Reklama

„Już w wieku pięciu, sześciu lat potrafiłem rozpoznać typ samolotu po dźwięku silnika", wyznał Mirosław Hermaszewski w rozmowie z VIVĄ! i dodał: „Budowałem modele i tak bardzo chciałem być pilotem, że może bliżej tego będę... Ale byłem dosyć wątłej postury i moje środowisko mówiło, że raczej lotnikiem nie zostanę, powtarzali: to nie dla ciebie...". A jednak! To właśnie on w 1978 roku zakończył przełomowy lot w kosmos. Mirosław Hermaszewski odszedł w wieku 81. lat. Zmarł 12 grudnia 2022 roku. Przypominamy jego archiwalny wywiad dla VIVY! oraz wideo, w którym opowiedział o swoich doświadczeniach.

Reklama

ZOBACZ TEŻ: Nie żyje Mirosław Hermaszewski. Pierwszy i jedyny Polak w kosmosie miał 81 lat

Mirosław Hermaszewski o spełnieniu marzenia

A jednak zasiadł za sterami samolotu śmigłowego, a potem odrzutowca MIG-17. „Byłem tak dumny z siebie!", mówił w rozmowie wideo Hermaszewski, pokazując nam swoje pamiątki. Po nim był naddźwiękowy MIG-21. A potem miały być jeszcze bardziej zaawansowane maszyny, które latają jeszcze wyżej. „Dopiero po dwóch miesiącach badań powiedziano nam, że to nie żaden nowy sprzęt, ale że to będzie... satelita", wspominał kosmonauta.

A wkrótce, 27 czerwca 1978 roku, to on jako pierwszy Polak w historii wzniósł się ponad ziemię, ponad samoloty i znalazł się w kosmosie. „Moim marzeniem było popatrzeć na Polskę z 21 tys. metrów. A cóż dopiero być jeszcze wyżej! Gdy człowiek od siebie wymaga, to można być nawet ponad swoimi marzeniami", mówił Mirosław Hermaszewski w rozmowie z magazynem VIVA!.

Dom Mirosława Hermaszewskiego

Generała Mirosława Hermaszewskiego odwiedziliśmy z operatorem w lutym 2017 roku. Dostaliśmy wówczas zgodę na wyjęcie kamery w jednym malutkim pokoju. Nazwaliśmy go gabinetem i muzeum jednocześnie, bo znajdowały się w nim tysiące pamiątek i gadżetów. Wspólnie wypiliśmy kawę, długo rozmawialiśmy, a w towarzystwie generała poczuliśmy się jak maili chłopcy z wizytą u dziadka kosmonauty.

Pan Mirosław jeszcze przed włączeniem kamer zapytał: „Czego chcecie?’’. Odpowiedzieliśmy: „Niech nas pan po prostu oprowadzi po tym pokoju’’. To, że trzymaliśmy w ręku jego kosmiczną rękawicę, było już tylko ukoronowaniem całej wizyty.

Jeśli zastanawiacie się, czy się bał, co czuła jego rodzina, czy poleciałby raz jeszcze, jakie miał sny, co zabrał w kosmos i jak tam właściwie było — nasz materiał wideo jest na pewno dla Was!

Mirosław Hermaszewski nie żyje

12 grudnia w południe zmarł Mirosław Hermaszewski w wieku 81 lat. Informację o jego śmierci podał zięć kosmonauty. Wybitny Polak zapisze się w pamięci naszego kraju jego pierwszy i jedyny obywatel, który wybrał się w podróż w kosmos. Rodzinie i najbliższym składamy głębokie wyrazy współczucia.

Czytaj też: 52 lata temu Neil Armstrong stawiał pierwszy krok na Księżycu!

Przypomnijmy archiwalny wywiad Mirosława Hermaszewskiego przeprowadzony przez Aleksandrę Kwaśniewską dla VIVY! z kwietnia 2017 roku.

Generał brygady Mirosław Hermaszewski – przyszły kosmonauta – zaczął od latania na szybowcach w Aeroklubie Wrocławskim. Miał wtedy 19 lat. W dęblińskiej Szkole Orląt uzyskał kwalifikacje pilota myśliwskiego. Był 89. śmiałkiem, który przebywał w kosmosie.

W czerwcu będzie kolejna rocznica Pana powrotu z kosmosu, czyli lądowania w Kazachstanie. Czy Pan to jeszcze jakoś świętuje?

