„Bardzo późno dojrzałem emocjonalnie”. Janusz Józefowicz o rodzinie i ojcostwie
Dla sztuki poświęcił pierwszą rodzinę
Jego kultowe „Metro” odkryło dla Polski musical. Janusz Józefowicz dla sztuki poświęcił pierwszą rodzinę. Z drugą ukrywa się na wsi. „W hierarchii ważności rodzina, dziecko są tak samo ważne, o ile nie ważniejsze od tego, co człowiek robi. Kiedyś tak nie myślałem”, mówi dziś w życiowej rozmowie z Romanem Praszyńskim. Co zmieniło się w jego życiu? Jakim jest ojcem?
Jaka jest cena za życie, które Pan prowadzi?
Za „Metro” cenę zapłaciła pierwsza rodzina. Mnie praktycznie nie było w domu. Przychodziłam przebrać się, przespać parę godzin i znikałem.
Warto było?
Nie było innego wyjścia. To było nie do pogodzenia. Moi bliscy zapłacili cenę, ja byłem w swoim żywiole, robiłem to, co chciałem robić. Zmęczony, ale szczęśliwy.
Druga rodzina też płaci?
Dzisiaj wiem więcej. Wiem, że dziecko jest jak uciekające zdjęcia. Albo dzisiaj je zobaczę, albo stracę ten moment bezpowrotnie. W hierarchii ważności rodzina, dziecko są tak samo ważne, o ile nie ważniejsze od tego, co człowiek robi. Kiedyś tak nie myślałem. Miałem 22 lata, gdy urodziła mi się córka Kamila. Trochę nie byłem na to gotowy. Bardzo późno dojrzałem emocjonalnie.
Jak późno?
Bardzo późno. Długo po czterdziestce.
Co się stało?
Nic konkretnego. Po prostu zacząłem zauważać rzeczy, których wcześniej nie zauważałem. Najprostsze. Na przykład bardzo długo myślałem, że rozmowa polega na tym, że ja mówię, a ktoś słucha. Gdy zrozumiałem, że słuchanie jest fajne, wiele dobrych rzeczy z tego wynikło.
Natasza jest Pana przewodniczką po tym nowym życiu?
Natasza, od kiedy jesteśmy razem, towarzyszy mi we wszystkich ważnych momentach mojego życia. Ona świetnie się wpisała w mój świat – dyscyplina, praca, praca. Zaczynała od sportu. Przez całe młode życie nie wychodziła z sali na Legii, chciała zostać mistrzynią świata w gimnastyce artystycznej. Została tylko mistrzynią Warszawy. I dzięki temu mamy w Polsce tak fantastyczną artystkę. Natasza pasję do sportu zamieniła na pasję do teatru. I to jedna z wielu rzeczy, które nas łączą. Pojawiła się Kalina i to z nią się zmieniamy. Cieszę się, że mogę być częścią tej wspaniałej przygody, którą wspólnie przeżywamy. Z Nataszą i Kaliną.
Dwoje pierwszych dzieci Pan przegapił?
Kamilkę kochałem z doskoku, wiem, że nie poświęciłem jej tyle czasu, ile by chciała. W tygodniu pracowałem, w weekendy uczyłem w szkole w Berlinie. Przywoziłem jej Barbie, soczki z Pewexu i gumy do żucia i byłem przekonany, że wszystko jest ok. Ubranka miała cudne, chodziła do prywatnej szkoły amerykańskiej.
Supertata.
Ale go nie było. Wpadał na chwilę, był super, ale gdy dziecko potrzebowało, nie było go.
Co ona mówi o tamtym czasie?
Z Kamilą teraz mamy fajny kontakt. Długo starłem się odrabiać straty z jej dzieciństwa. Pewnie ma jakiś żal, ale jest już dorosłą osobą, też robi filmy, rozumie, na czym ten zwariowany świat polega. Z Kubą było już inaczej. Do Kuby pędziłem po spektaklach, żeby bajkę mu na dobranoc przeczytać. Choć nie mieszkaliśmy już razem. O Kubę walczyłem i teraz mamy fantastyczny kontakt.
Co chce Pan zostawić po sobie?
Na to pytanie panu nie odpowiem. Jeszcze nie teraz. Ale powiem panu o tym, kim staram się być. Jak byłem młody, szukałem swoich mistrzów i oczywiście w Polsce ich nie znalazłem. Było mi trudno i zmarnowałem dużo czasu. Pomyślałem, że ja kiedyś będę dla młodych ludzi tym kimś, kogo sam nie mogłem znaleźć. Będę…
Mistrzem?
Nie chciałem tego słowa użyć, aczkolwiek ono czasem pada tu i ówdzie. Nie podejrzewałem się w życiu o taką konsekwencję.