Julia Kamińska: „Rodzice starali się niczego mi nie narzucać. Dzięki temu nie boję się wyzwań w życiu”
„Kiedy odkryłam teatr i film, to była miłość od pierwszego wejrzenia”
- Beata Nowicka
W ramach cyklu Archiwum VIVY!: wywiady przypominamy rozmowę Beaty Nowickiem z Julią Kamińską Wywiad ukazał się w grudniu 2017 roku w magazynie VIVA!.
Magazyn VIVA! Julia Kamińska wywiad
Jako 20-latka zagrała w serialu „BrzydUla”, który przyniósł jej niesamowitą popularność. Potem wytańczyła główną nagrodę w „Tańcu z Gwiazdami” i… mimo natłoku kolejnych propozycji uciekła do rodzinnego Gdańska. Teraz wraca rolą w komedii romantycznej „Narzeczony na niby”. Dlaczego zniknęła, co daje, a co zabiera show-biznes i jaki ma pomysł na swoje życie? Julia Kamińska w mocnej rozmowie z Beatą Nowicką.
Jest Pani szczęściarą. Na okrągłe urodziny dostaje Pani wyjątkowe prezenty. Na trzydziestkę główną rolę w komedii romantycznej „Narzeczony na niby”. Na dwudziestkę – główną rolę w serialu „BrzydUla”. Ula Cieplak wywróciła Pani życie do góry nogami.
16 czerwca 2008 roku pierwszy dzień zdjęciowy. Chyba jedyna data, którą tak dobrze pamiętam. Pamiętam też, jak trzęsły mi się kolana, kiedy wchodziłam na plan i nie potrafiłam nad tym zapanować. Byłam jednocześnie przerażona i niesamowicie podekscytowana. Jeszcze nie do końca do mnie docierało, że właśnie gram główną rolę w serialu, na dodatek w takim, który mi się bardzo podoba. Kiedy zobaczyłam Jacka Braciaka, szczęka mi opadła (śmiech). To był człowiek, którego widziałam w kinie, w telewizji, podziwiałam jego grę, a tu nagle ma być moim kolegą z pracy. Niesamowite, nieco nierealne przeżycie.
Rodzice zmartwili się, kiedy porzuciła Pani germanistykę, dom w Gdańsku i wyruszyła samotnie do Warszawy?
Na początku byli przede wszystkim kompletnie oszołomieni całą tą sytuacją, bo nikt z nas nie spodziewał się, że dostanę główną rolę w serialu. W rodzinie nie mamy specjalnych tradycji artystycznych. Było to trochę dziwne, ale tato z mamą zareagowali na tyle spokojnie, że nie prawili mi kazań. Zresztą rodzice mają do mnie zaufanie.
Jak się Pani znalazła na planie „BrzydUli”?
Znalazłam się tam, ponieważ wygrałam casting, zupełnie zwyczajnie.
A na castingu?
Jako dziewczynka należałam do Teatru Edukacyjnego Wybrzeżak w Gdańsku, chodziłam na różnego rodzaju warsztaty, które prowadzili między innymi aktorzy Teatru Wybrzeże, występowałam w spektaklach, to były najczęściej adaptacje lektur szkolnych. Tak zaczęłam grać.
Ciekawa jestem, o czym marzyła ta dziewczynka, kiedy siedziała na plaży i patrzyła na niekończący się horyzont?
Na samym początku marzyłam, żeby zostać archeolożką. Pasjonowała mnie historia, szczególnie historia Pomorza. Prawie cała moja rodzina pochodzi z Gdańska, jesteśmy stamtąd od bardzo wielu pokoleń, więc ta „gdańskość” jest mi bliska. Uwielbiam to miasto, jestem zafascynowana jego skomplikowaną przeszłością, ale kiedy odkryłam teatr i film, to była miłość od pierwszego wejrzenia i archeologia zeszła na dalszy plan (śmiech).
Dlaczego nie zdawała Pani do szkoły teatralnej?