Nie sposób tego nie pamiętać i nie sposób nie otworzyć szampana. O tym szczęśliwym momencie lądowania zawsze pamięta moja żona, a ja przypominam to sobie bardziej „poklatkowo”. Lądowanie nastąpiło o 16.33 w stepach Kazachstanu, koło miejscowości Arkałyk. Mam nawet troszeczkę ziemi z miejsca lądowania.

I kukurydzę.

Tak, bo w kukurydzy wylądowaliśmy. Mówimy o tym tak sobie, ale to było wydarzenie też mocne duchowo. Zejście z orbity to dynamiczne przeżycie – wielki wysiłek fizyczny i tak wielki natłok informacji, że pęka od tego psychika. Później, kiedy już człowiek wyląduje i ta technika już gdzieś tam leży, a my wychodzimy z tej prawie jeszcze gorącej kapsuły na niepewnych nogach, to wtedy dopiero wracają myśli. Zaraz, zaraz, to faktycznie było? Zapytano mnie, co czuję, a ja spojrzałem w niebo rozmydlonymi oczyma i powiedziałem: „Jestem szczęśliwy, że ta misja zakończyła się tak pozytywnie. Ale szkoda, że się zakończyła”. A czy poleciałbym jeszcze raz? Mówię: „Choćby zaraz”. To charakterystyczne dla skoczka spadochronowego. Każdy się boi. Potwornie. Ludzie tak się trzęsą, że nie wiedzą, co się wokół nich dzieje. Ale jak już wylądują, to są tak szczęśliwi, że chcą skakać jeszcze raz. Ale kosmos uczy też pokory. Każdy człowiek, lecąc w kosmos, jest precyzyjnie przygotowany pod względem technicznym. Musi poznać tę technikę, zasady sterowania statkiem kosmicznym, tajemnice lotu orbitalnego. Naszym zadaniem było wyjść na orbitę, a na drugi dzień zlokalizować stację orbitalną i zbliżyć się do niej. Więc trzeba było tę orbitę podwyższyć, bo stacja była wyżej od nas o 160 kilometrów i chyba 12,5 tysiąca kilometrów przed nami, gdzieś tam w tej czerni, w tej przestrzeni. Trzeba było ją odnaleźć, połączyć się, co było bardzo skomplikowane, i tam, na jej pokładzie, wykonać program naukowy. A więc to przygotowanie musiało być bardzo wszechstronne. Teoretyczne, praktyczne, symulatory, oczywiście medycyna i psychologia. Kiedy jest się na orbicie, jest mało czasu. Tylko na sen osiem godzin. Kto taki luksus będzie fundował sobie w kosmosie – spać po osiem godzin? Więc ja urywałem. Spałem pięć, a nawet cztery i obserwowałem Ziemię. To można czynić bez końca.

I co się myśli wtedy?

Kiedy się obserwuje tę nieskończoną przestrzeń, to wtedy z człowieka wypływa coś absolutnie innego. Już nie myślisz o operacjach, które robiłeś wspólnie z dowódcą. Myśli biegną bardzo szybko. Tym bardziej że nasz statek sam bardzo szybko się porusza, prawie osiem kilometrów na sekundę, chyba 28 tysięcy kilometrów na godzinę. Jest dzień, po chwili patrzę – zachód słońca. Noc krótka, trzydzieści parę minut i dzień, czyli wschód słońca. W 90 minut oblatywaliśmy Ziemię, czyli tak jakby przeżywaliśmy dobę. I tu wewnętrznie, w sercu i głowie, to się wszystko jakoś burzy, bo nie pasuje do tego, co widzisz. W ciągu 90 minut byłem na północy, na równiku, na południu, znów równik, widziałem przez ten czas cztery pory roku. Byłem nad Ameryką, Azją, Europą… Ale najciekawsze to są takie spojrzenia na wschody słońca. To jest przeżycie wielce estetyczne, gama kolorów. Oczywiście każdy kontynent ma swój kolor i człowiek po paru dniach rozpoznaje już po kolorze, gdzie jest co. Ale z czasem nasycasz się tymi widokami i twoje myślenie idzie już w innym kierunku. Jak to jest? Szczególnie w nocy, kiedy widać miliardy gwiazd. One są wyraźniejsze niż z Ziemi i człowiek zdaje sobie sprawę z porządku kosmosu. A tu się wkrada myślenie troszkę filozoficzne.

Ktoś za tym wszystkim stoi?

