„Myśleli, że jestem męską prostytutką!”. Marcin Tyszka kończy 41 lat!
1 z 7
Marcin Tyszka - najsłynniejszy polski fotograf mody, kończy 41 lat! Fotografuje gwiazdy i sam jest gwiazdą. Pracuje dla najważniejszych światowych magazynów. Jego fotografie top modelek zdobią okładki francuskiego „Elle” i hiszpańskiego „Vogue’a”. Przed jego obiektywem znalazł sam Antonio Banderas i Nicole Kimpel.Z VIVĄ! związany od pierwszego numeru, współtworzył styl i markę naszego pisma.
Polecamy też: "To była to miłość od pierwszego wejrzenia". Marcin Tyszka zrobił sesję z Banderasem do hiszpańskiego „Vanity Fair”
Już jako nastolatek wyjeżdżał do Madrytu, żeby dobrze się bawić. Jego hiszpańscy znajomi byli zdziwieni. Nie wierzyli, że zarabia w Polsce, by tracić pieniądze w Madrycie. „Nie mogli sobie wyobrazić, że dziewiętnastoletni chłopak z Polski może po prostu przyjeżdżać i spędzać tam weekendy”, opowiada Marcin Tyszka. „Plotkowali, że pewnie byłem męską prostytutką, albo dzieckiem mafii, ha ha. Dopiero z czasem zmienili zdanie o naszym kraju – teraz uwielbiają nas odwiedzać”.
Jak młody chłopak wspiął się na sam szczyt? Jak uniknął szaleństwa show-biznesu? I dlaczego nie dostał mandatu za picie wina na ulicy z Millą Jovovich? Na wszystkie pytania, Marcin Tyszka odpowiedział Romanowi Praszyńskiemu. Przypominamy wywiad ze słynnym fotografem!
Zobacz też: "Alfa i Omega" kontra "mistrz leserstwa". Dawid Woliński i Marcin Tyszka w przekornej rozmowie
Na zdjęciu: Z Evą Herzigovą, Londyn 2009 r., zdjęcia dla „Vogue’a” Latinoamérica. Modelka na 30-centymetrowych obcasach!
2 z 7
Marcin Tyszka, VIVA! marzec 2012
Mam pierwszy numer VIVY! A w nim Twoja sesja z Natalią Kukulską. Pamiętasz?
Pokaż. O Boże! Natalka Kukulska z jej ówczesnym chłopakiem u niej w domu. Kanapa z Ikei, którą mieli wszyscy, ja też. To były czasy…
– Robiłeś wtedy zdjęcia w piwnicy?
Tam zaczynałem. Mieszkaliśmy z rodzicami pod Konstancinem. Pusta piwnica miała ze 200 metrów kwadratowych. Na początku myślałem, że będę tam ćwiczyć taniec towarzyski. Ale szybko zrezygnowałem. Potem robiłem eksperymenty chemiczne. Ale gdy wybuch poranił mi rękę, o, tu mam ślady, to był znak, że wystarczy. Zaczęła kręcić mnie fotografia. Mniej samo robienie zdjęć, a bardziej kreacja piękniejszego świata. Interesowała mnie moda, kreacja. Wtedy w Polsce nie było takiej fotografii. Wciągnąłem do zabawy mamę, wyciągała z szafy rzeczy z lat 70. i mi pozowała. Tata szedł spać, a my siedzieliśmy do piątej rano. Występowałem w programie telewizyjnym dla młodzieży „5–10–15”, więc w mojej piwnicy zaczęły pojawiać się koleżanki z telewizji. Natalia Kukulska, Basia Jaruga-Nowacka. Wiele magazynów zaczęło interesować się moimi zdjęciami. Bardziej w formie ciekawostki, że 17-latek robi „dziwne” zdjęcia.
– Jak zacząłeś współpracę z VIVĄ!?
Gdy VIVA! pojawiła się na rynku w 1997 roku, byłem już wschodzącym gorącym nazwiskiem w Polsce. Dużo pracowałem. Pierwszą okładkę zrobiłem z Magdą Mielcarz dla „Urody” dwa lata wcześniej. Do VIVY! zaprosiła mnie Joasia Jachmann. Była niesamowicie szalona i nieobliczalna. Ale pierwsza we mnie uwierzyła. Że jestem ambitny, mierzę wysoko i daleko zajdę.
