Reklama

Hollywood końca lat 40. Sam środek Złotego Wieku amerykańskiego kina – trwającego od lat 30. okresu niesamowitego rozkwitu firm produkcyjnych, początków filmu dźwiękowego, gwałtownego rozwoju systemu gwiazdorskiego. Mieszkańcy USA, odbudowujący swoje życie po Wielkim Kryzysie, chętnie zapełniali kinowe sale, by choć na chwilę oderwać się od smutnej rzeczywistości. Na ekranie królował luksus i blichtr. Amerykański sen w pełnej krasie. Dziś wiemy, że to były jedynie mrzonki. Za pełnymi przepychu produkcjami stały złamane kariery, zniszczona ludzka psychika, obyczajowa cenzura i ksenofobia. Niemal 80 lat później reżyser Ryan Murphy (Glee, American Crime Story) decyduje się ukazać swoją interpretację tego zamkniętego światka. Jednak zamiast postawić na prawdę, zdecydował się na produkcję rodem z hollywoodzkiego Złotego Wieku – pełną dziecięcej naiwności, złotych salonów, wystudiowania i kłamliwego przekazu. Jak gdyby lata 40. skończył się dopiero wczoraj.

Reklama

Fabuła serialu „Hollywood”

Hollywood zaczyna się obiecująco choć nie do końca tak jak można by się spodziewać po serialu sygnowanym wielkim napisem na słynnych wzgórzach. Główny bohater, Jack Castello (David Corenswet), to żołnierz, który niedawno powrócił z frontu do ciężarnej żony. Zgodnie z filozofią American Dream zamierza na nowo zbudować swoje życie i spróbować swoich sił w „fabryce snów”. Ciasne mieszkanie w Los Angeles, w którym często odcinają prąd nie jest jednak miejscem, które Jack wymarzył dla swojej rodziny. Mężczyzna codziennie czeka pod bramą studia ACE, mając nadzieję, że zostanie wybrany jako statysta do jednej z produkcji. Pomimo że nie brakuje mu uroku osobistego ani wyglądu, nikt nie chce mu dać szansy. Zdesperowany chłopak zaczyna pracę na stacji benzynowej, która oprócz sprzedaży paliwa oferuje klientom usługi seksualne.

Serial o prostytuującym się aktorze, ukazujący kulisy brudnej działalności agentów filmowych oraz lukratywnego studia mógłby okazać się mrocznym, ale bardzo trafnym podsumowaniem Złotego Wieku Hollywood. Niestety akcja rozwija się dalej. Jack dostaje swoją szansę, pojawiają się inni bohaterowie, którzy również usiłują zaistnieć w filmowym świecie: reżyser pochodzenia azjatyckiego Raymond Ainsley (Darren Criss), czarnoskóry i homoseksualny scenarzysta Archie Coleman (Jeremy Pope), czarnoskóra aktorka Camille Washington (Laura Harrier), oraz nieśmiały, skrywający swój homoseksualizm aktor Rock Hudson (Jake Picking). Grupa ludzi wielokrotnie odrzucana przez stojących na straży konserwatywnych wartości producentów, postanawia zjednoczyć siły i stworzyć przełomowy film, który złamie istniejące dotąd bariery.

Materiały prasowe

Recenzja serialu „Hollywood”

Jak dumnie nie brzmiałby w dobie #metoo zamysł serialowego twórcy, w stworzoną przez niego bajkę nie uwierzyłoby nawet dziecko. Opowieść o małej grupie ludzi, która kładzie kres kilku dekadom zahamowań amerykańskiej kinematografii jest tak nieprawdopodobna i idealistyczna, że zamiast (jak zakładam) pożądanej przez reżysera refleksji, budzi pusty śmiech. Zwłaszcza, że przywołane w Hollywood uprzedzenia nie narodziły się w studiach filmowych, ale powstały w wyniku długo pielęgnowanych zjawisk społecznych. W serialowej rzeczywistości nagle okazuje się, że zwolenników przemian, było w branży filmowej całe mnóstwo. Wystarczyło tylko dolać oliwy do ognia, by władze studia filmowego i producenci o ciasnych umysłach nagle otworzyli oczy. Bujda na resorach. Nie spodziewałabym się takiej krótkowzroczności od reżysera, który w American Crime Story tworzył tak wiarygodne portrety psychologiczne.