Ze strachu. W Wybrzeżaku to było marzenie każdego z nas. Prawie wszyscy chcieliśmy zostać zawodowymi aktorami. Wiele zdolnych osób od nas pojechało na egzaminy i wróciło z kwitkiem. Ten teatr, to granie dla mnie było czymś uwalniającym, wspaniałym. Tak bardzo chciałam być aktorką, że nawet nie odważyłam się spróbować. Bałam się porażki.
Rodzice Pani nie namawiali?
Nie. Generalnie rodzice starali się nigdy niczego mi nie narzucać. I to jest wspaniałe, myślę, że dzięki temu nie boję się wyzwań w życiu. Ale niedawno mama pierwszy raz wyznała, że kiedy powiedziałam jej, że nie będę zdawać do szkoły aktorskiej, była naprawdę bardzo zdziwiona.
Dzięki „BrzydUli” poznała Panią cała Polska. I pokochała. Na fali tej miłości i popularności wygrała Pani „Taniec z Gwiazdami”, zagrała w Teatrze Komedia i… zniknęła! Czego miała Pani aż tak serdecznie dość?
Wielu rzeczy, które wiązały się z nagłą, sporą popularnością. W „BrzydUli” naprawdę bardzo ciężko pracowaliśmy. Wszyscy i przez wiele miesięcy. Przez długi czas miałam wolną co drugą niedzielę, a poza tym siedziałam w blaszanej hali zdjęciowej i pracowałam, często dłużej niż 12 godzin dziennie. Po powrocie do domu uczyłam się tekstu do kilkunastu scen na kolejny dzień. Miałam 20 lat, początkowo byłam tak podekscytowana faktem, że pracuję jako aktorka, że wydawało mi się, że mogę tak funkcjonować, ale po kilku miesiącach przyszło zmęczenie. To był szalenie intensywny czas. Potem wydarzył się „Taniec z Gwiazdami”, do którego nie byłam do końca przekonana, ale nagle okazało się, że wygrałam i zainteresowanie moją osobą…
…osiągnęło apogeum, pamiętam. A dla Pani punkt krytyczny?
W pewnym momencie stwierdziłam, że jestem naprawdę zmęczona tańczeniem, graniem i tym, że kiedy wychodzę po bułki, ktoś robi mi zdjęcia z ukrycia. Że tak naprawdę fajnie byłoby znowu wsiąść z koleżankami do tramwaju i pojechać na wydział. Albo zwiać z wykładu i wypić piwo w Ygreku. Bo w końcu cały czas miałam nieskończone studia. Zaliczyłam tylko dwa lata germanistyki i wypadałoby zrobić chociaż licencjat.
Ambicja Panią dręczyła.
(śmiech). Trochę tak. I wtedy przyszła propozycja zagrania głównej roli w kolejnym serialu. Pomyślałam, że teraz podejmuję tę decyzję: albo idę w to na maksa, albo wracam do domu i daję sobie trochę czasu na uspokojenie się i ogarnięcie tego wszystko, co mi się w życiu przydarzyło, z perspektywy Gdańska. Gdzieś tam w głębi siebie czułam, że powinnam to przerwać, choćby dla własnego zdrowia psychicznego. Kiedy odrzuciłam wszystkie propozycje i wróciłam do domu, pojawiły się informacje, że poniosłam porażkę. Że Kamińskiej to już w ogóle nikt nie chce.
Bolało?
Trochę. Ale machnęłam na to ręką. Stwierdziłam, że nie będę się nad sobą użalać, przecież to wszystko, co przeżyłam, było niesamowite, więc po prostu lecę dalej. Obroniłam licencjat. To był naprawdę mój bardzo dobry czas, czas takiego uspokojenia. Uczyłam się, czytałam, byłam na praktykach, przez trzy miesiące uczyłam dzieci w szkole.
Dzieci Panią rozpoznały?