– Komu robiłeś zdjęcia?
Praktycznie wszystkim w Polsce. Z Edytą Górniak zamykałem się w piwnicy na cały weekend. Sesje trwały po 18 godzin. Głośna była sesja z Justyną Steczkowską jako Matką Boską. A Grażyna Torbicka została wystylizowana na ikony kina: Marilyn Monroe czy Giuliettę Masinę z „La Strady” Felliniego. To były cudowne sesje, a pamiętaj, że Photoshopa nie było. Na przełomie wieków redaktorem naczelnym VIVY! został Jacek Rakowiecki, czuło się, że VIVA! ma power. Miała ambicje być najbardziej ekskluzywnym magazynem w Polsce. Była marką, która dobrze się sprzedawała i były pieniądze na superprodukcje. Budowaliśmy w studiach wielkie scenografie. Złote czasy. Pojawili się nowi fotografowie, styliści. Nowe gwiazdy, które zrozumiały, że warto oddać się w ich ręce. A ludzie to kupowali.
– Kto wtedy dobierał stylizacje, kto malował, robił fryzury?
Dużo pracowałem z Julitą Jaskółką, która robiła make up. Gonia Wielocha, świętej pamięci makijażystka gwiazd, również zaczynała ze mną. Mam dobrą rękę, wiele osób zawdzięcza mi wielkie kariery. Ciągle dzwonią do mnie ludzie czy duże headhunterskie agencje, bo wiedzą, że znam się na tym rynku. Znajomi śmieją się, że jestem trampoliną do sławy. Stylistka Ala Kowalska zrobiła ze mną wiele sesji, które przeszły do historii. Fryzury czesał Jarek Korniluk, bardzo kolorowa postać. Potem pojawiła się Jaga Hupało i stworzyła swoje fryzjerskie imperium. Robert Kupisz z tancerza stał się fryzjerem. Starałem się ich zabierać w świat na swoje pierwsze światowe sesje. Tworzyliśmy paczkę, ludzie mówili, że jesteśmy grupą, która „trzyma władzę”. Ale byliśmy po prostu pierwszym pokoleniem, które chciało zbliżyć się do Europy. I ciężko pracowało.
Polecamy też: "Alfa i Omega" kontra "mistrz leserstwa". Dawid Woliński i Marcin Tyszka w przekornej rozmowie
3 z 7
– Ingerujesz w stylizację gwiazd?
Muszę się znać na modzie. Na tym polega sukces fotografa, nie na pstryknięciu. Muszę kontrolować wszystko. Zawsze czepiałem się makijażu, uczesania, ubrań. Ale gdy teraz oglądam tamte zdjęcia, to włos mi się jeży na głowie. Trudno, takie były czasy, stylizacje na killera. Największe gwiazdy tego chciały.
– Jaka była wtedy Polska?
Radosna. To nie był biznes, ale zabawa. Grupa młodych pasjonatów czuła, że może zmienić świat. Byliśmy pierwszym pokoleniem, które ubierało i fotografowało nową Polskę. Z Edytą Górniak i Robertem Kozyrą spędziliśmy tydzień na St. Barth, robiąc tylko jedną sesję. Z Justyną Steczkowską i Maćkiem Myszkowskim byliśmy dwa tygodnie na Kubie i zrobiliśmy tylko dwie sesje. Dziś nie do pomyślenia. Dziś wszyscy ścigają się z czasem. I tną koszty.
– To były pionierskie czasy?
To była zabawa. Najpierw u mnie w piwnicy, później w mieszkaniu przy ulicy Solidarności. W pokoju – 30 metrów kwadratowych – i małej kuchni powstała pierwsza kampania TVN. Billboardy wisiały w całej Polsce – Hanna Smoktunowicz, Monika Olejnik, Krzysztof Ibisz. Czasy były megasiermiężne. Ktoś miał fajną sofę, to wypożyczał. Ludzie lubili pracować ze mną, bo było miło, wesoło.
– Tajemnica sukcesu?
Pod lupą oglądałem wszystkie numery „Vogue’a”. Analizowałem, jak jest ustawione światło. I odtwarzałem na swoich sesjach. Najpierw kopiowałem styl Ellen von Unwerth, która przepalała twarze. Na zdjęciach wychodziły bardzo jasne. Gwiazdy to lubiły, bo nie było widać zmarszczek. Wszystkie kobiety wychodziły pięknie, a pamiętaj, że nie było jeszcze Photoshopa. Poza tym bohaterki bawiła moja energia. Zawsze byłem podniecony, zakręcony wszystkim. Gadałem, żartowałem, chwaliłem.
– Jak zacząłeś zagraniczną karierę?
Na początku wyjeżdżałem prywatnie do Madrytu. W Warszawie byłem chłopcem z „5–10–15”, a tam byłem anonimowy. Tamten świat bardziej mnie kręcił. Czułem, że w Polsce życie mi przechodzi koło nosa. Zarabiałem pieniądze w Warszawie, żeby wydawać w Madrycie. To było bardzo dziwne dla znajomych z Hiszpanii. Nie mogli sobie wyobrazić, że 19-letni chłopak z Polski może po prostu przyjeżdżać i spędzać tam weekendy. Plotkowali, że pewnie byłem męską prostytutką albo dzieckiem mafii, ha, ha. Dopiero z czasem zmienili zdanie o naszym kraju – teraz uwielbiają nas odwiedzać.
Na zdjęciu: To zdjęcie reklamowało VIVĘ! Modę w 2000 roku. Marcin Tyszka został twarzą magazynu!
Polecamy też: Dlaczego kochają go gwiazdy? Marcin Tyszka zdradza największy sekret swojej międzynarodowej kariery
4 z 7
Marcin Tyszka i Dawid Woliński, VIVA! marzec 2012
– I co się wydarzyło?
Jestem kontaktowy, a że dobrze mówię po hiszpańsku, szybko wpadłem w fajne towarzystwo, bardzo kolorowe. Poznałem na przykład Paz Vegę, obecnie jedną z najsłynniejszych hiszpańskich aktorek, która robi karierę w Hollywood. Przyjechała do Madrytu w tym samym roku co ja. Wszyscy spotykali się w kilku tych samych klubach. Znajomy, który zaczynał w firmie PR, dziś jest szefem PR-u Gucci na cały świat. Przyjaźnimy się. Ludzie, którzy byli jedynie redaktorami, teraz są redaktorami naczelnymi największych magazynów. To bardzo procentuje.
– Tak się robi karierę?
Przede wszystkim ciężką pracą. Nic mi nie spadło z nieba. Na początku usłyszałem, że robię bardzo dobre zdjęcia w bardzo złym guście. Potwierdzało się, że moja estetyka z Polski jest bardzo prowincjonalna. Musiałem gonić świat, nauczyć się zachodniej mody. W końcu poszedłem do redakcji hiszpańskiego „Cosmopolitan” i skłamałem, że mam 22 lata, choć miałem trzy mniej. Spodobało im się moje portfolio i zrobiłem dla nich kilka sesji. Później dla „Ragazza”, magazynu dla nastolatek, wydawało mi się, że teraz już zacznie się kręcić coraz szybciej, a wszystko stanęło. Nie mogłem wejść wyżej.
– Czego zabrakło?
Jak zawsze w tym świecie – znajomości. I sam fakt pochodzenia z Polski nie pomagał. Pomógł przypadek – poszedłem na wesele mojej przyjaciółki, córki jednej z najbogatszych hiszpańskich rodzin. Zaprzyjaźniłem się z nią, nie wiedząc, że pochodzi z tak znamienitego klanu. W Hiszpanii panują nepotyzm i ksenofobia. Najłatwiej zrobić karierę, jeżeli jest się z dobrej rodziny. A ponieważ wszyscy zobaczyli mnie na tym ślubie – widzieli, że jestem zaprzyjaźniony z rodziną panny młodej – już nazajutrz miałem telefony z propozycjami pracy.
Polecamy też: "Alfa i Omega" kontra "mistrz leserstwa". Dawid Woliński i Marcin Tyszka w przekornej rozmowie
5 z 7
– Dużo pracujesz. Wspomagasz się?