Z jednej strony Ryan Murphy zachowuje dziecięcą naiwność, z drugiej zbyt usilnie stara się podkreślić swoją otwartość na podejmowane w Hollywood kwestie etyczne. Wybór poszczególnych wątków podyktowany jest przeświecającą serialowi ideą wolności i równości, która na każdym kroku natarczywie dopomina się o uwagę. Bezkrytyczny liberalizm w pewnym momencie zaczyna jednak wychodzić twórcom uszami. Bohaterom wybacza się dosłownie wszystko, nawet najbardziej patologiczne zachowania. Filmowcy sprzedający swoje ciała w celu zdobycia pieniędzy czy lepszej pozycji, zaskakująco łatwo przechodzą do porządku dziennego nad wątpliwą moralnością swoich czynów. W pewnym momencie – kiedy męska część aktorów, by zdobyć środki potrzebne na film, ochoczo stawia się u właściciela niesławnej stacji benzynowej – zbyt sielankowe podejście do tego tematu nie tylko odbiera serialowi całą dramaturgię, ale również jest społecznie szkodliwe.

Materiały prasowe

Trudno nie domyślić się powodów, dla których Ryan Murphy zdecydował się na taką, a nie inną narrację. Jego intencje błyszczą jaskrawo z każdego wystudiowanego kadru. Nie oznacza to jednak, że kogokolwiek przekonują. Chęć oddania głosu uciśnionym, zadania sobie pytania: „co by było gdyby?” nie może wypaść szczerze umiejscowione w realiach epoki, kiedy rasizm, seksizm i inne ksenofobie święciły triumfy. Efekt jest taki, że zamiast celebrować uciszaną przez lata „inność”, reżyser przypadkowo (bo nie podejrzewam go o taką perfidię) kwestionuje i umniejsza długoletnią walkę jaką musieli stoczyć przedstawiciele różnych grup społecznych, by dziś móc istnieć na dużym ekranie. Murphy udowadnia, że wystarczyła jedna grupa – w gruncie rzeczy niezbyt utalentowanych – filmowców, a wpływowy amerykański przemysł filmowy (i za jego przykładem cały świat) mógł zacząć zmieniać się już pod koniec lat 40. To mimowolne oskarżenie odejmuje część odpowiedzialności z rąk hollywoodzkiego przemysłu, na którym powinien spoczywać główny ciężar winy.

Hollywood szasta wizerunkiem nie tylko osób fikcyjnych, ale co gorsza tych realnych. Rock Hudson czy Anna May Wong to przykłady prawdziwych aktorów, których „inność” nigdy nie została do końca zaakceptowana. Pochodząca z Chin Wong, pomimo że miała już status gwiazdy, stoczyła w Hollywood ciężką batalię o angaż, który wyrwałby ją ze stereotypowych drugoplanowych ról, przeznaczonych dla Azjatek. Mały krok naprzód udało jej się postawić dopiero w wieku 46 lat, kiedy wystąpiła w The Gallery of Madame Liu-Tsong. Był to pierwszy amerykański serial telewizyjny, w którym główną rolę grała kobieta azjatyckiego pochodzenia. Prawdziwy Rock Hudson całe życie był zmuszony ukrywać przed opinią publiczną swoją orientację seksualną. Musiał nieustannie pracować nad wizerunkiem i odwracać uwagę od swojego homoseksualizmu wiążąc się z kolejnymi kobietami. To okrutnie niesprawiedliwe, że Ryan Murphy wytyka palcami konkretne, tak pokrzywdzone przez hollywoodzką machinę osoby. „Lepsze zakończenie”, które im funduje nie jest wcale oznaką szacunku dla ich starań, a podkreśleniem braku ich skuteczności.

Materiały prasowe
Reklama

Spotkałam się z publikacjami, które usprawiedliwiały twórców Hollywood porównując serial do zeszłorocznej oscarowej produkcji Quentina Tarantino. W Pewnego razu... w Hollywood również dokonano pewnej manipulacji faktami i pozwolono sobie na dozę dziecięcej naiwności. Istnieje jednak pewna istotna różnica. Wiarygodność Pewnego razu... w Hollywood zasadza się na wiernie oddanych realiach epoki lat 60. i jest konsekwentnie budowana przez cały film. Tarantino sprawił, że uwierzyliśmy w jego historię, by na koniec zaskoczyć nas pełnym chłopięcej nadziei, bajkowym zakończeniem. Natomiast serial Hollywood pod przykrywką wiernych minionej epoce pięknych kostiumów i scenografii dokonuje bezwstydnej manipulacji. 2/10

Materiały prasowe
Materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama