Na Festiwalu Filmowym w Wenecji doceniano go wielokrotnie!
Jerzy Skolimowski o wielkim sukcesie, przyjaźni z Romanem Polańskim i życiowych zakrętach
- Liliana Śnieg-Czaplewska
Polski reżyser od lat jest doceniany na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji. Uważany jest za jednego z najbardziej reprezentatywnych twórców, który wniósł istotny wkład w odnowę polskiego kina po latach 60. Dwa lata temu Jerzy Skolimowski otrzymał honorowego Złotego Lwa za całokształt dokonań. W 1985 roku Skolimowski otrzymał Nagrodę Specjalną Jury za zrealizowany w Ameryce film Latarniowiec, a sześć lat temu Polak za Essential Killing. W 2015 roku jego 11 minut przeszło surową selekcję do konkursu głównego, jednak ostatecznie przegrało z filmem Z daleka Wenezuelczyka, Lorenzo Vigasa. Rok temu powrócił do Wenecji jako aktor. Podczas 75. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego poza konkursem została zaprezentowana włoska produkcja, Historia bez imienia w reżyserii Roberto Ando. Jerzy Skolimowski wcielił się w jedną z głównych ról.
O wielkim sukcesie w Wenecji, przyjaźni z Romanem Polańskim i pracy z Emmanuelle Seigner. O żartach z Vaclavem Havlem i rywalizacji z synami. A także o życiowych zakrętach z wybitnym reżyserem Jerzym Skolimowskim rozmawia Liliana Śnieg-Czaplewska.
Wywiad z Jerzym Skolimowskim
Z Jerzym Skolimowskim spotykamy się w jego warszawskim mieszkaniu. Bufon, przyjazny całemu światu owczarek niemiecki, z radością wita kolejnych gości, a drzwi się nie zamykają. Wszyscy cieszą się z sukcesu w Wenecji. Gdy Skolimowski wszedł na podium po odbiór nagrody specjalnej dla swojego filmu „Essential Killing”, na stojąco oklaskiwało go całe jury festiwalu, z Quentinem Tarantino na czele. Wychodził zresztą dwa razy, bo także za Vincenta Gallo – aktora stroniącego od ceremonii i mediów.
Panie Jerzy, tak wielkiego sukcesu polskiego reżysera dawno nie było. Spodziewał się Pan tych laurów?
Zdawałem sobie sprawę z tego, że robię film niezwykły. Jestem na tyle doświadczony, że wiem, czy film wychodzi, czy nie. Wychodził od początku. Nie wiadomo było tylko, czy film będzie dobry, bardzo dobry, czy świetny. Wyszedł świetny.
Na weneckiej gali odebrał Pan dwie statuetki. Wyobrażam sobie te chwile – bukiety kwiatów, szampany, zaproszenia, telefon dzwoniący bez przerwy. Jakie to uczucie?
Adrenalina, oczywiście! Ale ja ten proces znam, przechodziłem wiele razy w życiu. Wiem, że parę dni trzeba się spiąć i wytrzymać, kłapać gębą od świtu do nocy i starać się wyglądać jako tako.
To takie samo uczucie jak wtedy, gdy odbierał Pan Złotego Niedźwiedzia na festiwalu w Berlinie za „Le départ” w 1967 roku?
Nie, wtedy nie wypuszczono mnie z kraju. Tu był reżim, a tam imperialistyczny Berlin Zachodni. Wrogie miejsca. Wie pani, że nigdy nie dostałem tej statuetki? Może kiedyś dostanę zaległą nagrodę. Zgubiłem prawie wszystkie nagrody, które do tej pory miałem, rozsiały mi się po świecie. Prowadziłem cygańskie życie, przenosiłem się z miejsca na miejsce. Lata
w Londynie, potem w Kalifornii, w San-
ta Monica, jeszcze potem Malibu… Gubiły się, widocznie tak bardzo o to nie dbam.
Jak udało się Panu tak utrafić w swój czas? Więzień – nie wiemy, wojownik czy terrorysta – po zabiciu trzech amerykańskich żołnierzy ucieka z konwoju.
