Zawodowo jest jednym z najbardziej znanych i utytułowanych polskich kierowców. Prywatnie – ojcem trzech córek oraz oddanym mężem. Krzysztof Hołowczyc obchodzi dziś 58. urodziny! Życzymy wszystkiego, co najlepsze! Z tej okazji przypominamy wywiad, który ukazał się w magazynie VIVA! w 2019 roku.

Reklama

Krzysztof Hołowczyc wywiad VIVA!

Rozbijał auta, łamał kręgosłup. Krzysztof Hołowczyc właśnie wydał swoje wspomnienia „Piekło Dakaru” i, mimo że zakończył karierę, chce znów startować! Kiedy umierał? Jak szybko zarobi milion euro i dlaczego jego żona jest czarownicą? W zabójczo ciekawej rozmowie z VIVĄ!

Nie pojechał Pan w tym roku na Rajd Dakar?

Nie, ale pamiętam, jak w czasie rajdu zadzwoniłem do żony: „Strasznie mnie w brzuchu ciśnie. Klasycznie, jak przed startem”. Danusia, która ze mną te wszystkie 10 Dakarów przeżywała, jakby sama jechała, powiedziała: „Nie przejmuj się, ja mam podobnie”. Rodzinna choroba, trudno wygasić emocje. Organizm pamięta, że jesteś wojownikiem.

Jak wojownik czuje się poza stawką?

Na tarczy. W chwili słabości obiecałem żonie, że jak będzie podium na Dakarze, zrezygnuję z jeżdżenia. Co prawda trzecie miejsce to dla mnie nie podium, liczy się tylko najwyższy stopień, ale czasami pytała: „Czy możemy normalnie pożyć? Zobaczyć razem, jak wygląda świat?”. Żona znała tylko dwa moje stany: przed startem i po starcie. Może powinienem być już starszym panem, który jedzie na wakacje i na ciepłych wyspach sączy drinka z parasolką? Ale ja potrzebuję prawdziwej adrenaliny. Żona to zauważyła i na święta dostałem najpiękniejsze życzenia świata: „Wiesz, czego ci życzę? Żebyś jednak jeździł w tych rajdach. Bo nie mogę patrzeć, jak usychasz”.

Żona skarb.

Cudowna kobieta. Nie było jej łatwo to powiedzieć. Przeżyła ze mną wypadki, złamane kręgosłupy. Już dawno zrozumiała, że to mój sposób na życie. Bez adrenaliny nie żyję. Chciałbym wrócić na Dakar, ale nie chcę składać deklaracji. Bo oprócz chęci trzeba mieć duże pieniądze. Na początek milion euro. A żeby skończyć bezpiecznie sezon, drugi milion. Mam plan zarobić na to.

Zobacz także

Jak?

Na przykład budujemy specjalne porsche dla bardzo wyrafinowanej klienteli. Najpiękniejszy model 911 Carrera RS z początku lat 70. Wygląda oldschoolowo, ale wewnątrz ma najnowocześniejsze rozwiązania. Pomagam też przyjacielowi w rozwoju sieci sprzedaży ekologicznych jajek. Jeżeli chodzi o bezpieczeństwo moje i mojej rodziny, do końca życia mógłbym się już tylko uśmiechać. Ale rajdy mnie ciągną.

Nie dają żyć?

Tak. Ale jednocześnie bardzo się cieszę życiem. Każdego dnia wstaję szczęśliwy, świeci słońce, moja rodzina dobrze funkcjonuje. Kiedyś nie widziałem, że jest drugie życie. To prawdziwe. Byłem bezwzględnym sk*rwysynem, który tylko jedno widział – osiągnąć swój cel. W końcu zobaczyłem, że zaczynam być osamotniony. Że staję się smutnym gościem, od którego ludzie się odwracają. Dzięki mojej żonie zacząłem zauważać świat.

Jacek Poremba

Żona ma do Pana cierpliwość?

Ma ogromną siłę wewnętrzną. Zawsze bardzo szybko sprowadzała mnie na ziemię. W rodzinie często powtarzamy jej słynne słowa: „Dobra, gwiazda, teraz jesteś wśród normalnych ludzi. Fajnie, że wygrałeś, jesteśmy dumni. A teraz śmieci wyrzucasz, żarówki wkręcasz”. A ja, misio nasycony adrenaliną, grzecznie chodziłem, dziećmi się zająłem.

