wręcz, ponieważ ja podobno biegałem i krzyczałem, że jak się uda, to pójdę na kolanach do Częstochowy. Coś w tym stylu bredziłem. Pojechaliśmy na to lotnisko, myślę, że wpadłem tam tuż przed ósmą, naprawdę bez nadziei, że cokolwiek da się uratować. I jak w kiepskim filmie, na co mam świadków – całą naszą ekipę, wbiegam do hali odlotów i słyszę komunikat: „Rozpoczynamy odprawę biletowo-bagażową pasażerów odlatujących do Londynu. Przepraszamy za opóźnienie wynikłe ze złych warunków atmosferycznych panujących na lotnisku w Londynie”.
Zobaczyłem Kazia Kaczora w kolorze trawy, jak szedł w moim kierunku i miał nozdrza jak rasowy koń. Myślę sobie, zaraz mi je*nie, trudno. Ma prawo. Ma obowiązek wręcz. Podszedł do mnie, stanął w nieprzepisowej odległości pięciu centymetrów i tak ział mi w twarz dobre pół minuty, potem odwrócił się i odszedł. Wsiedliśmy do tego samolotu, polecieliśmy, Kazio siedział za mną i gdzieś tak w połowie lotu nagle poczułem cios z całej siły w fotel, na którym siedziałem, aż dostałem czkawki. Kazio odreagował. Zrozumiałem, że najgorsze mam za sobą.
Czytaj także: Zbigniew Zamachowski o 40-leciu pracy artystycznej. Czego dowiedział się o sobie samym?
Zbigniew Zamachowski w sesji dla „VIVY!”, wrzesień 2021
PAN WOŁODYJOWSKI UCZY SIĘ… JEŹDZIĆ KONNO!
BEATA NOWICKA: Miałeś 36 lat kiedy reżyser Jerzy Hoffman zaproponował Ci rolę Małego Rycerza w „Ogniem i mieczem”.
ZBYSZEK ZAMACHOWSKI: Gdy okazało się, że film powstanie, nagle dotarło do mnie – a może ktoś mi to uświadomił – że będę musiał, proszę pani, jeździć konno…
Ba, wspaniale jeździć konno, Mały Rycerz urodził się przecież w siodle.
I tu dopiero zaczęły się schody, gdyż jako student miałem obowiązek jeżdżenia latem każdego roku na kurs jazdy konnej. Pomysły tych, którzy za to odpowiadali, były odjazdowe. Na przykład na pierwszy obóz wysłali nas, absolutnie nieopierzonych debiutantów, do Bogusławic pod Wolborzem, do stada ogierów, zamiast do lajtowej stajni z łagodnymi konikami. Bogusławice to był idealny scenariusz na program: „jak zniechęcić człowieka do jazdy konnej”. Pandemonium! Gdy na padok wyjeżdżało dwanaście koni, to po godzinie lekcyjnej dwa wracały z jeźdźcami. Te ogiery były nie do opanowania. Nie zapałałem więc miłością do koni.
Między drugim a trzecim rokiem pojechaliśmy do Borkowa, pod Kielce, i tam było trochę lepiej. Ale któregoś razu w samym środku jazdy mój koń stwierdził, że już bardzo dziękuje, dał z kopyta, zrzucił mnie z zada i pokłusował sobie do stajni, a ja zostałem w środku lasu ze złamanym obojczykiem. Wtedy powiedziałem: nigdy więcej. Wszystkim zwierzętom powyżej doga arlekina odmówiłem kontaktu bezpośredniego. W związku z tym, co tu dużo mówić, na koniu ni cholery nie umiałem jeździć. I gdy nagle uświadomiłem sobie, że mam być dowódcą dragonów, uuuu, proszę pani…
Bałeś się, że stracisz rolę?
Nigdy bym do tego nie dopuścił. Stracić rolę przez konia?! Nie wybaczyłbym sobie tego do końca życia. Wyrzucałbym to sobie jeszcze na łożu śmierci. Ale to nie wszystko. Kiedy ktoś mnie pyta, czy bałem się zagrać Wołodyjowskiego, głównie ma na myśli – zagrać po Mistrzu Tadeuszu Łomnickim. Oczywiście, że się bałem, wierzyłem jednak, że z mitem Wołodyjowskiego z pomocą Jurka jakoś dam sobie radę. Natomiast wejście na kobyłę… to mnie przerażało! Sytuacja, przynajmniej na jakiś czas, rozwiązała się sama. Pół roku przed pierwszymi zdjęciami produkcja zmusiła mnie, żebym wreszcie poszedł na pierwszą lekcję jazdy. Trudno, chłopie – myślę sobie. Wziąłem buty, kurtkę, co tam było trzeba i z tętnem sto dwadzieścia pięć poszedłem.