To wszystko wydarzyło się dlatego, że jestem potwornie leniwy. Ostatni film „Cztery noce z Anną” udało mi się zrobić wokół domu. Komfortowa praca. Nie trzeba wstawać o piątej rano, jechać gdzieś daleko na plan, nie mieszkać w obskurnych hotelach, czego nienawidzę. Nienawidzę nawet luksusowych hoteli. Wolę być w swoim domu na Mazurach. Pomyślałem więc: a może udałoby się powtórzyć tę formułę? Chodziłem z psem po lesie…
I szukał Pan pomysłów?
Szukałem pomysłów na mchu, ale nie leżały. Cały czas towarzyszyła mi świadomość, że mieszkam 20 kilometrów od lotniska Szymany, gdzie – można było przypuszczać – lądowały samoloty CIA przywożące więźniów. Ale to polityka, temat nie dla mnie, myślałem, trudno, szkoda. Aż do pewnego momentu. Tuż po „Czterech nocach z Anną”, prowadząc w nocy samochód, wpadłem w poślizg i omal nie stoczyłem się z nasypu. Wtedy zdałem sobie sprawę, że to dokładnie ta droga, po której musiały jeździć konwoje z więźniami z lotniska do Kiejkut. Więc jeżeli mnie, który świetnie zna tę drogę, zdarzył się wypadek… to dla więźnia byłaby to szansa ucieczki. Doznałem olśnienia. To jest temat. Nie wojna, tylko zmaganie pojedynczego człowieka. Jeden przeciwko wszystkim. Tematem mojego filmu jest walka
o przetrwanie konkretnej jednostki.
Żona Ewa też była z Panem przez te 42 dni zdjęciowe w Norwegii, w Izraelu i w Polsce?
Ewa jest producentką filmu, nie tylko jego współscenarzystką. Produkcja właściwie spoczywała na jej barkach, ja musiałem się zająć innymi sprawami. To była koprodukcja czterech krajów plus Eurimages, co oznacza stosy dokumentów. Dziesiątki umów, gigantyczna praca dla całego biura. Tym samym Ewa zajmowała się przy „Czterech nocach
z Anną”.
Wiem, wiem, przyniosła Panu wycinek prasowy, co było zaczynem scenariusza.
Ewa skończyła szkołę filmową w Los Angeles na uniwersytecie UCLA, jest solidnie wyedukowana.
W „Essential Killing” nie ma dialogów, jest mowa ciała, mimika. Pomysł nowatorski, ale...
Zakładając, że podczas ucieczki więźnia jest on zawsze sam, nie kontaktuje się z nikim – brak słów jest zrozumiały.
Kobieta grana przez Emmanuelle Seigner pomaga mu…
Ale ona jest głuchoniema, a on nieprzytomny. Ranny wydaje ryk bólu, ale to w każdym języku brzmi tak samo. Jej z gardła też wydobywają się jakieś nieartykułowane dźwięki.
Genialnie to sobie Pan wymyślił, zamknąć kobiecie usta na dobre.
(Śmiech). Żeby tak w życiu można było też…
Jak się Panu pracowało z gwiazdami, z Vincentem Gallo i Emmanuelle Seigner?
Wychwalając Vincenta Gallo, muszę powiedzieć, że praca z nim była niesłychanie trudna. Gra rolę antypatycznego zabójcy, sytuacja wpakowała go w przymus zabijania. Rolę miał „fizyczną”, wymagającą nieprawdopodobnego wysiłku, w zimie, na bosaka, cały czas w ruchu, w biegu. Musiał stworzyć wokół siebie nastrój wrogości. Czasem trudno było z Gallo wytrzymać, ale warto było zapłacić tę cenę, znosić napięcie.
Kto powiedział o przewodniczącym festiwalu w Wenecji, czyli Tarantino, „dupek”?
Vincent Gallo właśnie.
A potem dostał od niego nagrodę za najlepszą główną rolę męską.
I to jest piękne. Tarantino zaimponował mi brakiem małostkowości, że był w stanie wznieść się ponad to.
Imponująca postawa, do tego rzadka. Z Emmanuelle Seigner łatwiej się pracowało?