Znacie się z żoną od 16. roku życia?

Tak. To związek niemal kazirodczy.

Niemożliwy jak jedynka na Dakarze?

Myśmy z żoną nigdy się do końca sobą nie nasycili. Wyliczyliśmy z Daną, że byliśmy ze sobą tylko połowę tych lat. Na pewno wielką sztuką w związku jest przejść z dużych, mocnych uczuć w przyjaźń. My się przyjaźnimy bardzo mocno. A co pewien czas te uczucia potrafią nam zamieszać w głowach. Jedziemy wtedy gdzieś, żeby pobyć sam na sam.

Gdy gdzieś jedziecie, kto prowadzi?

Zawsze ja. Ale gdy straciłem prawo jazdy na trzy miesiące, wtedy kierowała żona. To były dla niej ciężkie chwile. Dla mnie też.

Pan ochrzania?

Nie. Ale wciąż udzielam rad: „Tu możesz spokojnie wyjechać. Puść gaz wcześniej. Upłynnij jazdę”.

Szału można dostać.

Jak jechaliśmy do Warszawy, w okolicach Mławy były początki rozwodu. Pod Płońskiem nikt już nic nie mówił w samochodzie. Ciężki okres. Ale kiedy wróciłem za kierownicę, żona powiedziała: „Nienawidziłam tych jazd z tobą. Trzęsłam się cała, pociłam nerwowo, ale lepiej jeżdżę!”. To wyjątkowo mocna kobieta. Potrafi chwycić mnie za mordę i powiedzieć: „Zaraz, synku. Tu jest dom. Tu są dzieci. Tu masz ważne rzeczy do zrobienia”. Przez wiele lat życia z nią zmieniłem się.

Jak?

Trochę człowiek wylazł ze mnie. Wylazł z bezwzględnego bandyty, który walczy tylko o swoje, z drapieżnika, który wszystkich chce rozszarpać.

Skąd się biorą drapieżniki?

Chyba genetyka. Z drugiej strony dążenie do celu. Cel jest wszystkim. Zwłaszcza w motosporcie, gdzie jesteś bardzo blisko śmierci. Kilku bliskich kolegów zginęło. Na Dakarze ginęli znajomi.

Jak to jest?

Nie można brać tego do siebie. Trzeba myśleć: Jestem nieśmiertelny. To faworyzacja subiektywna. Wszyscy w koło są słabi, ja jestem silny. Jednak też parę razy byłem w zaświatach. Też leciałem ku ciemności. Znam fizykę i wiedziałem, że nie mam szans. Ale ten na górze powiedział: „Nie teraz!”.

W Egipcie?