Na Legii w Warszawie, gdzie odbywały się jazdy, jest kryty maneż, prowadzą do niego drewniane wrota. Zrobiłem głęboki wdech, otwieram wrota, żeby wejść, i widzę scenę jak z filmu: duży człowiek, który leci przede mną i wbija się głową w piach. To był Wiktor Zborowski, który trenował jazdę na inflanckiej kobyle. Gdy go zobaczyłem, takiego Małysza w powiększeniu, frunącego, to jak wolno otworzyłem te wrota, tak je błyskawicznie zamknąłem i wróciłem do domu. Nie, nie i nie! Wszystkie moje najgorsze przeczucia właśnie się zwizualizowały.
Gdy pół roku później doszło do realizacji pierwszych scen, koń wciąż był dla mnie jedną wielką tajemnicą. Wiedziałem, że kluczowe sceny, w których umiejętność jazdy konnej była niezbędna, i tak będą realizowane dopiero na wiosnę. Na razie w większości scen jeździliśmy stępa albo staliśmy w miejscu. Dostałem dziesięcioletniego Atamana, na którym nakręciłem wszystkie te sceny statyczne. W końcu wchodzić na konia umiałem, siedzieć na nim również. Raz zdarzyła się zabawna sytuacja, kiedy kręciliśmy niedoszłe pojmanie Bohuna. Scena wesela, wpada mój oddział – na szczęście ja nie musiałem wjeżdżać, tylko moi dragoni – robi zadymę i zawieruchę. Druga kamera była od dołu skierowana na mnie dowodzącego i krzyczącego: „Naprzód! Brać go!” na… stojącym koniu! W tym totalnym rozgardiaszu mój Ataman jak zwykle zachowywał stoicki spokój.
Scena wyglądała słabo, więc reżyser wymyślił ją tak: ja siedziałem na koniu i machałem groźnie szablą, a pod końską szyją miotał się kaskader, który miał drugą parę wodzów i szarpał moim koniem na prawo i lewo. Biedny koń nie wiedział, o co chodzi, jeden człowiek pęta mu się pod kopytami i łbem, drugi siedzi u góry i podskakuje. Przeżywał chyba najtrudniejsze chwile w swoim końskim życiu. A na ekranie wygląda to oczywiście wspaniale.
Magia kina.
Otóż to. Niestety zdawałem sobie sprawę, że dzień, w którym trzeba będzie wsiąść na konia i jak mawiały moje dzieci, „na prawdziwie” ruszyć galopem, w końcu nadejdzie. Nim nadszedł, w Jurze Krakowsko- Częstochowskiej mieliśmy zdjęcia w kamienistym wąwozie. Kręciliśmy podjazd pod kryjówkę Horpyny w Czarcim Jarze. Styczeń, śnieg, bardzo ślisko, kamienie były obrośnięte mchem. Jechaliśmy stępa: Krzysiek Kowalewski, Wojtek Malajkat i ja. Wojtek jeszcze ciągnął luźnego konia dla ukochanej Żebrowskiego, Izabelli Scorupco.
Tak sobie kręciliśmy od rana i było różnie, konie się potykały, myśmy podskakiwali, a po południu koń Wojtka uznał w pewnym momencie, że dla niego dzień zdjęciowy już się skończył. Obrócił się do tyłu i galopem, po tych śliskich kamieniach, ruszył do bazy, widocznie spieszył się na obiad. Wojtek opowiadał nam później, że instynktownie puścił luzaka, którego prowadził, i jakoś trzymał się na koniu do chwili, w której na środku ścieżki zauważył dosyć wysoką skałę. Wykoncypował, i słusznie, że w tym pędzie jego koń nie ominie skały, tylko będzie próbował ją przeskoczyć, i w galopie zeskoczył z konia. Szczęśliwie nie zabił się, niczego sobie nie złamał, tylko rozwalił kolano, natomiast koń na skale rozpłatał sobie brzuch, ale jakimś cudem go uratowano.