Emmanuelle była cudowna. Przyjaźnimy się od 20 lat i nawet zaczęliśmy umawiać się na film, kiedy nastąpiła ta paskudna historia z aresztowaniem Romana. Zadzwoniłem natychmiast, mówiąc że jeśli uzna, że przyjazd do Polski nie jest dobrym pomysłem, to ja to zrozumiem. Ku mojemu zaskoczeniu rzekła: „Wręcz przeciwnie, to mi pomoże, gdy choć na tydzień wyrwę się z tego piekła”. Niestety, rzucili się tu na nią paparazzi. Nie dali jej żyć, ścigali, zdjęcia kręciliśmy w Kampinosie, więc za limuzyną, która ją zabierała z hotelu, jechała kawalkada samochodów. Wdzierali się na plan, nasi ochroniarze toczyli pojedynki. Ona dzielna, urocza jak zawsze, kobieta anioł.
Polańskiego zna Pan od wspólnego pisania scenariusza „Noża w wodzie”, czyli od 1961 roku.
Jeszcze wcześniej, gdy byliśmy fanami zaduszek jazzowych, miłośnikami, wręcz gruppies jazzmanów. Uczyłem się gry na bębnach, żeby być jednym z nich, ale udało mi się zagrać tylko jeden raz – z zespołem Melomani słynnego Dudusia Matuszkiewicza. Niestety, nie byłem dobrym perkusistą, zgonili mnie ze sceny po jednym wejściu, bo strasznie zwalniałem tempo. Romek nie miał parcia na granie, po prostu chciał być wśród tych ludzi, jak ja zresztą. To było wtedy najbardziej awangardowe środowisko. Był rok 1956, miałem 18 lat.
Był Pan dzieckiem szczęścia?
Komeda nazywał mnie „neskim – dziecko szczęścia”. Neskim to takie jazzmańskie, wewnątrzśrodowiskowe słowo. Znaczy „gościu, facet”, właśnie dziecko szczęścia. Takich jazzmańskich słów jest dużo więcej. Co znaczy „ciow”?
W życiu nie zgadnę.
Akt seksualny, współżycie. No więc można tak spytać: „Neskim, ciowałeś dziś w nocy?”.
To były czasy „Noża w wodzie”, „Niewinnych czarodziei”. Mogło się trochę w głowie przewrócić młodemu, przystojnemu mężczyźnie, który należał do towarzyskiego jet set.
Mogło. Nie wiem, czy mi się przewróciło, czy nie, bo zawsze byłem dosyć pewny siebie. Byłem przekonany, że mam po temu powody (śmiech).
Skoro już zaczęliśmy wspominać... Zawsze lubił Pan grać filmowe epizody, ale po co? Dla żartu, bajeru, by śledzić, jak się Pan zmienia?
Wydawało mi się niezłym żartem, że ja – wygnany przez reżim na emigrację – sfotografuję się w londyńskim metrze jako pasażer czytający „Trybunę Ludu”. A gram dla chleba, proszę pani, dla chleba. Przecież moje aktorzenie to najłatwiej zarobione pieniądze w życiu. Nauczyć się tekstu – cała reszta to betka.
Skąd się wzięło malarstwo w Pana życiu? Kiedyś sprzedał Pan obrazy z wystawy co do jednego, komplementowali Pana znawcy malarstwa.
Jack Nicholson ma cztery moje obrazy, Dennis Hopper, jeden z najbardziej cenionych kolekcjonerów – trzy, Jeremy Thomas – jeden, a Helen Mirren chciała kupić, ale poskąpiła, bo ja nie sprzedaję tanio… Cenię się bardzo.
To pasja czy lubi Pan płodozmian– raz kamera, raz pędzel?
Nie, to nie tak. Malowałem całe życie, ale nigdy nie miałem na to czasu. To moja prawdziwa pasja i wiem, że mam wielki talent, co tu dużo gadać. Gdy zrobiłem film „Ferdydurke”, o którym wiem, że jest filmem poniżej moich możliwości, pomyślałem, że powinienem zrobić przerwę, by odpocząć od kina. I przyrzekłem sobie, że jeśli wrócę do kina, nigdy nie zrobię filmu przeciętnego. Że zawsze musi być to coś unikalnego. I tak się stało. Ale nie planowałem 17-letniej przerwy, tylko wreszcie miałem czas, żeby malować. Poświęciłem się temu i na szczęście odniosłem na tyle satysfakcjonujący sukces, że wiem, iż to nie był zmarnowany czas. Odrodziłem się artystycznie. Stałem się młodym malarzem.