Nie, choć o narkotyki bardzo łatwo. W Hiszpanii na imprezach ludzie wciągają je ze stołu jak deser. Pamiętam, w Paryżu jako chłopak trafiłem ze znajomymi na imprezę po promocji nowej kolekcji Jennifer Lopez i Puff Daddy. Dyskoteka zamknięta, bardzo dużo policji na zewnątrz. Wchodzimy tam, nagle zgasło światło i wjeżdża biała dama. Nie wiedziałem, co to. A to modelka cała obsypana koksem. Pełna dekadencja, jak w Studio 54. Narkotyków jest stanowczo za wiele w tym świecie. Całe szczęście, że zawsze miałem wstręt do używek. Trochę czasu mi zajęło, by nie zwracać na to uwagi. Choć do tej pory mnie szokuje, gdy na przykład jakaś ikona, którą znam z zagranicznej prasy, przychodzi na plan kompletnie nieprzytomna, zamyka się w łazience i wraca, jakby połknęła bateryjkę Duracell. A ja mam sprawić, by ludzie, patrząc na moje zdjęcia, ją podziwiali. I kochali…
– Kiedy pomyślałeś sobie: Kurczę, jestem naprawdę dobry?
Było kilka takich momentów. Gdy zrobiłem okładkę dodatku do francuskiego „Vogue’a”. Okładkę i 12 stron wewnątrz numeru. Pomyślałem: Jest dobrze! I wypiłem drinka z tej okazji. Ale mam tak, że już następnego dnia myślę, że chciałbym zrobić coś nowego. Wciąż się ścigam sam ze sobą. W tym roku zrobiłem również okładkę angielskiego „Vanity Fair”. A naczelna niemieckiego „Harper’s Bazaar”, z którą wiele lat się znam, chodzimy na kolacje i dla której od dawna chciałem coś zrobić, nagle zadzwoniła i pod koniec roku zrobiłem dla niej pięć sesji i dwie okładki.
– A z jakimi gwiazdami pracowałeś przez minione lata?
Z Millą Jovovich. Bardzo wyluzowana babka. W trakcie sesji w Paryżu piliśmy wino na ulicy. Nagle pojawiła się policja i zwróciła uwagę, że na ulicy nie można. Ale nie wlepili nam mandatu. Poszli sobie. W grudniu robiłem sesję z Aną Ivanović, słynną tenisistką, przyjechała specjalnie dla mnie do Polski. Jest niesamowita. W zeszłym roku wyprodukowałem w Polsce kilkanaście sesji dla największych gwiazd. Coraz częściej przyjeżdżają do Polski. Doceniają, że mamy tu dobrych specjalistów. I jest taniej. Polska przestała być dziwnym krajem na krańcu świata.
– Setna okładka hiszpańskiego „Vanity Fair”?
Tak, z Antonio Banderasem w zeszłym roku w Bułgarii. Z jego nową dziewczyną, prawniczką, w domu bułgarskiego króla. Antonio jest przemiłym facetem z dość sprośnym poczuciem humoru. Spojrzał na światła, które ustawiam, i stwierdził: „Widzę, że mogę być spokojny, zadbasz o mnie”. Gdy zobaczył zdjęcia, powiedział, że wygląda lepiej niż 10 lat temu.
Na zdjęciu: Pierwszy wywiad Marcina Tyszki dla VIVY! W objęciach Pauliny Tomborowskiej, Justyny Steczkowskiej, Natalii Kukulskiej i Renaty Gabryjelskiej. W obiektywie Jacka Poremby.
Polecamy też: Dlaczego kochają go gwiazdy? Marcin Tyszka zdradza największy sekret swojej międzynarodowej kariery
6 z 7
– Naomi Campbell?
To był hard core. Rozstawała się wtedy ze swoim rosyjskim narzeczonym. A stylistka była Rosjanką. Naomi nie pozwoliła jej się dotknąć. Zdjęcia trwały tylko 40 minut. Stanęła na planie, zdążyłem zrobić trzy klatki, nie zdążyłem ustawić światła. A ona schodzi z planu. „Poczekaj”, proszę. „Nie, jak jesteś dobry, to już masz to zdjęcie”.
– I co?