Razem z ekipą widziałem tę scenę na własne oczy, co tylko pogłębiło mój lęk i przerażenie. Przyszła wiosna, pojechaliśmy na poligon do Biedruska pod Poznaniem, gdzie został wybudowany fragment zamku w Zbarażu. I wtedy produkcja pięknie stanęła na wysokości zadania. Kajtek Frykowski, fantastyczny facet, producent i brat znanego producenta Wojtka Frykowskiego, widząc, jak poważny mam problem, znalazł dla mnie w stadninie pod Poznaniem osobistego trenera Romka Kusza i dwa konie, wytresowane i ułożone wyłącznie przez niego. Romek był odpowiedzialny za to, żeby zrobić mi przyspieszony kurs jazdy. To przełamało we mnie psychiczną barierę.
Przepaść między jazdą na koniach Romka a jazdą na koniach, które są do dyspozycji w normalnych stajniach, jest mniej więcej taka jak między jazdą porsche a małym fiatem. Codziennie po zdjęciach Romek zabierał mnie najpierw na krótkie przejażdżki na padoku, a kiedy zobaczył, że jakoś trzymam się w siodle, wypuściliśmy się na otwartą przestrzeń. Dopiero wtedy, gdy miałem przed sobą kawał poligonu, który w filmie udawał stepy Ukrainy, poczułem, że jazda konna może być przyjemna. Mało tego, Romek wreszcie wytłumaczył mi, jak obchodzić się z końmi. Z dnia na dzień czerpałem z tego coraz większą radochę, coraz większą frajdę.
Nauczył mnie wszystkiego właściwie w tydzień. Mogłem spokojnie wsiąść na konia i wykonać, co trzeba. Pojechać w lewo, a nie w prawo, przygalopować i zatrzymać się tam, gdzie należy, jednym słowem – być Wołodyjowskim. To było fenomenalne i jestem Romkowi niesamowicie wdzięczny za to, co zrobił. Wszystko było fajnie aż do pewnego dnia.
Domyślałam się, że to nie jest koniec…
Podczas zdjęć cały czas jeździłem na tym dziesięcioletnim Atamanie i wszystko szło pięknie, aż doszło do kręcenia sceny, kiedy drodzy dragoni Wołodyjowskiego po odpartym ataku Kozaków wyruszają ze Zbaraża z pościgiem i gonią oddział kozacki najpierw pieszy, potem konny. Muszę opisać okoliczności, bo są istotne. Otóż poligon w Biedrusku to jest olbrzymia przestrzeń, która przed wojną była terenem wiejskim, wciąż są tam resztki gospodarstw i ruiny kościoła, przy którym zresztą kręciliśmy jakieś ujęcia. Teren szarży, bo o niej będzie mowa, obejmował mniej więcej dwukilometrowy odcinek pustego pola, idealny do tej sceny, ponieważ wzdłuż tego pasa ziemi, który zaczynał się i kończył lasem, biegła droga asfaltowa i na tej drodze ustawione były samochody z kamerami, które całą tę szarżę kręciły.
Zdjęcia trwały pół dnia, do filmu weszło dwadzieścia sekund, a ja zaliczyłem konną przygodę życia. Po jednej stronie, patrząc od kamery, stał konny oddział Kozaków, po drugiej ja z moimi dragonami, a pomiędzy nami piesi Kozacy ustawieni w kilkuosobowych grupkach co dziesięć metrów, tak abyśmy, ruszając na nich galopadą, nie daj Boże ich nie stratowali, tylko minęli w tych przerwach właśnie, których kamery nie widziały. Na ekranie wyglądało to potem tak, jakbyśmy jechali na nich i przez nich, ale było bezpieczne. No i w tym wszystkim ja, taki podjarany, napalony, bo przecież zrobiłem już sporo scen na koniu, stoję i czekam sobie dumny, sześćdziesiąt koni za mną i nagle… iluminacja!