Natychmiast. Dzieci są czujne (śmiech). Zanim pojawiłam się w szkole – z nauczycielem, zresztą moim kolegą z początku studiów, Adamem Drewniakiem, który przyjął mnie na te praktyki i bardzo mi pomagał – zastanawialiśmy się, jak to rozegrać. Czy w ogóle nie mówić nic, czy może od razu uprzedzić uczniów, że mogą mnie kojarzyć z telewizji, albo powiedzieć, że nazywam się, dajmy na to, Magda… Dobrze, że nie zdecydowaliśmy się na ściemnianie! Dzieci lubiły moją postać z serialu, w związku z czym łatwiej było mi wszystkich przekonać, że niemiecki jest fajny.
A jest?
Dla mnie tak. Często, jak byłam dzieckiem, usypiała mnie moja babcia Ewa, bawiła się ze mną, śpiewała mi piosenki. A pierwszym językiem mojej babci jest niemiecki, więc ten język kojarzy mi się z relaksem, poczuciem bezpieczeństwa i ciepłem. Zawsze uważałam, że jest piękny. Ale rozumiem, że jak ktoś zna niemiecki na przykład tylko ze „Stawki większej niż życie”, to ma inne skojarzenia. Starałam się to zmienić. Uwielbiam brzmienie tego języka i starałam się to przekazać dzieciom.
Ile trwała ta dobrowolna emigracja?
Rok. Chodziłam na uczelnię, miałam praktyki w szkole, obroniłam pracę licencjacką, uspokoiłam się, okrzepłam. Jednocześnie korzystałam z uroków poprzedniego życia. Na wykłady jeździłam samochodem wygranym w „Tańcu z Gwiazdami”, co było ekscytujące (śmiech). W końcu stwierdziłam, że go sprzedaję, i przesiadłam się na tramwaj.
Dlaczego?
Tramwaj omija korki. Poza tym to był przepiękny, ale niepraktyczny samochód – mercedes cabriolet w kolorze perłowej bieli, absolutnie zachwycający, ale miał bardzo niskie sportowe zawieszenie. Niedobrze znosił dziury w nawierzchniach i wszelkie krawężniki. Pierwszy samochód, którym się jeździ, nie powinien być tak drogi i piękny. Powinien być tani i stary, żeby porysowanie nie urastało do rangi problemu.
Teraz rozumiem.
(śmiech). Sprzedałam go w sumie bez żalu. Od jakiegoś czasu mam samochód, który wolę – beetle cabrio, stary, retro, strasznie dużo pali, ale bardzo go kocham i bardzo o niego dbam, ale, niestety, jest sezonowy. Nie mogę nim jeździć zimą, bo brezent kiepsko radzi sobie ze śniegiem. Więc pozbyłam się merca…
…i zadecydowała Pani, że pora wracać do Warszawy?
To się zadecydowało za mnie. Cały czas pracowałam w teatrze, więc dojeżdżałam do Warszawy średnio raz w miesiącu. Potem do tego doszedł dubbing, zrobiłam „Zaplątanych”, propozycje zaczęły powoli napływać, narastały i dziś już praktycznie nie mam wolnego ani jednego dnia. Z perspektywy czasu stwierdzam, że to był bardzo dobry pomysł, żeby wtedy wyjechać. Mam po prostu ogromne szczęście.
A może też talent?
(śmiech). Na pewno bardzo długo pracowałam nad tym, żeby zdobyć warsztat. Tak się dobrze wszystko poskładało, że najpierw miałam doświadczenia teatralne, potem telewizyjne, a później, kiedy trafiłam wreszcie na profesjonalną scenę w Teatrze Komedia, dostałam propozycję bardzo małej roli. To się wydarzyło zaraz po „BrzydUli”, w związku z czym zostałam zatrudniona wyłącznie ze względu na rozpoznawalność, nie ze względu na umiejętności. Miałam zaszczyt towarzyszyć niesamowitym aktorom, obserwowałam ich i uczyłam się. Potem dostałam trochę większą rolę, potem jeszcze większą…
Jaka rola, poza Ulą, była dla Pani wyzwaniem?
