Maciej Zakościelny: „W moim życiu jestem wierny zasadzie: zachować balans”
Aktor obchodzi dziś 40. urodziny!
- Beata Nowicka
Kilkanaście lat temu szturmem zdobył polski show biznes. Jest uznawany za jednego z najbardziej zdolnych i przystojnych aktorów – zyskał rzesze fanek (i fanów) dzięki rolom w serialach Kryminalni, Czas honoru, czy Diagnoza, a także w filmach Tylko mnie kochaj, Dlaczego nie!, czy Listy do M. 2. Maciej Zakościelny świętuje dziś 40 urodziny! Życzymy wszystkiego najlepszego! Przypominamy wywiad z aktorem, który ukazał się w VIVIE! w 2017 roku.
Maciej Zakościelny wywiad VIVA!
Wyrósł w domu z tradycjami, więc w sprawach zasadniczych, jak rodzina, praca i przyjaźń, został „sformatowany”, czyli przestrzega zasad. Jest poważnym i odpowiedzialnym perfekcjonistą, bo ojciec mu kiedyś powiedział: „Z najlepszymi każdy chce pracować. Z wyrobnikami niekoniecznie”. Zamiast męskich gadżetów kolekcjonuje... życiowe doświadczenia. O tych najważniejszych szczerze opowiedział Beacie Nowickiej.
W „Diagnozie” gra Pan chirurga o duszy artysty. Czy ten bohater czegoś Pana nauczył?
Większego dystansu do życia. Xawery Żuławski dawał nam bardzo dużo swobody, która czasami okazywała się dla nas karkołomnym wyzwaniem. On pamiętał całą historię każdego bohatera, więc łączył sceny z kilku odcinków, myślał tymi postaciami, co było genialne, ale dla nas trudne. Na przykład budował moją dużą scenę i pytał naszego konsultanta, Macieja Koselaka, świetnego chirurga: „Maciek, a co on by tutaj powiedział, co on by zrobił...?”. I Maciek wymyślał całą specjalistyczno-medyczną litanię, a ja miałem 10 minut na nauczenie się tego tekstu.
I pojawiał się stres?
Nie lubię poczucia, że jestem nieprzygotowany, a wtedy właśnie tak się czułem. Chyba gdzieś podświadomie obawiałem się, że wszyscy będą myśleć, że ja się nie nauczyłem tekstu. Zbigniew Zapasiewicz, który był moim profesorem w Akademii Teatralnej, mówił: „Wiesz, kiedy mi się najlepiej gra rolę? Kiedy umiem tekst”. Ostatnio złapałem się na tym, że w mojej głowie żyje wiele cytatów ludzi dla mnie ważnych. Czasami bardzo mi pomagają, są proste, ale megaprawdziwe. Ale wracając...
... do metod Xawerego Żuławskiego.
W końcu sam sobie tłumaczyłem: Kurczę, w niczym mi to nie pomoże, tylko się wkurzam i spalam. Z drugiej strony pamiętałem, jak kiedyś mówiła mi profesor Maja Komorowska, że trzeba brać z chwili, którą się ma. Jeżeli mamy kiepski dzień, a wieczorem gramy spektakl, to trzeba wykorzystać to do roli.
Od paru miesięcy gra Pan rolę życia. Ma Pan jakąś wizję przyszłości syna?
Pierwsze lata życia są najistotniejsze, dlatego staram się uważać na słowa, które przy nim wypowiadam. Ale z drugiej strony chcę mu pozwolić być sobą. Chcę zobaczyć, gdzie go ciągnie, co mu jest naturalnie przypisane, bo on teraz jeszcze nie kombinuje, idzie za instynktem. W salonie stoi moja gitara, on do niej często podchodzi i brzdąka. Serce mi krwawi, już wiem, co czuł mój tata, który nie chciał mi dać swojej pięknej jazzowej gitary, bo bał się, że mu ją zniszczę. A teraz mój syn dotyka mojej i czasami wali nią o ścianę. Ale wtedy myślę sobie: Kurczę, bez przesady. Nie niszczy jej aż tak bardzo (śmiech). Ta gitara jest zawsze nastrojona, uznałem, że on musi wiedzieć, jak brzmią czyste dźwięki: da, da, dam, dam, da... (Maciek nuci), że to nie jest przypadkowe, tylko tak ma brzmieć. Więc jak go ciągnie do gitary, niech ma.
W domu rano puszcza Pan radio czy sam gra?
Puszczam radio. Ale właśnie przygotowuję sobie takie moje miejsce, studio, żeby mieć tam wolność, móc odjechać, grać. Tam będę mógł pracować. Może w końcu napiszę jakiś utwór? Ciągnie mnie do tego, żeby nie odtwarzać, tylko tworzyć. Przewiozę tam ponadstuletnie rodzinne pianino, które stoi teraz w moim mieszkaniu. Cieszę się na myśl, że będę miał takie miejsce.
Daleko od domu?
To piękne miejsce na Mokotowie, przez przypadek kiedyś mi się trafiło. Kręcą mnie stare kamienice, miejsca niepowtarzalne, wyjątkowe, w których mogę mieszkać.
Czuł się Pan zakompleksiony w Warszawie?
Zupełnie nie. Miałem silne poczucie własnej wartości. Czasami, kiedy porównałem się z ludźmi z Warszawy, widziałem, że wielu z nich nie jest tak wytrwałych jak ja, osoby z mniejszych miast. W Stalowej Woli nie było morza atrakcji czy rozrywek, w związku z tym to miasteczko do 19. roku życia było dla mnie poligonem doświadczalnym i twórczym. Sami budowaliśmy sobie skocznię, gdzie skakaliśmy na rowerach i rolkach, jak nie było pieniędzy na basen, przeskakiwaliśmy przez wysokie płoty zakończone ostrymi, niebezpiecznymi szpicami, podkradało się truskawki i czereśnie na działkach, biegało do szkoły muzycznej, w końcu z kumplami założyliśmy zespół. Byliśmy w ciągłym ruchu, ciągle sami musieliśmy coś wymyślać. Nigdy nie czekałem, aż ktoś mi coś zapewni. To było bardzo ekscytujące.
I ćwiczyło wyobraźnię.
W Stalowej Woli definiowało nas to, co potrafimy. Kiedy przyjechałem do Warszawy, nagle odkryłem, że ludzie oceniają innych po tym, jak wyglądają, a nie kim są. Oczywiście w niektórych środowiskach dalej jest ważne to, co robisz, co potrafisz, ten „fach” w ręku – jak mówiła moja babcia. Ale w 1999 roku, kiedy tutaj przyjechałem, było dla mnie wielkim szokiem, że ludzie zwracają uwagę na to, jak się wygląda. W Stalowej Woli byłem cool, miałem długie włosy i grałem w zespole między innymi z Łukaszem Moskalem, długoletnim perkusistą Zakopower, Modestem Rucińskim, z którym dostaliśmy się razem do szkoły teatralnej, czy z Piotrkiem Chołody, który gra na różnych instrumentach w Voo Voo. To była silna grupa. Zawsze myślałem, że ten nasz lokalny fame, te piszczące dziewczyny pod sceną, był wywołany tym, co my potrafimy zrobić na tej scenie, co sobą reprezentowaliśmy.
Kiedy wyprowadzał się Pan z tego bloku w Stalowej Woli do Warszawy, o czym Pan myślał?
Zastanawiałem się, co mam robić w życiu, bo najgorzej, jak człowiek ma wiele możliwości. Na premierze „Diagnozy” w kinie Iluzjon zapytany, jak przygotowywałem się do roli chirurga, odpowiedziałem, że od dziecka miałem sprawne paluszki. Manualnie byłem bardzo zdolny. I rzeczywiście mogłem wiele zrobić w muzyce, w sporcie, w architekturze. Zresztą potem na Festiwalu Szkół Teatralnych dostałem nagrodę za ruch sceniczny w spektaklu dyplomowym „Iwona, księżniczka Burgunda” Gombrowicza, który wyreżyserował nasz profesor Zbigniew Zapasiewicz. Ale pamiętałem słowa taty: „Synu, w życiu musisz robić to, co kochasz. Jak będziesz to kochał, będziesz najlepszy. Z najlepszymi każdy chce pracować. Z wyrobnikami niekoniecznie”. Mój tato śpiewał w chórze politechniki, gdzie studiował elektronikę, grał na klarnecie, na gitarze.
A mama?
Moja mama, żeby mi wykształcić słuch, ćwiczyła ze mną na fortepianie. Ona grała, ja powtarzałem za nią albo równo graliśmy i ona mówiła: „Nieczysto, wyżej, niżej…”. Albo na lodówce przyklejałem magnesem nuty, ja grałem, mama coś gotowała i mnie kontrolowała. Czasami mnie wkurzało, kiedy mówiła: „Nieczysto”. Pomimo że nie byłem najgorszym skrzypkiem, to nigdy nie miałem problemów z decyzją, żeby pójść do szkoły aktorskiej, rodzice od początku mnie wspierali.
Kto w Pana rodzinie ma silniejszą osobowość – mama czy ojciec?
Ojciec. Moi rodzice stworzyli książkowy, klasyczny model rodziny, gdzie mama jest od ciepła i miłości, a tato od ustawiania charakteru i pokazywania, jak pokonywać życiowe trudności. Ostatnio rozmawiałem z córką kolegi o wakacjach i ona mówi, że już była na Malcie. „O, to super, miałaś wyjątkowe wakacje”, powiedziałem, a ona na to: „Ale to nie koniec, teraz się przepakowuję, jadę na obóz nad morze, a potem z mamą do Tajlandii”. No nieźle, myślę sobie, bo ja musiałem na taki high life sam sobie zarobić i wszystko zorganizować.
Też tak bym pomyślała. Mamy po prostu inne doświadczenia.
Pierwszy raz bez rodziców pojechałem za granicę do Francji jako 17-letni chłopak zarabiać pieniądze, grając na skrzypcach w paryskim metrze. Najpierw z kuzynem, potem z kumplem – obaj grali na gitarze. Spaliśmy na kempingu w Joinville le Pont, w trzeciej strefie, w 15 minut podjeżdżaliśmy autobusem 101, do tej pory pamiętam (śmiech), do stacji RER A i wysiadaliśmy w sercu Paryża na Nation albo Chatelet les Halles. Pamiętam, jak zazdrościliśmy ludziom, którzy wylegiwali się na tarasach knajpek, z krzesłami charakterystycznie zwróconymi w stronę ulicy. W Stalowej Woli nie chodziło się do restauracji, mama zawsze mówiła, że w restauracjach dania przyrządzają na starych tłuszczach, a dobre jedzenie jest tylko w domu. Więc ja nie przywykłem. Poza tym w Paryżu restauracje były strasznie drogie, poza naszym zasięgiem, dlatego obiecałem sobie, że kiedyś wrócę i zjem na tarasie.
I zrobił Pan to?
Oczywiście!
A na co Pan wydał te pierwsze samodzielnie zarobione pieniądze?
To było moje kieszonkowe na cały rok. Kupiłem porządny plecak, żeby móc wyjeżdżać, namiot. Miałem poczucie, że w moim rodzinnym domu nigdy niczego nie brakowało, zawsze jednak na tak zwane dobra luksusowe musieliśmy sami zarobić, nie było takiej opcji, że rodzice nam kupią. Uważam, że to był dobry wzorzec wychowawczy. Teraz sam się zastanawiam, jak wychować mojego syna przy możliwościach, które mam.
Paradoksalnie Pana rodzice mieli łatwiej.
Poniekąd tak. Oni nie pławili się w luksusie, bo to generalnie były inne czasy, ludzi nie było stać na luksus. My teraz musimy się nagimnastykować, żeby wychować dzieci w poczuciu szacunku do wartości materialnych. Zawsze jednak byłem dobry w sporcie, więc mam nadzieję, że mi to wyjdzie (śmiech). Chciałbym, żeby mój syn znalazł swoje miejsce w życiu, żeby miał pasję i robił to, co kocha. Robiłem ostatnio kurs na motocykl, jechaliśmy z moim instruktorem przez Ursynów i on mówi: „Popatrz, wakacje, nikogo nie ma na podwórkach”. Nas trzeba było siłą ściągać do domu. Jak moja mama powiedziała, że o godzinie 20 zamyka drzwi, to zamykała drzwi i jeśli się spóźniłem, wchodziłem do domu przez balkon. Raz mama wieszała tam pranie i jak jej wyskoczyłem znienacka, o mało nie dostała zawału. Od tej pory już nie zamykała drzwi (śmiech). Byliśmy ze sobą zżyci, paczka kumpli była ważna. Życie było ważne. Gdyby jeden z nas nie zdał z klasy do klasy, koledzy powiedzieliby „tuman”. Spaliłbym się ze wstydu. Teraz młodzi mają we wszystkim luz, czerpią z życia. Dla mnie najważniejsza była odpowiedzialność. Być kimś – kiedyś to było ważne.
Wciąż jest w Panu ta odpowiedzialność. Ale i szczęście. Na ulicach widuję sporo sfrustrowanych ojców pchających wózki.
W moim życiu jestem wierny zasadzie: zachować balans. Myślę, że mężczyzna może być szczęśliwym ojcem pod warunkiem, że czuje się spełniony zawodowo. Kiedy myślisz o tym, że za chwilę będziesz spędzał 12 godzin dziennie na planie zdjęciowym i przez cztery miesiące wychodził z domu, jak twoje dziecko jeszcze śpi, i wracał, kiedy ono już śpi, to wtedy wiesz, że czas z dzieckiem, który masz tu i teraz, możesz maksymalnie wykorzystać i możesz się nim upajać.
Pan się upaja?
Upajam się. Tak naprawdę nie interesuje mnie, co kto o mnie pomyśli. Czy wyglądam na umęczonego, na sfatygowanego, pchając wózek z synem po Warszawie, to nie ma żadnego znaczenia. Liczy się tylko to, czy mój syn jest zaopiekowany, szczęśliwy. Nigdy w życiu nie przypuszczałem, że ojcostwo będzie aż tak mocnym doznaniem.
Bo tego nie sposób przeżyć teoretycznie, nawet jeśli jest się świetnym aktorem.
Kiedy pracowaliśmy nad „Tylko mnie kochaj”, byłem 25-latkiem, nie miałem zielonego pojęcia o ojcostwie. Pamiętam, że przez wiele dni budziłem się o trzeciej nad ranem, otwierałem drzwi od mojej małej kawalerki i próbowałem sobie wyobrazić, jak by to było, gdyby naprawdę ktoś zapukał do moich drzwi i stanęła tam mała dziewczynka, i powiedziała, że jest moją córką.
Pamiętam ten moment z filmu. Dobrze Pan to zresztą zagrał.
To była trudna scena. Jak takie emocje w sobie wzbudzić? Co ja bym poczuł? Jak bym się zachował? I mimo iż tematem tamtej sceny było wielkie zaskoczenie, niedowierzanie, a sam film był o odkrywaniu w sobie ojcostwa, to teraz, gdy jestem ojcem, mam już więcej narzędzi i więcej ciekawszych pomysłów do zagrania takiej relacji. Narodziny mojego syna to był chyba najbardziej szczery dzień w moim życiu.
Aktorzy są szczerzy?
Ja jestem. Rzeczywiście, potrafimy czasami być nieprzewidywalni dla otoczenia, ale właśnie dlatego, że zawsze musimy mieć w sobie tę gotowość emocjonalną.
Którego z bohaterów pielęgnował Pan w sobie najdłużej?
Chyba Bronka z „Czasu honoru”. Mój dziadek był w AK, od dziecka opowiadał nam swoje historie wojenne, jako mały chłopiec miałem sny, że walczę, biegam po piwnicach, strzelam, zabijam Niemców... Z kolegami bawiliśmy się w wojnę pod blokiem.
Odbudował Pan w Warszawie swoją męską paczkę?
Mam przyjaciela ze Stalowej Woli, rzeczywiście najlepiej czuję się w jego towarzystwie, ściągnęliśmy go tutaj z bratem. Ale mam paczkę nowych przyjaciół, możemy na sobie polegać, jesteśmy wobec siebie szczerzy. Nigdy nie przeliczałem znajomości na korzyści – co ja mogę z tego mieć. Tego się nauczyłem, dorastając w małym mieście. Czy ja się dobrze czuję w jego towarzystwie, czy lubię tego człowieka – zawsze tym kierowałem się w życiu. Stalowowolanin jest prostolinijny, mówi to, co myśli, nie boi się tego.
A stalowowolanin odczuwa strach?
Kiedyś często myślałem o tym, żebym nie musiał być zależny od rodziców, chciałem sam stanowić o sobie. Bałem się takiego momentu, że pojawię się u rodziców i powiem: „Niestety, nie wyszło mi”. Zależy mi na tym, żeby ciągle być aktywnym, nie złożyć broni: że już wystarczy, że już nie muszę, bo jest dobrze, bo mam domek, rodzinkę, psa...
Bardzo bezpieczny schemat.
Ivana Chubbuck, słynna acting coach, która uczyła między innymi Jacka Nicholsona, Brada Pitta czy Charlize Theron, mówiła: „Pamiętaj, każda scena jest pojedynkiem”. Jak w życiu, każdy chce ugrać swoje, każdy ma jakiś cel. Trzeba być silnym, żeby iść własną drogą. Nie lubię powielać schematów życiowych innych ludzi. Kiedy słyszę: „Wiesz, ale ludzie tak nie robią...”, jestem zachwycony. No i super! Cieszę się, że nie robię tak jak inni.