Tak, podczas rajdu w Egipcie byłem w czołówce światowej, ścigałem się o wszystko. Jechałem z moim belgijskim pilotem Jeanem-Markiem, prędkość 100, 120, surfowałem między wydmami. Nagle dwumetrowa dziura przede mną. Kamień był, wiatr wywiał piasek. Widzę, że koniec, stuknę i pozamiatane. Ale po prawej było przewyższenie, jakby skocznia. Samochód się wybija, myślę: K*rwa, przelecimy. Niestety, zabrakło pół metra. Uderzamy podłogą, siła idzie przez fotele w nasze kręgosłupy. W piersiach coś mi chrupnęło, jakby w mostku ktoś suchą gałąź złamał. Nie mogę oddychać. Jean-Marc wyje jak zarzynana świnia. Jemu dwa dyski wypadły na dole. Myślę: K*rwa, umieram. Ale jadę dalej. Instynkt. Po paru latach na wydmach wiem, że jeżeli stanę gdziekolwiek, to się zakopię. Duszę się na bezdechu, wyjeżdżam na przedmuchany twardszy płaskowyż. I gaśnie światło. Potem otwieram oczy i czuję, jak powoli powietrze dostaje się do płuc. On wyje. Jezu, jak bardzo chcę żyć. Następny moment, który pamiętam, jestem za samochodem, wygramoliłem się. Jean-Marc podchodzi na czworaka. „Włóż mi te dyski”. Nie daję rady. Patrzy na mnie: „Jesteś biały, to może wciśnijmy ten guzik”. Najstraszniejsza rzecz dla zawodnika. Naciskasz czerwony guzik – rezygnujesz z rajdu, ale natychmiast przylatuje pomoc. Po 40 minutach ląduje helikopter, biegną do nas lekarze. „Chłopaki, zabierzemy was, ale teraz mamy motocyklistę w bardzo ciężkim stanie. Polecimy z nim do Kairu i wracamy po was”. Dali nam po dwie fiolki, żeby nie bolało. Huknęliśmy od razu po dwie, ja pierdzielę, jakie kształty, kolory, co ja widziałem na tych wydmach! Jean-Marc odleciał: „Co za idiota ten guzik wcisnął. Jedziemy dalej!”. Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy jeszcze 160 kilometrów do obozu. Tam prześwietlili mnie: „Nadajesz się tylko do szpitala”. Ale jest noc, helikopter nie poleci, więc jedziesz karetką. To był największy błąd mojego życia. Bo rano, gdy te fiolki przestały działać, każda próba ruchu wywoływała ból, jakbym był podłączony do prądu. Krzyczę: „Zabijcie mnie!”. Wyrwali deski z ciężarówki, obłożyli mnie i obwiązali taśmą. I taki pakunek włożyli do ciężarówki. Moja głowa trafiła między dwie rury. W czasie jazdy latała między nimi jak piłka. Indianie podobno zabijają ból jeszcze większym bólem. Przejechałem tak 600 kilometrów.

Uff, ale opowieść!

Na Dakarze nauczyłem się, że nie ma granic wytrzymałości. Gdy człowiekowi wydaje się, że to koniec jego możliwości, to jest dopiero w połowie drogi. Dakar zmienił mnie bardzo. Jestem teraz człowiekiem, który zawsze się uśmiecha. Jest woda? Mam gdzie spać? Mogę się ruszać? Żyję!

Jacek Poremba

Dotknął Pan granicy?

Byłem za. Pamiętam, na treningu lecę toyotą ze dwie stówy, na siedzeniu pilota znany olsztyński ginekolog, źle wyskakuję na górce, samochód leci 30 metrów w powietrzu, przed nami las, nic nie mogę zrobić. Lecimy w drzewa. Huk, gwizd, świst, myślę, że koniec. Ale żyję. Ginekolog mruczy: „Zobacz, jak mi z brody krew leci”. Ja: „Spie*dalamy, zaraz się będzie palić”. Oglądam się, a tam wozu nie ma. Za siedzeniem urwało. Uratowało nas to, że nadleśniczy w tym miejscu położył tak zwaną papierówkę. Uderzyliśmy w ścianę z kłód, one pochłonęły energię przed uderzeniem w drzewo. Przyjechałem tam na drugi dzień, bo morderca zawsze przyjeżdża na miejsce zbrodni. Widok, jakby jakiś potwór rozrzucił pudełko gigantycznych zapałek. Kołki na 100 metrów poleciały, jakby wybuch był.

Co w Panu jest, że szuka Pan takich rzeczy?

W takich sytuacjach czuję się trochę ponadludzki. Panuję nad rzeczami, które dla innych są tylko przerażeniem. To wspaniałe uczucie. Czasem wożę normalnego gościa po odcinku specjalnym. Gdy orientuje się, że leci polną drogą między drzewami 160 kilometrów na godzinę, to blednie. A ja po profesorsku, z uśmiechem na twarzy, każdy milimetr wymierzony.

A jakby jelonek wyszedł?

To z jelonka jest pasztet.

A dzik?

Dzik też łatwo przechodzi. Przećwiczone.

A łoś?

Łoś gorzej. Trzeba się schylać. Najgorzej, jak kwasem zaleje. Rozpruwa su*insyna, a łoś ma bardzo silny kwas żołądkowy. Podobno wypala oczy.

Kim był Pana dziadek? Mówią, że też szalony?

Krewni mówią, że jestem najbardziej do dziadka podobny. Miał zawsze dziwne pomysły. Sprzedał trzy krowy, żeby sobie rower kupić. Został „wypisany” z rodziny Hołowczyców, bo porwał babcię z magnackiej rodziny Kodłubaj. Bardzo się kochali. Powinien czekać na zgodę rodów, a on zrobił, co chciał.

