Ania Rusowicz długo czekała, by znaleźć prawdziwą miłość. Po wielu życiowych zakrętach i trudnych doświadczeniach, piosenkarka w końcu może pochwalić się, że wygrała bitwę o siebie. Dziś jest nie tylko szczęśliwą żoną, ale i spełnioną mamą czteroletniego synka. O tym, jak udało się jej zawalczyć o swoje prywatne marzenia, artystka opowiedziała w rozmowie dla Urody Życia! Szczera rozmowa z Anią Rusowicz o muzyce, mężu, macierzyństwie i poczuciu samotności ukazała się w sierpniu 2018 roku.

Reklama

Dość wyboista jest pani droga, historia. Wiele razy trzeba było stawać do walki?

Zdecydowanie tak. Ale nie tylko z winy nieżyczliwego losu, czasem także na własne życzenie, bo – odpowiednio pomniejszając skalę – byłam trochę jak Joanna d’Arc – przez wiele lat gotowa ginąć za ideę. A do tego jestem zodiakalnym Baranem, a ten ma w swojej energii impulsywność. Mieszanka wybuchowa. Już jednak zmądrzałam i nauczyłam się poskramiać swoją energię.

Bo czasem panią gubiła?

Jak Napoleon wysyłałam wojska na rzeź. Spalałam się. Im jestem starsza, tym więcej wiem o sobie. Wiem, o co mi w życiu chodzi, już umiem tę energię do walki odpowiednio ukierunkować. Dziś już nie walczę bez sensu.

Ile tych bezsensownych bitew ma pani na koncie?

One szczególnie dotyczyły muzyki. Dorastałam w kilku zespołach i ciągłe ścieranie się z ludźmi traktowałam jako powinność, jako walkę o tożsamość, której nie wolno mi zdradzić. Czułam przymus przekonywania do swoich racji, zamiast podziękować i pójść dalej. A taka walka tylko do pewnego momentu człowieka nakręca, potem zaczyna osłabiać. Dziś się uśmiecham do tamtej siebie, bo to była para w gwizdek, walczyć to warto o rodzinę. I o moją rodzinę walczę każdego dnia. O miłość, o małżeństwo walczę każdego dnia. Ale do takich wniosków się dojrzewa.

Walcząc o zaistnienie na rynku muzycznym, o wydanie pierwszej płyty, długo odbijała się pani od kolejnych drzwi.

Chciałam czegoś więcej niż wydać płytę, chciałam przywrócić modę na big-beat. A ludzie zajmujący się wtedy muzyką, tak zwani decyzyjni, nie widzieli w tym żadnego potencjału.

Zobacz także

Ile razy usłyszała pani: „Do widzenia, proszę tu nie wracać”.

Nie liczyłam. Wiele razy usłyszałam: „Po co? Co to za pomysł?”, „Poszukaj pierwowzoru na Zachodzie, bo bez kalki się nie sprzeda!”, „Zrób się na Amy Winehouse, to porozmawiamy”. A ja się wściekałam, zaciskałam zęby i mówiłam: „Nie sprzeda się? To ja wam pokażę!”. Słyszałam, że mam tupet, bo tu przychodzą pokorne dziewczyny, które chcą wydać płytę, a nie takie, co mają śmiałość dyktować warunki i forsować własne pomysły.

Ale się opłaciło...

Tylko ja wiem, ile to kosztowało... Dostałam kontrakt opatrzony komentarzem: nie wierzymy w twoją muzykę, przekonuje nas wyłącznie twoja determinacja. To nie jest taka wygrana, o której się marzy. Jakoś tak mi się w życiu układa – nigdy nie trafiam na autostradę, zawsze muszę najpierw wkroczyć z maczetą do dżungli i karczować, by wydeptać ścieżkę pod drogę szybszego ruchu...

Zapewne przeszkodą było także pani nazwisko.

Moje nazwisko nie było żadną przeszkodą, bo – choć ciężko w to uwierzyć – nikt z ówczesnej branży muzycznej go nie kojarzył. Okazało się, że to nazwisko bardzo zapomniane. Zresztą do dziś bywa tak, że ludzie wahają się, czyją właściwie jestem córką – Kubasińskiej, Majdaniec? Aż w końcu ktoś rzuci, że tej tragicznie zmarłej matki. Te zgadywanki są potwornie irytujące także dlatego, że przekreślają moją pracę, mój cały wysiłek, który włożyłam w to, by na nowo ożywić gatunek muzyczny, pokazać go młodym ludziom. Oczywiście, liczyłam się z tym, że dla szerszej publiczności będę musiała zaistnieć przez jakiś kontekst. Takie to są czasy. Natalia Siwiec musi zaistnieć przez mecz piłkarski, Margaret przez modę itd. Więc wiedziałam, że jeśli wydam płytę w stylu vintage, dokopią się do mamy i będą grać tą historią. Ale ile można? Ile lat mam istnieć jako córka legendarnej Ady Rusowicz, o której twórczości zresztą większość ludzi nie ma pojęcia? Podwójny absurd. Nie zgadzam się na to. I to na pewno jest walka, którą toczę i toczyć będę.