Tak jest. Jeśli jest to centrum gdzieś w galaktyce, wokół którego to wszystko wiruje, to musi być korba. A kto tą korbą kręci? I to są takie podstawowe pytania, które tam, w nocy, człowiek sobie zadaje. Ja byłem tam tylko osiem dni, ale całe to przeżycie powoduje jakąś metamorfozę. Ja nie mówię tylko o sobie, ale także o kolegach. Człowiek leci tam jako specjalista, inżynier, otoczony cyframi, tabelami, wykresami, a wraca stamtąd jako humanista.

Świat nabiera większego sensu z perspektywy pozaziemskiej?

Wydaje mi się, że tak unikalne przeżycie czyni człowieka lepszym, bo po powrocie stara się zauważać na Ziemi rzeczy dobre. Jak się z dystansu patrzy na Ziemię, to na tle tej czerni kosmosu widzisz błękitno-białą planetę. Piękną. Jakby jakiś wędrowiec leciał obok, to mógłby pomyśleć, że to tu jest niebo. W naszym Układzie Słonecznym nie ma drugiej takiej ładnej planety jak nasza. Ja czasami sam zadaję sobie pytanie: a właściwie po co my latamy w kosmos? Pomijając to, że robimy tam jakieś eksperymenty, może to wynika z naszej istoty? Kiedyś chcieliśmy poznać, co jest za tą pieczarą, za tą rzeką, za tą górą. Człowiek musiał wymyślić jakieś czółno, później koło, okręt, samolot, a teraz jesteśmy na etapie rakiet. Może to nie tylko chęć poznania? Może gdzieś na peryferiach świadomości jest taka myśl, że a nuż kogoś tam spotkamy? Może chcemy wyjść im naprzeciw? Albo może wiemy, że „niedługo”, za jakieś cztery i pół miliarda lat, Słońce się wypali, albo wybuchnie i spopieli ziemię? I może gdzieś w głębi naszego mózgu tli się myśl, żeby się stąd wynosić i znaleźć możliwość przetrwania dla pokoleń? Kto wie, czy nie uczestniczymy w tym właśnie procesie? Tego się ani nie da zdefiniować, ani udowodnić, ale to jest jedno z możliwych wytłumaczeń, dlaczego latamy w kosmos. To, co ja tam zrobiłem, oddaję w formie artykułów, wykładów i odczytów. Ale to, co widziałem, jest moje prywatne. Ale wiem, miałem dużo szczęścia, że poleciałem. Akurat ja, jeden na trzydzieści pięć milionów. I dlatego nie mogę tego trzymać dla siebie. Lubię spotkania ze studentami, młodzieżą i dziećmi, bo widzę, jak im się oczka otwierają, kiedy im tłumaczę, co i jak. I każdy z nich w tym momencie chce być kosmonautą. Wierzę, że te spotkania robią duże wrażenie na tych dzieciakach. Pamiętam, że kiedy byłem na kolonii, mieliśmy spotkanie z jakimś żołnierzem. Już nie pamiętam, co on opowiadał, ale pamiętam, że zachciałem być taki jak on. Czyli jest to takie zasianie ziarenka i to ziarenko gdzieś w tej małej główce kiełkuje, bo dziecko musi mieć marzenia.

Mówi Pan, że wszyscy z kosmosu wracali nawróceni, a ja się zastanawiam, jaką formę przybiera wiara przy tak wyjątkowym doświadczeniu bycia „poza światem”. Jak ma się do tego piekło i niebo, i Pan Bóg z siwą brodą?

Ma pani rację, że bardzo wielu obojętnych tym sprawom wracało odmienionymi. A latali przedstawiciele różnych religii. Po powrocie, podczas towarzyskich spotkań, mówili: „Słuchaj, Mirek, On musi być. Czy On ma brodę, czy jest Buddą, czy naszym, czy innym, to nie ma znaczenia. On jest jeden, ten sam, tylko my go inaczej rozumiemy”. Może tak jest. Mówią uczeni, że gwiazd w naszej galaktyce jest więcej niż wszystkich drobin piasku na wszystkich plażach i pustyniach świata. Wychodząc z rachunku prawdopodobieństwa, jeśli to natura sama zrobiła, to na te miliardy gwiazd gdzieś takie warunki jak na Ziemi musiały powstać. A jeżeli Pan Bóg nam życie ofiarował, to mając tyle przestrzeni i tyle możliwości, dlaczego miałby to ziarenko życia rzucić tylko nam na Ziemię? Ja jestem przekonany, że nie jesteśmy sami. Chciałaby pani trafić do nieba?

Szalenie. Tylko ja nie wiem, gdzie to niebo jest.

Człowiek na temat bytu ma jakąś wiedzę nabytą, ale z czasem modyfikuje ją przez pryzmat własnych doświadczeń. Pamiętam, że jeszcze w szkole podstawowej na religii ksiądz mówił, że w niebie wszyscy będziemy mniej więcej w jednym wieku. A ja tak patrzyłem na siebie i myślałem: To ja zawsze będę taki mały? Tu nie ma odpowiedzi, jak to jest z tym niebem.

A to przekonanie o istnieniu siły wyższej jest racjonalne czy wynika z jakiegoś uczucia obecności?

Raczej bym powiedział, że racjonalne. Bo jak widzisz mnogość tego wszystkiego, to trudno to inaczej wyjaśnić. Jak my patrzymy na rozgwieżdżone niebo, to wydaje nam się, że te gwiazdy są rozsypane chaotycznie. A to nieprawda, bo one są w permanentnym ruchu. I ten ruch można opisać matematycznie. Nic tu się nie dzieje chaotycznie. A nawet jeśli weźmiemy to, co na Ziemi, na przykład symbiozę w świecie roślin i zwierząt. To też są mechanizmy doskonałe. Ja jestem człowiekiem wierzącym, bo tak zostałem wychowany, ale czuje się tam też raczej, że nie jest się samemu. Nie wiem do końca, z czego to wynika. Bo ja nie składałem rąk, nie modliłem się, żebym wrócił cały. Nie było na to czasu. Ale było na tyle czasu, żeby o tym myśleć. Człowiek jest istotą kruchą, zbyt małą, żeby mógł się z tą wielką wiedzą zderzać. To, co my robimy, to jest tak jak mrówka ze słoniem albo drobina piasku z wielką skałą. Tylko że ta drobina piasku jest myśląca.

Bał się Pan tego lotu?

Nie, ja bardzo chciałem lecieć. Miałem wielką motywację, bo w końcu to jest półtora roku przygotowań. Proszę pamiętać, że ja pochodzę z okresu pionierskiego. Jestem 89. człowiekiem, który był poza Ziemią. Czyli to doświadczenie ludzkości było jeszcze bardzo skromne. Latałem statkiem, który nie miał komputera. Miałem taki kalkulator – Brda 14, polski, pamiętam, że wyniki wyświetlały się na czerwono. Był mi potrzebny, bo robiłem przed lotem dużo obliczeń, tabel i wykresów, które przewidywały różne dynamiczne sytuacje. Na pokładzie pełniłem rolę inżyniera i nie było czasu się bać. Ja nie byłem człowiekiem zgarniętym z ulicy, tylko bardzo doświadczonym pilotem. Latałem w migach-21. Taki był warunek. Żeby to byli piloci latający w naddźwiękowych samolotach. Więc byli to faceci, którzy rozumieli przestrzeń. Mieli pewne predyspozycje, ale przede wszystkim już potrafili funkcjonować w tych szczególnych warunkach. Nie odwagi od nas wymagano.

Tylko precyzji?

Tak. Nie odwagi, a rozwagi. I to działania rozważnego w sytuacjach bardzo stresowych, które wytwarzano sztucznie i w deficycie czasu. Kosmonauta nie może działać automatycznie. Te myśli musiały przebiegać szybciej. Tego od nas wymagano. Pilot nie może się bać. On musi być dobrze przygotowany i musi wiedzieć, co i jak w każdej sekundzie ma zadziałać, gdyby trzeba było ratować się w sytuacji awaryjnej. Tak samo kosmonauta. Ja bardzo chciałem lecieć, bo to była unikalna szansa. Ale kiedy już ubraliśmy się w skafandry i podjechaliśmy specjalnym autobusem pod tę wielką rakietę, zobaczyłem z platformy cały ten tłum. Tych dziennikarzy, kamer, mikrofonów. I wtedy zaczęło mnie dławić, bo ja byłem człowiekiem bardzo nieśmiałym. Myślałem: Miruś, gdzieś ty tu?

Wtedy dopiero Pan się przestraszył?

Tak. Na studiach w czasie seminarium, gdy trzeba było się wypowiedzieć, to ja się czerwieniłem, a w szkole średniej to w ogóle zapominałem języka w gębie. Jeszcze jak się spojrzała na mnie dziewczyna, w której się podkochiwałem… No i tak ta rakieta z tyłu za nami, my tu pozdrawiamy ludzi, a tam czekają już dublerzy, których oddech czuję na plecach. I w tym momencie odwracam się do tej rakiety, a ona ma w biodrach dziewięć metrów. Boże, jakie to jest wielkie! Wiem, że tam jest 270 ton paliwa, zbiorniki utleniacza zatankowane ciekłym tlenem. To jest strasznie zimne. W tym stepie gorąco, więc na ściankach osadza się gruby szron i na skutek naprężeń termicznych pęka i spada. Tu już pieprznęło, tu za chwilę i ruszamy. Pyta pani, czy się bałem? To chyba naturalne, że człowiek chce żyć. Ale to był moment takiego przełamania się.

Start?

Nie, wejście do windy. Jechaliśmy nią 50 metrów, a windziarz w kombinezonie i bereciku coś tam nawijał, że był wczoraj na rybach. Chyba lekarze kazali mu coś do nas mówić, bo wokoło, jak okiem sięgnąć, nie było widać żadnej wody. I potem ta cała procedura wejścia. Do rakiety, zgodnie z procedurą, wszedłem pierwszy. Sprawdziłem mocowanie różnych elementów, włączyłem radio, wentylację. Jak już wszedł Klimuk, podłączyłem mu wentylację, bo przenośne klimatyzatory musieliśmy zostawić przed wejściem do rakiety. Bez nich wystarczyło dwie, trzy minuty i człowiek się gotował w tym skafandrze. Dwie i pół godziny sprawdzaliśmy te klamoty. Aż przyszedł taki moment, kiedy już leżeliśmy w fotelach w kapsule, a odprowadzający nas specjaliści wychylili się przez tę część orbitalną, powiedzieli: „No to cześć” i zamknęli luk. Jak zaczęli zamykać, to tak jakby wieko od trumny… Ja miałem na kolanach dokumentację, bo śledziłem w sekundach, co się dzieje, by zareagować w przypadku awarii, gdyby silniki nie odpaliły czyby zgasły. I wtedy mi się myśl pojawiła, że jak w 10. sekundzie, to się uratujemy. Ale myślę: Kurczę, to guzik warte. Ja chcę wyjść na orbitę. Jak będzie awaria, to nie myślę o skutkach na moje zdrowie czy nawet życie, tylko pierwsze, to żeby wyjść na orbitę. Start jest bardzo dynamiczny. Przeżywa się każdą sekundę. Odłączenie poszczególnych stopni, zmiana przeciążeń są bardzo odczuwalne. Po odpadnięciu pierwszych stopni ma się takie wrażenie, że to koniec jazdy, ale za chwilę czuje się, że ona jednak idzie. Przewartościowanie tego następuje na ostatnim okrążeniu, kiedy jest chwila takiej swobody, myśli dla siebie: O Jezu, ja to wykonałem! Byłem! I teraz dopiero wiem, czy było warto. Proces zejścia z orbity to nie zabawa. To jest trudne i niebezpieczne. Trzeba pokonać barierę cieplną, wibracje i przeciążenia. Bo kapsuła nie ma skrzydeł, nie ma silnika. Jest meteorem, który będzie się palił. Wtedy myślisz: Po coś tu się wpakował? Przecież tam żona, dzieci… Ja chcę żyć. Ja chcę do nich wrócić.

Gdzieś przeczytałam, że ma Pan powracający sen o lataniu poza statkiem.

Tak. My nie mieliśmy programu wyjścia na zewnątrz. Ale były tam skafandry, które to umożliwiały. One były w takim przedziale przejściowym, w którym często przebywałem, bo tam było siedem iluminatorów i mogłem oglądać ten kosmos, ile chciałem. Nawet obiady już zabierałem do kieszeni i jadłem tam. I tak mi się chciało wyjść w tę przestrzeń… Mi się śni, że ja wychodzę. Otwieram ten właz wyjściowy z boku, nabieram powietrza i trzymam się poręczy. I tak lecę, włosy mi falują, wstrzymuję oddech, aż się duszę… I się budzę.

Reklama

CZYTAJ RÓWNIEŻ: Beata Tadla żegna Mirosława Hermaszewskiego. Dziennikarka podzieliła się wspomnieniem z kosmonautą

Reklama
Reklama
Reklama