Znał go Pan?

Zastrzelili go Sowieci po wojnie. I jeszcze bandytą nazwali, bo miał 200 hektarów ziemi. Dzisiaj jestem starszy od niego, gdy żył. Cieszę się z każdego roku więcej. Ojciec był spokojniejszy od dziadka, pragmatyczny pan inżynier. Mądry, bardzo wiele mu zawdzięczam. Moja mama była przeciwna temu, że jeżdżę. „Po co to robisz?”, złościła się. A ojciec po cichu wspierał. Też sportowiec, rozumiał moją pasję. I żył rodziną. Żona i dzieci powtarzają, że dziadek ustawił całą rodzinę. Zawsze służył radą, pomocą. I przede wszystkim był na miejscu, gdy ja jeździłem po świecie. A na koniec pozostawił nam sporo pieniędzy. Mówił, że nie wierzy, że „ten szałaput”, czyli ja, utrzyma rodzinę. Po nim mam zakodowane, że zaskórniak zawsze musi być! Nie można rodziny zostawić bez środków. Moje dziewczyny mają lewe ręce do zarabiania. Są „skazane” przeze mnie na fajne życie.

Może to nie jest dobre?

Z pewnością! Ale ja tak lubię. Zawsze chciałem, żeby moje dziewczyny czuły się bezpiecznie. Żeby czuły, że są kochane. Ale ostatecznie to nie jest dobre, bo szukają księcia z bajki. Każdej się wydaje, że facet będzie miał wszystko i będzie super. Pierwsza już się rozwiodła. Budujemy teraz nowy dom, z wielkimi oknami w salonie, żeby wspólnie pić poranną kawę w promieniach słońca, ale moje starsze córki trudno do nas ściągnąć. Starsza teraz w Szwajcarii, średnia w Australii. Średnia mówi: „Tato, wolę tam być zwykłym workerem, robić proste rzeczy, niż tu być dyrektorem w jakiejś firmie, bo w Polsce ludzie są krzywi”. „Ale czemu tak mówisz?”, pytam. „Zobacz, Alu, nasi przyjaciele to przecież tacy fajni ludzie”, dodaję. „My tu tworzymy zamknięte światy”, odpowiada. „A na ulicy ludzie mają do mnie niechęć, bo jestem Hołowczyc, mam sławnego ojca. To boli”. Niestety, nasz kraj choruje i pewnie nieszybko go uzdrowimy.

Pana hejtują?

Mało. Pewna grupa ludzi z mojej dziedziny. „Bo Hołek wszystko nam zabrał”. Mają pretensję, że jestem zawsze uśmiechnięty, szczęśliwy. „Z czego się tak cieszy, cymbał?”. Z życia, barany. Że mogę chodzić. Że mogę zjeść śniadanko, pojechać na słoneczko. Że otoczyłem się fajnymi ludźmi. Z Andrzejem, moim menedżerem, jesteśmy od liceum. To jest czasem szorstka przyjaźń, bo Andrzej jest bardzo sceptyczny do moich pomysłów. Ale łączy nas prawdziwa więź.

Chcieliście się kiedyś rozwodzić z żoną?

Co parę miesięcy. Żona wciąż powtarza: „Rozwód”. Ja mówię: „Zapomnij”. Ale tak na serio, nie było historii, która by nas przygniotła. Były momenty osłabienia, gdy czuliśmy oddalenie. Ale później wracało fajne porozumienie. Dana to wyjątkowa kobieta. Czarownica na 100 procent.

Reklama

Robi Pan wrażenie na kobietach. Miewał Pan myśli, żeby wymienić żonę na „nowszy model”?

Jestem nauczony, że swojej prawdziwej kobiety, a teraz prawdziwego przyjaciela, nie zostawia się, kiedy przestaje być tak atrakcyjny jak w młodości. Dana dalej jest piękna. Wewnętrznie. Jest wspaniałą, mądrą kobietą. Każdego dnia upewniam się, że to był dobry wybór. Mam prawdziwego przyjaciela, który zawsze za mną stanie. A jak trzeba, to opierdzieli.

Jacek Poremba
Reklama
Reklama
Reklama