O miłość też musiała pani walczyć?

Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że ze związku z moim obecnym mężem nic nie będzie. Od wielu osób każde z nas usłyszało, że tych światów nie da się połączyć, że to będą tylko ból i klapa. Postanowiliśmy być razem na przekór światu. Ta decyzja stawiała pod znakiem zapytania także nasze ówczesne muzyczne losy, więc walka była zawzięta i ryzyko duże. Nie sprzyjały nam okoliczności, nie sprzyjali nam ludzie, z którymi oboje na co dzień pracowaliśmy. Wszyscy prorokowali porażkę. I mówili o tym bardzo wprost. Zresztą spotkałam na swojej drodze wielu podpowiadaczy, jakbym ich przyciągała. Na mnie ludzie bardzo często mieli plan, wiedzieli, co dla mnie „dobre”. To dotyczyło i mojej drogi zawodowej, i prywatnej. Członkowie zespołów, w których grałam, szefowie wytwórni, osoby z mojej rodziny – każdy chciał dla mnie dobrze. Zwykle mówi się, że warto nauczyć się w życiu słuchać, ja musiałam zrobić coś odwrotnego – musiałam nauczyć się nie słuchać ludzi. I zaufać sobie. Okazało się, że mam w wyposażeniu wbudowane coś bardzo wartościowego – doskonałą intuicję. Tylko trzeba było lat, aby się jej poddać. Mam kilkoro przyjaciół, ale sprawdziłam i wiem już na pewno, że moją najlepszą przyjaciółką jest intuicja. Nigdy mnie nie zawiodła. Ufam intencjom mojego męża, ale jemu także mówię często: „Przepraszam, ale zrobię to, co czuję”.

Rozumiem, że kiedyś zdarzało się pani nie iść za swoim głosem.

Wielokrotnie. Zawsze źle na tym wychodziłam. Od wielu lat już nie ma bata – słucham siebie. Zresztą to nie jest trudne, bo ten głos stał się bardzo wyraźny, donośny. Kiedy coś jest nie w zgodzie ze mną, czuję taki fizyczny, organiczny dyskomfort w okolicach klatki piersiowej – to jest taki ciężar, ucisk, naprawdę. I wtedy wiem, że muszę zawracać.

W przypadku męża głos nie kazał zawracać.

Nie, miałam jechać! I opłacało się, bo już tyle lat jesteśmy we wspólnej podróży. Pamiętam dzień naszego ślubu i zawstydzone twarze niektórych gości, bo wspólnie postanowiliśmy zaprosić kilku niedowiarków, tych niezbyt gorąco kibicujących. Mogę powiedzieć, że podczas ślubu nie składano nam życzeń, ale przeprosiny. Usłyszeliśmy: „Przepraszamy, byliśmy pewni, że nic z tego nie wyjdzie”.

Czyli w bardzo ważnej dla siebie sprawie znowu usłyszała pani: „Nie wierzymy w ciebie”...

Taka karma. Ja muszę sobie wszystko wydeptać. Już wiem, że mi się po prostu pewne rzeczy nie przyfarcą.

Ładne określenie.

Jakoś tak sobie tę moją przypadłość obłaskawiam czułym słowem i dalej wspinam się po tej mojej drabince. Szczebelek się złamie, kolejny umknął podczas produkcji, więc trzeba wyżej zadrzeć nogę albo poczekać, czyli pomału, czasem z frustracją, ale do góry.

Do tego można przywyknąć?

Tak, trzeba to zaakceptować. To chyba jest jak wyprawka – jedni rodzą się ze skłonnością do tycia, inni ze skłonnością do alkoholu, a ja mam swoją predyspozycję – do celu muszę się przedzierać. Tak samo było z moją ścieżką edukacyjną – ja naprawdę zawsze musiałam się solidnie nauczyć do egzaminu, żeby go zaliczyć, u mnie nie ma żadnego: a nuż się uda, fifty-fifty...

Ogromnej cierpliwości wymagała też pani droga do upragnionego macierzyństwa.

Tak, ludzie zwykle po prostu mają dzieci. No nie, na tym polu też musiałam zawalczyć. Wiele lat staraliśmy się o dziecko. Bezskutecznie. Od lekarza do lekarza. Kolejni fachowcy rozkładali ręce, nikt nie potrafił wskazać przyczyny.

Aż któregoś dnia zdarzył się cud.