Co prawda, to prawda. Bo reżyserem jest Pan doświadczonym.
Młodym, bo rozwijałem się w trakcie tego 17-letniego procesu. Spełniłem się i z czasem wyrosły mi nowe skrzydła. Byłem gotów znów wziąć się za film z nowym zapałem, nazwijmy to – młodzieńczym. Talent musi się wyszumieć.
Pana synowie Michał i Jerzy też poszli w Pana ślady, reżyserują drugi film. Jest Pan zadowolony?
Powiedziałem im wszystko o dobrych i złych stronach zawodu, są świadomi. Na szczęście każdy z nich ma tę drugą pasję. Młodszy, który zmienił imię na Józef, żeby nie było dwóch Jerzych Skolimowskich, maluje, i to świetnie. Pod tym względem naprawdę wyścig ojca z synem idzie łeb w łeb. Natomiast starszy, Michał, pisze. To on jest autorem ich scenariuszy. Reżyserują wspólnie, umieją to jakoś robić razem. Józef zajmuje się stroną plastyczną, kompozycją kadru, ruchem kamery. Michał skupia się na aktorach.
Jest Pan dla nich autorytetem?
Lubią moje wczesne filmy zrobione w Polsce: „Rysopis”, „Walkower”, „Barierę”, „Ręce do góry”. Mniej – te moje późniejsze, komercyjne. I słusznie zresztą. Trochę rywalizujemy. Oni też są bardzo silnymi indywidualnościami. Czasami dochodzi między nami do scysji, ale w sumie więzy krwi są bardzo mocne. Tego się nie da zepsuć jedną czy drugą potyczką.
Niczego Pan w życiu nie żałuje? Coś mogło się potoczyć lepiej, niż się potoczyło?
O, żałuję wielu rzeczy, ale to przykre sprawy. Wolałbym nic nie mówić.
To chwila wspomnień. Pana mama była attaché kulturalnym w Pradze. W szkolnej ławce siedział pan z Vaclavem Havlem.
Z Havlem od czasu, jak obaj mieliśmy 13–14 lat, widujemy się rzadko, ale w niezwykłych sytuacjach, na przykład w Pałacu Elizejskim na przyjęciu wydanym przez prezydenta Mitteranda. Jak mnie zobaczył
w drzwiach, otworzył ramiona: „Nic si se ne smenil”. A ja, patrząc na jego wąsy: „A ty take ne”. Śmiesznie było. Dwa lata temu na bankiecie po premierze jego sztuki podeszła do niego panna o obfitym biuście
z prośbą o autograf. Rzuciłem przez stół do Havla powiedzonko, którego używaliśmy w czasach szkolnych: „Sahni si na kozy”, czyli „złap ją za cycki”. Jeszcze jako tako mówię po czesku.
I ciągle ma Pan skłonność do chłopięcych żartów. Pana ulubieni twórcy kina to…
Ci, których ceniłem, od dawna nie żyją: Fellini, Orson Welles, Kurosawa, Bresson. Jedyny film, na jakim miałem łzy w oczach, to „Na los szczęścia, Baltazarze” – prosty, cudowny film o osiołku. W jakiejś mierze czasami los zwierząt bardziej mnie obchodzi niż ludzi.
Kiedyś gorzko Pan wyznał, że w Anglii był pan bloody foreigner, w Malibu – resident alien. A Polska jest jedynym krajem, na którym Panu „choć trochę zależy”. Rozmawiamy w mieszkaniu przy Krakowskim Przedmieściu...
…wynajmowanym…
…niedaleko krzyża będącego zarzewiem narodowego sporu. Co Pan o tym sądzi?
Nie chodzę w ogóle w tamtą stronę. Nie chcę, żeby to było częścią mojego życia.
– Ale przecież antystalinowski film „Ręce do góry” spowodował Pana wyjazd na emigrację, to znaczy, że nie stronił Pan od gorących tematów.
Dlatego tak się z dala trzymam od polityki. Bo tamten film zrujnował mi życie.