Inez, królowa Cyganów z musicalu „Zorro”. To był dosyć ważny etap na mojej drodze zawodowej. Zadzwoniłam do Tomka Dutkiewicza, czyli dyrektora Teatru Komedia, i poprosiłam go, żeby zaprosił mnie na casting, bo mam takie marzenie, żeby zagrać w musicalu. Ze zdziwieniem spytał, czy ja śpiewam, więc odpowiedziałam, że próbuję (śmiech). Chyba nigdy w życiu tak się nie denerwowałam, ale okazało się, że dałam radę. Po castingu dostałam propozycję zagrania postaci drugoplanowej. To była rola pisana dla kobiety starszej, krępej, z bardzo dużym biustem, charakternej i flirtującej ze wszystkimi naokoło. Nie za bardzo nadawałam się do tej roli, ale przez trzy miesiące prób starałam się znaleźć w sobie to coś (śmiech). Uwielbiałam to grać. Z tej roli jestem dość dumna.
I słusznie, bo to ogromny skok w porównaniu z rolą, którą tak naprawdę Pani zadebiutowała w filmie „Towar”.
Film reżyserował Abelard Giza, mój wspaniały utalentowany kolega, jestem jego fanką. Zagrałam dziewczynę przykutą do kaloryfera. Nic nie mówiłam, tylko patrzyłam wymownie (śmiech).
No właśnie, ale wtedy miała Pani 17 lat. Kilka dni temu świętowała Pani trzydziestkę… Lubi Pani siebie, swoje ciało?
Z wiekiem coraz bardziej i wydaje mi się, że nie jestem wyjątkiem. Największe kompleksy miałam jako nastolatka, z czasem je oswoiłam i przyzwyczaiłam się do swojego ciała. Lubię siebie i lubię o siebie dbać: chodzę na siłownię, dobrze się odżywiam, dbam o włosy i skórę. To przyjemne.
Na 30. urodzinach dopadła Panią melancholia?
Z pewną niecierpliwością czekałam na tę chwilę. Moja koleżanka powiedziała: „Teraz możesz już mieć wszystko gdzieś”. Chyba miała na myśli pewien rodzaj uwolnienia, które daje poczucie dojrzałości. Przeżyłam coś podobnego już dwa razy: pierwszy raz, kiedy wyprowadziłam się do Warszawy i zaczęłam życie na własny rachunek, i drugi raz, kiedy wróciłam do Gdańska. I teraz ponownie. Jako 30-latka jestem bardziej świadoma tego, co sobą reprezentuję: mam doświadczenie w zawodzie, swój biznes, zaufanie do siebie, nie boję się podejmowania decyzji… Generalnie jestem z siebie bardziej zadowolona niż kilka lat temu. Jest coś takiego, niezależnie od płci czy zawodu, który wykonujemy, że w pewnym momencie czujemy ulgę…
…że już nie musimy spełniać cudzych oczekiwań, tylko własne.
To jest zabawne, bo kiedy zaczynałam pracować nad postacią Kariny w „Narzeczonym na niby”, miałam zajęcia z Małgosią Lipman, cauchem aktorskim, i wspólnie zastanawiałyśmy się nad moją postacią, jaka jest, jak ją rozgryźć, i w pewnym momencie doszłyśmy do wniosku, że Karina chce spełniać cudze oczekiwania. To jest dla niej najważniejsze. Jest tam taka scena z Krzysztofem Stelmaszykiem, gdzie moja bohaterka obwinia się, że powinna była coś przewidzieć, i on mówi: „Niekoniecznie, ale zaraz, ile pani ma lat?”. Na co ona: „Trzydzieści”. „Powinna pani”. Karinie cały czas się wydaje, że zdanie każdego człowieka jest ważniejsze od jej własnego. Kiedyś też tak miałam. Fajnie, że z tego wyrosłam.
W sztuce „SELFIE.com.pl” w reżyserii Marysi Seweryn też gra Pani 30-latkę, nomen omen Julię. Ale to inny typ osobowości.
Karina jest życiowo rezolutna, a Julia jest ciamajdą, żyje w swoim własnym świecie, pracuje w bibliotece, a kiedy wraca do domu, siedzi w książkach. Jest outsiderem, nie ma szans, żeby sobie ułożyła życie, chyba że, jak to napisał autor: „wyjdzie na miasto, upadnie i ktoś ją podniesie”. To jest jedyna opcja, żeby kogoś poznała. Nie ma innej możliwości. Rola Julii w „Selfie” została napisana przez Piotra Jaska specjalnie dla mnie. Zachodzę w głowę, jaką moją cechą się inspirował (śmiech).