Jej agent mnie przepraszał, że jest w ciężkim okresie. Na szczęście zdjęcie i okładka wyszły fajnie. Ale była z tego megaafera. Trafiłem do NBC, CNN. Ponieważ robię pastelowe kolory i używam delikatnego światła, Naomi na okładce wyszła blada. I jakieś organizacje antyrasistowskie stwierdziły, że my ją specjalnie wybieliliśmy. W Londynie odbyła się konferencja prasowa, że tajski „Vogue” chciał ukryć, że Naomi jest czarną kobietą. Że zrobiliśmy to, bo jesteśmy rasistami.
– Grubo.
Gdy pierwszy raz do mnie zadzwonili, myślałem, że to żarty. Tłumaczyłem, że to nie ingerencja komputera, tylko mój styl. Naomi sama wrzuciła zdjęcia na Instagram, pisała, że jej się podobają, bo młodo wygląda. Dziwna afera.
– Jaki masz pomysł na karierę?
Ciągły rozwój. Dlatego rok temu zmieniłem agenta. Ten nowy jest mocno związany z filmowymi reklamami. Teraz, oprócz zdjęć, równolegle reżyseruję filmy. Po 20 latach w fotografii to naturalne, że chcę poruszyć swoje obrazki. Wszystkie ostatnie reklamy Apartu, które oglądasz w telewizji, wyszły spod mojej ręki. Właśnie zrobiłem dwuipółminutowy film na 40-lecie firmy, wiele dni zdjęciowych, najdroższa kampania, jaka powstała w Polsce. Nowy agent zmienił moje życie. Odciął połowę klientów, powiedział, że nigdy nie zbuduję marki, jeżeli będę dla nich dalej pracować. Powiedział: „Albo chcesz iść do góry, albo będziesz tłukł te magazyny”. Przez pół roku nie robiłem nic, odpocząłem i zacząłem od nowa.
Polecamy też: "Alfa i Omega" kontra "mistrz leserstwa". Dawid Woliński i Marcin Tyszka w przekornej rozmowie
7 z 7
Marcin Tyszka i Dawid Woliński, VIVA! marzec 2012
– Masz kogoś, komu możesz się poskarżyć?
Małgosia Kożuchowska ostatnio miała parę wolnych dni – jeden telefon wystarczy. I na drugi dzień potrafimy się spotkać w Paryżu czy Lizbonie. Taki też jest Dawid Woliński. Na co dzień bardzo się kłócimy, ale w najważniejszych sprawach wiem, że mogę na niego liczyć. Niestety, kłopot z moimi przyjaciółmi polega na tym, że podobnie jak ja, nie mają czasu. Mają pracę, która jest ich pasją. W Hiszpanii jest jeszcze gorzej. Tam, jeżeli nie kultywujesz znajomości, ona umiera. Ale nie narzekam, na tym polega życie fotografa mody. Zawsze marzyłem, żeby mieszkać w Ritzu – i proszę. Zapracowałem na to i spełniło się. Lepiej cierpieć smutki w Ritzu niż w małej kawalerce. Ale nie przesadzajmy ze smutkami, jak patrzę wstecz, to widzę, że dobrze wykorzystałem swoje życie. I uważam, że ciągle jestem na początku drogi.
– Ha, ha.
Od wielu wielu lat jestem traktowany w Ritzu jak członek ich rodziny. Trzymają moje rzeczy, gdy wracam, znowu wiszą w szafie. Nawet mój pluszowy kaczor, który lata ze mną wszędzie, ma tam swoje legowisko.
– Patrzą dziwnie?
Markiza Casati mieszkała tam ze swoim boa dusicielem, tak więc nic ich nie zdziwi. Kiedyś wyszedłem z pokoju w ich różowym szlafroczku, który nazywam „antygwałt”, bo nie wiem, kto może ładnie wyglądać w takim kolorze. Szedłem do spa. Na korytarzu leżały dwie dziewczyny w ciuchach od Chanel z butelką szampana. Na mój widok wybuchły śmiechem. „Zamiast się śmiać, lepiej poczęstujcie szampanem”, zagadnąłem. „Dobrze”, zgodziły się. „Jak pokażesz, co masz pod szlafroczkiem”. Okazało się, że to Kate Moss i Lily Allen, które były na pokazie Chanel. „Pokażę, jak wrócę z siłowni”, odparłem. Ale gdy wróciłem, już ich nie było.
Polecamy też: Dlaczego kochają go gwiazdy? Marcin Tyszka zdradza największy sekret swojej międzynarodowej kariery