Ale dziś żaden Kliszko nie powie Panu „szerokiej drogi”, nie wypędzi z ojczystego kraju.
Ale jak się człowiek raz sparzy, uraz zostaje na zawsze. Odczuwam autentyczną niechęć do polityki. To śnieżna kula, która toczy się swoim biegiem, wszystko się do niej przykleja. Ja – nie. „Ręce do góry” są dziś historyczną ciekawostką, młode pokolenie nie wie, co to czasy stalinowskie.
Polityka nie pojawi się w Pana następnym filmie?
Nawet nie wiem, czy będzie następny film. Bo mnie się musi chcieć. A w tej chwili najpierw chce mi się namalować obraz, bo w tym roku nie namalowałem jeszcze nic. Chcę wrócić na Mazury, skryć się
w głębokim lesie.
Ale założę się, że z własnym kinem domowym, komputerem, Internetem.
Nie potrafię posługiwać się komputerami! Takie rzeczy umie Ewa. To też sfera, która mnie nie interesuje. Żyję w trochę innym świecie. „Essential Killing” kręciłem tradycyjną kamerą, na taśmie. Film jest chwalony za wspaniałe zdjęcia Adama Sikory, świetną muzykę Pawła Mykietyna. Posługując się tradycyjnymi metodami, udało nam się zrobić szalenie nowoczesny film. To nie polega na technice.
Jeden z Pana filmów ma znamienny tytuł „Sukces jest najlepszą zemstą”. Zagrała w nim Pana pierwsza żona – Joanna Szczerbic – i Michael York. To produkcja z roku bodaj 1982.
Tytuł, który zawsze będzie aktualny, ale film – koprodukcja trzech krajów – niestety, został okaleczony. Niemiecki partner zbankrutował, jego czeki zaczęły się odbijać w chwili, gdy do końca brakowało jednej trzeciej filmu. Siłą rzeczy musiałem się zwrócić do angielskiego banku, a ten wykołował mnie kompletnie. Dał pieniądze, jednocześnie wyjmując mi z rąk film, który stał się własnością banku. Szczególna perfidia. Starałem się walczyć o film, miałem go w Cannes, ale ludzie z banku, z zemsty za moją zbyt buńczuczną postawę, stwierdzili, że będą na nim świadomie tracili. Znany trik „odpisujemy sobie milion straty co roku”. Paskudna sprawa, która mnie zraziła do Anglii i Anglików, i wyniosłem się stamtąd. Jest takie słynne powiedzenie Samuela Johnsona: „If You are tired of London, You are tired of life” – „Jeśli jesteś zmęczony Londynem, jesteś zmęczony życiem”. Mnie Londyn nie zmęczył, tylko zamęczył. Sprzedałem dom, wyjechałem do Kalifornii.
Ale dziś nie jest Pan zmęczony życiem. Przeciwnie, uskrzydlony sukcesem, dzięki adrenalinie unosi się Pan centymetr nad ziemią.
Nawet może półtora.
1 z 7
Bufon – owczarek niemiecki – to najbardziej przyjazny pies świata. Razem chodzą na długie spacery, szukając pomysłów na film.
2 z 7
Na początku lat 90. postanowił zerwać z reżyserią. Przez 17 lat nie zrobił żadnego filmu, malował obrazy.W swojej kolekcji ma je między innymi Jack Nicholson.
3 z 7
„Kiedyś Komeda nazwał mnie »neskim«. To takie jazzmańskie słowo. Znaczy »gościu, facet, dziecko szczęścia«. Zawsze byłem dość pewny siebie. I przekonany, że mam po temu powody”.
4 z 7
Był jedną z najbarwniejszych postaci Warszawy lat 60. Uchodził za playboya, ale mówiono też o nim „outsider, buntownik”. Zawsze robił to, co chciał, chodził własnymi drogami.
5 z 7
W młodości był bokserem. Do dziś chwali się, że ma bokserski refleks, niezbędny
w odparowywaniu ciosów.
6 z 7
Z Romanem Polańskim znają się od lat 50. Łączyła ich słabość do jazzu i pięknych kobiet. Tu obaj na Festiwalu Gwiazd w Sopocie, 2008 rok.
7 z 7