Inaczej nie da się tego nazwać. Jest też pozytywna strona tej mojej przypadłości – na to, co tak wyczekane i wywalczone, inaczej się patrzy, to bardziej smakuje. Moje macierzyństwo jest cudowne. I wcale nie chodzi o to, że mam idealnego synka, wszystko się świetnie układa. Wręcz przeciwnie, bo dostałam od losu dziecko, które nie sypia. I nie sypiało od pierwszego dnia po urodzeniu. Syn zasypia koło 23 i budzi się przed siódmą, w dzień nie śpi w ogóle – funkcjonuje jak dorosły człowiek. Energii ma za trzech. Petarda. Taki mi się trafił egzemplarz. I znowu, śmieję się, że taka karma. Ale daję radę, bo ja naprawdę byłam na bycie matką totalnie gotowa. Miałam wkalkulowane i zmęczenie, i wysłuchiwanie płaczu. Mąż wymięka, kiedy syn dłużej płacze, ja mam w sobie gigantyczne pokłady cierpliwości. Potrafię pomieścić w sobie wszystkie frustracje i lęki syna. Mam zapas psychicznej i fizycznej siły – choć bywa ciężko. Dość szybko po urodzeniu syna wróciłam na scenę.

Bo brakowało pani muzyki?

Zatęskniłam za śpiewaniem mocno, bo podczas ciąży totalnie odpuściłam. Zawartość rosnącego brzucha była dla mnie świętością, bałam się bardzo o dziecko, bałam się ewentualnego przedwczesnego porodu i oszczędzałam się, jak tylko mogłam. Przerwa była więc dość długa, dlatego chwilę po tym, jak urodziłam Tytusa, zaczęłam koncertować. I szybko zorientowałam się, że moje ciało bardzo się zmieniło. Miałam cesarskie cięcie, powrót po nim do śpiewania był wyzwaniem. Stojąc na scenie, naprawdę czułam, że mam przecięte mięśnie. Ciało tak szybko nie zapomina. I dopomina się odpoczynku po wysiłku, jakim jest koncert. Jednak na razie go nie dostaje i jeszcze przez jakiś czas nie dostanie, bo zajmujemy się z mężem małym sami, więc po powrocie do domu nie biorę aromatycznej kąpieli i nie układam się w hamaku, by odreagować. Ale też nie szaleję, nauczyłam się ważyć sprawy – nie wszystko musi być idealne, poukładane, posprzątane do ostatniego pyłku. Kiedy włącza się czerwona lampka – odpuszczam. To jest bardzo cenna umiejętność – odpuścić czasem.

Z czym, poza byciem perfekcyjną panią domu, przestała pani walczyć?

Z poczuciem samotności na przykład. Ono zawsze było we mnie bardzo silne. I długo starałam się je zwalczyć. Ale zrozumiałam w końcu, że to nie ma sensu. Już tak mam, że tam gdzieś, głęboko w środku, siedzi takie dojmujące poczucie osamotnienia. Ono jest chyba zresztą dość charakterystyczne dla ludzi wykonujących mój zawód. Artysta musi mieć dużą wrażliwość, a często w pakiecie z nią idzie właśnie samotność. Im więcej ludzi jest dookoła mnie, im więcej ludzi stoi pod sceną, tym bardziej czuję się samotna. U mnie wzmocnione jest to na pewno przez życiowe doświadczenie. Byłam małą dziewczynką, miałam siedem lat, kiedy straciłam bardzo ważną osobę – mamę – i ten syndrom opuszczenia będę nosić w sobie już chyba zawsze. To było bardzo konkretne. Mamy rzeczywiście zabrakło, ale zdaję sobie sprawę, że dziecko może poczuć się samotne, kiedy płacze i nikt nie podchodzi do jego łóżeczka. Więc dbam o to, by mój syn tego nie doznawał. Bo wiem, że to odbije się na jego przyszłości. A moja samotność już musi ze mną zostać...

Kobiety często mówią, że urodzenie dziecka trochę niweluje to poczucie samotności.

Tak mówią. Wiem, mam syna, więc teoretycznie już nigdy nie będę sama, ale to nie przysłoniło tej ciemnej plamy w mojej duszy. Tak już jest i koniec. Nauczyłam się to akceptować. To jest jakiś rodzaj naznaczenia, który objawia się na przykład tym, że choć wiem, że przede mną jeszcze wiele lat bliskości z moim synkiem, bo ma przecież dopiero pół roku, ja już rozmyślam o tym, co będzie i jak to będzie, kiedy on odfrunie z gniazda. I znowu – taka konstrukcja, taka karma. Walka z tym jest spalaniem się, więc już nie walczę.

Wiele lat chodziła pani na terapię, to ona pomogła?