Z Piotrem Jaskiem, swoim partnerem, pisze Pani teraz scenariusz filmowy, zresztą już kolejny.
Piszemy razem różne rzeczy, od wielu lat pracujemy wspólnie przy serialach, filmach, ale kiedy tak naprawdę zaproponował mi dołączenie do zespołu? A, no tak, przecież zaczęło się już przy „BrzydUli”.
No, taką wiedzę na temat Pani związku nawet ja posiadam, pomimo że Pani konsekwentnie od lat milczy odnośnie swojego życia prywatnego.
(śmiech). Uwielbiam pracować z Piotrem, bo jest fenomenalnym szefem, najfajniejszym, jakiego znam. Kiedy zaczynałam swój biznes, myślałam o tym, że chciałabym być taką szefową, jakim on jest szefem. Nie znam osoby, która nie chciałaby z nim pracować, jest niesamowicie utalentowany, jednocześnie potrafi dzielić się swoją wiedzą. Jest najlepszym scenarzystą w Polsce, jeśli nie w ogóle na świecie (śmiech). Dla mnie i Filipa Bobka napisał sztukę „Selfie” – to jedyna sztuka, w której gram, gdzie publiczność reaguje śmiechem praktycznie od początku. Uwielbiam też jego wiersze, czekam z niecierpliwością na nowy tomik. Wiem, że brzmię trochę jak chwalipięta, ale tak jest (śmiech). Teraz piszemy scenariusz do filmu, to jest niestandardowa komedia romantyczna, historia ojca i córki, którzy odnajdują się po różnych perypetiach rodzinnych.
Granie, pisanie scenariuszy, niedawno założyła Pani własny biznes – salon fryzjersko-kosmetyczny na Nowolipkach. Jest Pani rozważna i przewidująca, ma plan B, C…
Fakt, teraz sobie uświadomiłam, że jest tego dużo. Pewnie dlatego, że łatwo zapalam się do różnych przedsięwzięć. Jestem typem entuzjastycznym. Jak ktoś mi coś proponuje, istnieje bardzo duża szansa, że powiem: „Oczywiście, róbmy to!”. I zrobię wszystko, żeby to faktycznie wypaliło. Mam też zespół muzyczny! (śmiech). Śpiewamy z Marcinem Świetlickim, nazywamy się Julia i Nieprzyjemni. Śpiewamy teksty Rafała Wojaczka, Instytut Mikołowski wydał naszą płytę. Ostatnio w Białymstoku na koncert przyszła dziewczynka, która lubiła mnie z disneyowskich „Zaplątanych”, i ewidentnie nie spodziewała się tak mrocznego repertuaru. Wytrzymała cały koncert, więc na koniec, żeby zrekompensować jej cierpienia, zagraliśmy specjalnie dla niej piosenkę z „Zaplątanych” – „Każdy chciałby tak mieć”. Zrobiliśmy to nielegalnie, ale mam nadzieję, że szczęście dziecka nas usprawiedliwia.
Usprawiedliwia. Czy lawirując pomiędzy zajęciami, miewa Pani czas wolny?
Ostatnio nie i trochę nad tym ubolewam. Ale pierwszy raz od wielu lat będę wolna na sylwestra. Żadnego spektaklu, żadnego koncertu… Jestem bardzo podekscytowana tym faktem. Zawsze, kiedy pracowałam w sylwestra, marzyłam o tym, żeby zawinąć się w kołdrę, otworzyć piwo i obejrzeć fajny film. Mam sześciopłytową fascynującą historię kina, która zaczyna się od braci Lumière, obejrzałam dopiero dwa odcinki, może to będzie ten dzień, kiedy obejrzę całość. A z drugiej strony marzy mi się Francja, nigdy nie byłam w Paryżu, więc może tam na sylwestra zawinę się w kołdrę? (śmiech).