Rzecz, której powinienem domyślić się wcześniej, ale zabrakło mi wyobraźni. Otóż dotarło do mnie, że kiedy już ruszymy i cwałem będziemy gonić tych Kozaków pieszych, a potem konnych, to ja będę na czele oddziału. Dziesięć metrów za mną będą pędzić moi żołnierze i gdybym z takich czy innych powodów spadł z konia, to już po mnie! Nie ma szans, żeby ktokolwiek mnie minął. Spadam, a oni elegancko mnie tratują. Lekko mnie zmroziła ta wizja. Zbladłem…
Ja też…
Widzę, że przygotowania do ujęcia dobiegają końca, stoję bezczynnie, gapię się na mój oddział, oni na mnie. Musisz też wiedzieć, że koniarze to jest szczególny gatunek ludzi, zwłaszcza masztalerze – stare wyciruchy, fantastyczni faceci, ale nie są uosobieniem łagodności i poezji. Więc patrzę na nich, klepię konia po szyi i mówię: „Ataman, spoko, damy radę”, żeby nie tyle jemu, ile sobie dodać otuchy. Na to „damy radę” zbliża się jeden gościu z przylepionym wąsem, okrąża mnie powolutku na swoim koniu i z uśmiechem Mony Lizy pyta: „A pan jest pewien, że to jest Ataman?”, i odjeżdża. Ja myślę: „Kur*a! Podmienili mi konia!”. To jest błysk.
W trzy sekundy dociera do mnie, co się stało. Ataman ma dziesięć lat, nigdy w życiu nie dałby rady pędzić na czele fantastycznych młodych koni dosiadanych przez zgraję dzikusów, bo one by go szybciutko dogoniły i wyprzedziły. Nie mówiąc o tym, że przy piątym dublu to cudowne stare konisko prawdopodobnie by padło. Patrzę na mojego Atamana i nie mam pojęcia – on czy nie on? Koń jak koń. Siwy. Tylko jakby bardziej nerwowy… Jak się później okazało, to był Cekin, dwuletni koń wyścigowy wypożyczony prosto ze Służewca! Produkcja, obawiając się, że dowiedziawszy się o tej podmiance, mogę się wystraszyć i ją oprotestować, po cichu podmieniła mi konia. No trudno, jestem Wołodyjowskim albo nie jestem.
Kamera, akcja, daję łydę mojemu „koniu” i – rollercoaster! W Energylandii w Zatorze wprowadzono niedawno nową zabawkę, która nazywa się Formuła. Normalnie kolejka wjeżdża na górę i stamtąd nabiera prędkości, a Formuła jest wyposażona w inny rodzaj wagoników rozpędzanych na maksa w bardzo krótkim czasie za pomocą napędu elektromagnetycznego. W trzy sekundy osiągasz sto dwadzieścia na godzinę! Takie wuuuum… To był mój koń Cekin. Ja tylko zobaczyłem pod sobą – w cwale musisz właściwie stać w strzemionach – jego zad, bo wyrwał do przodu jak ta kolejka. Wodze trzymałem jedną ręką, w drugiej miałem szablę. Nie wiem, jak pierwszy raz pokonałem te dwa kilometry, jakim cudem trafiłem w przerwę między Kozakami i żadnego z nich nie rozjechałem. W życiu nie cwałowałem tak szybko.
Mało tego, od kilku dni nie padało, było potwornie sucho i z przodu za Kozakami, których goniliśmy, unosił się olbrzymi tuman kurzu. Gdzieś nad tym tumanem wyłaniały się drzewa i to był znak, że pora zaciągnąć ręczny i powiedzieć: „Koniku, wystarczy. Teraz pomalutku, kończymy to. Żyjemy!”. Potem, jak to w filmie, powtórzyliśmy to jeszcze kilkanaście razy. W pierwszym dublu zgubiłem buławę, która mi wypadła zza paska, techniczni szukali i nie znaleźli, a nawet jak znaleźli, to nie oddali. Zresztą wszystkie trofea z tego filmu znikały. Grunt, że szabla mi z ręki nie wypadła.
Widziałam. Wisi u ciebie w domu na ścianie.
Na honorowym miejscu. Po wszystkim czułem się jak stary wyga. Widziałam, że masztalerze popatrywali na mnie z uznaniem: chłopak dał radę. Nie poszedł na skargę, nie płakał, że podmienili mu konia, nie poddał się. To było dla mnie fantastyczne. Od tej pory jeżdżę konno, czasami nawet dobrowolnie.
Czytaj także: Zbigniew Zamachowski: „Jak każdy popełniałem błędy”
Dziękujemy wydawnictwu Znak za udostępnienie fragmentów książki „Zbyszek przez przypadki”