Reklama

Przez cały rok przyjeżdża tu w sumie tylu turystów, co na jedną sylwestrową noc do Zakopanego. Ale zimą, poza garstką miejscowych, nie ma praktycznie nikogo. Wyspy Owcze to jedno z ostatnich miejsc w Europie, gdzie rytm życia dyktuje natura.

Reklama

Szukasz idealnego miejsca na urlop? Zajrzyj na stronę ITAKA x VIVA!

Wyspy owcze – co trzeba koniecznie zobaczyć

Kolejny krok stawiam bardzo ostrożnie i tylko dlatego nie tracę równowagi, gdy noga grzęźnie mi po kostki w śliskim błocku. Cofam się na wygładzoną przez lodowiec płaską skałę i rozglądam bezradnie. Po prawej stronie mam Sørvágsvatn – największe jezioro na Wyspach Owczych, które na oko nie różni się niczym od pospolitych tu fiordów. Też jest długie, wąskie i głębokie. Kończy się urwistym, ponad 100-metrowym klifem. Tysiąc lat temu wikingowie zrzucali w tym miejscu do Atlantyku starych i słabych niewolników. Chciałbym zobaczyć to miejsce, choć cieszy się wśród miejscowych ponurą sławą. Podobno dusze nieszczęśników błąkają się wciąż po zamglonych bagnach, przyciągając na skraj urwiska śmiałków, którzy się tu zapuszczą.

Sørvágsvatn – największe jezioro na Wyspach Owczych

adobe.stock.com

Za krytymi darnią dachami opuszczonej wioski szedłem wzdłuż brzegu jeziora ścieżką wydeptaną przez owce. Na należących do Danii (ale pozostających poza Unią Europejską) Wyspach Owczych owiec jest dwa razy tyle co ludzi – prawie 100 tysięcy. Mają długą, mocną wełnę, z której robi się… swetry islandzkie. To zabawne, ale faktycznie od ponad wieku na wyposażeniu armii duńskiej są „swetry islandzkie z wełny z Wysp Owczych”.

Charakterystyczne dla Wysp Owczych domy z zielonymi dachami

adobe.stock.com

Królestwo owiec
Polska nazwa archipelagu składającego się z 18 wysp w pełni oddaje to, co najważniejsze na Faroe – jak swoją ojczyznę nazywają potomkowie wikingów. To niepodzielne królestwo owiec. Mają bezwzględne pierwszeństwo, gdy przechadzają się środkiem wąskich dróg przylepionych do skalnych zboczy. Z godnością maszerują przez maleńkie miasteczka i rybackie wioski. Skubią trawę na stromych klifach i pozostawiają ślady swojej obecności na turystycznych szlakach. Jeśli oczywiście uda się te szlaki komuś odnaleźć.

Na Faroe nie ma drzew, a więc nie ma gdzie namalować znaków. Latem bywa, że mgła znika, a bajeczne kolory przyprawiają o zawrót głowy. Turyści lecą helikopterem na Mykines – najpiękniejszą wyspę archipelagu. To miejsce, w którym każde zdjęcie wygląda jak kadr z planu filmowego.

Latarnia morska na Mykines

adobe.stock.com

Albo płyną statkiem wycieczkowym oglądać 700-metrowe klify obok bajkowej miejscowości Vestmanna. Gnieżdżą się tam miliony morskich ptaków, a powietrze drga od pokrzykiwania nurzyków, mew czy wyglądających jak dziecięce maskotki maskonurów. Ale to wszystko latem. Zimą turystów nie ma tu wcale. I to nie z powodu mrozów. Owce na Faroe przez całą zimę skubią zieloną trawę dzięki Golfsztromowi – mocnemu prądowi, który pcha masy ciepłej wody z Morza Karaibskiego aż do Islandii.

Owce są tam niemal wszędzie

adobe.stock.com

Pogoda zimą zmienia się jak w kalejdoskopie. Deszcz, śnieg, mgła, słońce, wiatr… Ale temperatura rzadko spada poniżej zera. Brak turystów zimą zmienia zasady gry. Na prowincji nie ma ani jednej czynnej restauracji, w której mógłbym spróbować tutejszych przysmaków – sfermentowanego owczego mięsa i suszonych na wietrze ryb. Czy napić się kieliszek czegoś mocniejszego, ale to akurat nie szkodzi, bo alkohol na Faroe jest najdroższy w Europie. Przez pierwsze dwa dni czuję się nieswojo, wędrując samotnie po opustoszałych wioskach. Potem cisza staje się czymś naturalnym. Zaczynam dostrzegać więcej, otwierać się na naturę, ale i na innych ludzi.