Pomogła bardzo, na pewno. Ale nie poszłam na terapię dlatego, by przepędzić demony, uporządkować emocje, ten pierwszy impuls był zupełnie inny. O sobie raczej myślałam, wstyd się przyznać, że ja to żadnej terapii nie potrzebuję, bo na terapię chodzą słabi ludzie, a ja przecież jestem supermocna – tyle
przeżyłam i dałam radę! Taki był wtedy mój pogląd, ale od zawsze interesowałam się wiedzą psychologiczną, kręciły mnie te wszystkie mechanizmy, które ludźmi kierują, więc poszłam na studia psychologiczne. I ta dziedzina nauki totalnie mnie wciągnęła, okazała się jeszcze bardziej fascynująca, niż się spodziewałam. Kiedy poczułam, że mogłabym sprawdzić się w takiej pracy – to znaczy w pomaganiu ludziom, uznałam, że terapeuta nie może być dobry, jeśli sam nie przejdzie terapii. Że nie można nauczyć się tego fachu jedynie z książek, trzeba mieć jakąś praktykę.

Została pani swoim własnym królikiem doświadczalnym.

Tak, testerką! I wiele na tym skorzystałam jako człowiek. Ale myślę, że terapia nie jest dla każdego. Ludzie oczekują, że ktoś im pomoże, tymczasem to jest zwykle długotrwała, żmudna, ciężka praca, która wymaga ogromnej odwagi. Trzeba mieć dociekliwą, detektywistyczną naturę. Ja taka jestem, ja to lubię, choć to bywa mało przyjemne. Ale tak, może być bardzo owocne. Jestem pewna, że żylibyśmy na pięknym świecie, gdyby większość ludzi znalazła w sobie na którymś etapie odwagę, aby zmierzyć się ze swoimi emocjami. Mnie terapia dała świadomość siebie, a to jest błogosławieństwo. Zyskałam świadomość i bardzo się cieszę, że w takim momencie przyszedł na świat mój syn. Bo ja jestem świadomą kobietą i świadomą matką. Terapia nie tylko rozprawia się z demonami, ale to jest świetny początek dla rozwoju. Jak zajmiesz się własnymi myślami, zaczynasz zadawać sobie coraz więcej pytań, szukasz odpowiedzi i dzięki temu się rozwijasz. To jest supercenne. Mnie terapia też bardzo ośmieliła, to znaczy pomogła mi zaufać własnej
intuicji, nauczyła jej słuchać.

Miała pani kiedyś pomysł, aby wykonywać zawód psychologa, terapeuty?

Tak, wiedziałam, że jeśli nie będę śpiewać, będę terapeutką. Zresztą nie porzuciłam tych planów zupełnie, prowadzę warsztaty z psychologii sceny. I kto wie, co się wydarzy w przyszłości? To jest moja wielka pasja, ten wyuczony zawód nie jest jedynie papierkiem. Zauważyłam też, że moja własna terapia i studia psychologiczne bardzo przydają się w mojej obecnej pracy, w pisaniu piosenek choćby. Ta wiedza jest jak szkło powiększające, wychwytuje się więcej rzeczy, dostrzega się niuanse, łapie się metafory, łatwiej jest opisać świat.

Zawsze będzie pani walczyć o swój dom, o swoją rodzinę; o co jeszcze warto walczyć według Ani Rusowicz? O co jeszcze chce się pani walczyć?

Zawsze włączę się we wszelkie działania, które mają na celu powtarzanie ludziom, że pokój na świecie ma znaczenie. Mam taką konstrukcję, że budzę się rano i cieszę się, że żyję w takich czasach, pod taką szerokością geograficzną, że mogę śpiewać, a nie być sanitariuszką, czy chodzić z bronią i strzelać. Żyjemy w pokoju, możemy się kochać, cieszyć sobą, chodzić na randki. Ja naprawdę często o tym myślę, bardzo to cenię. Ale wszelkie inne walki, polityczne przepychanki, sprawa aborcji, sprawa uchodźców – od tego staram się trzymać z daleka. To nie oznacza, oczywiście, że nie mam swoich przemyśleń na te ważne tematy. Mam, ale nie chcę krzyczeć, bo wiem, że każdy kij ma dwa końce. Tu nie ma mądrych, zerojedynkowych rozwiązań. Ale przede wszystkim mam dosyć krzyku. Tego jest za dużo. Za dużo jest pustego wrzasku, za dużo jest machania szabelką. Dojrzałam do tego, by swoją szabelkę odłożyć. Kiedyś byłam buntowniczką, a dzisiaj bliżej mi do klasztoru Shaolin. W ciszy jest rozwiązanie. W ciszy jest siła.

Reklama

Zdjęcia: Bartek Wieczorek/LAF
Stylizacja: Jan Kryszczak/Art Faces Warsaw
Makijaż: Kasia Biały/Art Faces Warsaw
Fryzury: Michał Bielecki
Scenografia: Marek Piotrowski
Produkcja: Kamila Morgisz i Magda Byczewska

Reklama
Reklama
Reklama