Dzikie morskie ptaki na wyspach Faroe

adobe.stock.com

Tunel do wodospadu
Tak jak w ten poranek, gdy spieszyłem się na wschód słońca do Gásadalur. Zachwyciło mnie kiedyś zdjęcie: wąski wodospad opadający z klifu do oceanu, ponad wodą zabudowania wznoszącej się nad przepaścią wioski, a w tle szczyty gór. Postanowiłem odnaleźć to miejsce, które przez 1000 lat istnienia było kompletnie odcięte od świata. Dopiero w 2003 roku przebito prowadzący do wioski tunel. Małe, liczące zaledwie 12 domów osiedle było ostatnią wioską na Wyspach Owczych, którą połączono drogą ze światem. I choć wydaje się to nierealne, ludzie jakoś sobie z tym radzili. W jednym z domów mieszkał nauczyciel i odbywały się u niego lekcje dla kilkorga dzieci. Zupełnie jak w Bullerbyn.

Tunel jest wąski i ma niemal dwa kilometry długości. Podjeżdżam pod ciemny otwór i w tym samym momencie wyłania się z tunelu niebieska furgonetka z napisem „Posta”. Siedząca za kierownicą starsza kobieta obdarza mnie najpiękniejszym uśmiechem na świecie. Dopiero po sekundzie zdaję sobie sprawę, że mnie nawet nie zauważyła. Uśmiecha się, bo po prostu jest szczęśliwa.

Wodospad w Gásadalur

adobe.stock.com

„Jacy są Farerowie?”, pytam Polaków, którzy mieszkają na Wyspach Owczych już od ponad 10 lat. „Są bardzo prostolinijni i bezpośredni. Nigdy by nie zapukali, tak jak ty, wchodząc do czyjegoś domu”, śmieje się Tomek, 45-latek, który przyjechał tu grać w piłkę nożną – największą namiętność potomków wikingów. Partnerka Tomka, Sabina, wspomina, że tylko raz poczuła się nieswojo, gdy w niedzielę postanowiła odmalować salon, a w poniedziałek usłyszała na swój temat uszczypliwe uwagi od koleżanek. Farerowie są bardzo religijni. Niedziela jest dla nich naprawdę dniem świętym. Od rana niesie się po fiordach dźwięk dzwonów, a nawet w najmniejszych wioskach stoją pięknie odnowione drewniane kościółki.

Głos we mgle
Tymczasem w siąpiącym deszczu kluczę wydeptanymi przez owce dróżkami, zbliżając się do krawędzi klifu. Nagle w ciągu sekundy opada gęsta, ciemna mgła. Nie widzę nawet czubków swoich butów, za to wokół wszystko szeleści i szumi, jakbym był w środku maszerującego, milczącego tłumu. Stawiam niepewnie kilka kroków i nagle słyszę w głowie jakiś głos: „Jeśli pójdziesz do skały, z której zrzucano niewolników, to już tu więcej nie wrócisz”. Robię jeszcze krok i czuję gwałtowne szarpnięcie. Jakaś moc pcha mnie w stronę krawędzi klifu. To podmuch północnoatlantyckiego wiatru. Z całych sił trzymam się wystających z trawy ostrych kamieni. Byle nie dać się zepchnąć w mroczną czeluść! Po kilkunastu sekundach wiatr ustaje. Mgła zniknęła. Widzę pod stopami biało-niebieską kipiel, a w tle pionowe skalne ściany. Śmieję się głośno dla dodania sobie odwagi, odwracam i podejmuję jeszcze jedną próbę dojścia do zamykającej jezioro skały. Uderzenie wiatru zwala mnie z nóg.

Ślizgam się na mokrej trawie i łapię kępek, żeby nie sturlać się kilkadziesiąt metrów w dół. Po chwili zapada świdrująca cisza, deszczyk już tylko kropi. Odwracam się i ruszam z powrotem po własnych śladach. Nie zamierzam walczyć ze swoją intuicją i elfami, czyli „niewidzialnymi ludźmi”, jak nazywają Skandynawowie duchy zamieszkujące góry. Mijam stada pięknych owiec, które z filozoficznym spokojem przeżuwają trawę, odprowadzając mnie dość obojętnymi spojrzeniami spod długich rzęs.

Reklama

TEKST: Sergiusz Pinkwart

Reklama
Reklama
Reklama