Rozbił gang kłusowników i ratuje przed zagładą nosorożce w Zimbabwe. Przejechał z plecakiem ponad 60 krajów, gdzie oprócz pięknych zachodów słońca widział biedę i nierówności społeczne. „Naukowcy przestrzegają, że pędzimy ku przepaści i musimy radykalnie zmienić świat, żebyśmy przetrwali jako gatunek”, mówi Tomasz Michniewicz, dziennikarz i podróżnik. Elżbieta Pawełek pyta, czy wie, jak to zrobić.

Reklama

Elżbieta Pawełek: Dziennikarz, podróżnik, organizator wypraw na krańce świata, fotograf, autor książek reportażowych i miłośnik przygód, do tego tropiciel kłusowników. W której z tych ról czujesz się najlepiej?

Tomasz Michniewicz: To nie są dla mnie różne role. Bywam w niebezpiecznych, odległych miejscach, czasem w towarzystwie osób, które zabieram ze sobą, i to jest teren moich działań. A książki, programy telewizyjne czy audycje radiowe, które potem realizuję, są pokłosiem tych wypraw. Nie jestem łowcą adrenaliny, tropiącym partyzantów czy kłusowników dla dreszczyku emocji. Ale jeśli robię materiał o zwierzętach i wpadam na trop gangu, który nielegalnie pozyskuje kość słoniową czy rogi nosorożców, zdarza się, że wpadam w trudne sytuacje, bo taki jest świat.

Afrykański busz jest niebezpieczny. Potrafisz złapać węża?

No jasne, robiłem to dziesiątki razy.

Za głowę się go łapie?

Zależy, jakiego węża i gdzie się schował, ale tuż za głową łapać jest najbezpieczniej. Inaczej zdoła się odwinąć i ukąsić. Jeśli to pyton, to mały problem, bo jego ugryzienie porównałbym do ugryzienia małego yorka. Ale jeśli jest to kobra, żmija czy grzechotnik, to raczej nie radzę łapać go za ogon…

Czytaj także: Maja Ostaszewska: „Kiedy myślę o kryzysie klimatycznym, mój lęk dotyczy dzieci”

Zobacz także
Tomasz Michniewicz/Archiwum Prywatne

Jak na podróżnika masz bogaty życiorys. Rozbiłeś gang przemytników kości słoniowej, brałeś udział w ekspedycji poszukiwaczy skarbów, na pograniczu kongijsko-kameruńskim mieszkałeś z Pigmejami, nurkowałeś z żarłaczami białymi. Uzależniony od adrenaliny?

Dzisiaj już nie. Kilka lat temu zostałem tatą. Podjąłem tę decyzję bardzo świadomie. Zawodowe podróżowanie ma w sobie tyle magii i powabu, że niełatwo z niego zrezygnować. W ciągu dwóch tygodni można przeżyć tyle, ile inni przeżywają przez rok. To jest spektakularne, lśniące, ale niestety bardzo samotne życie. Bo jest się tam, a najbliżsi są tutaj i tutaj świat się nie zatrzymuje. Spływam Orinoko, a w tym momencie komuś rodzą się dzieci, ktoś się rozwodzi, a mnie przy tym nie ma. Życiorysy podróżników przeważnie nie kończą się happy endem. Samotna starość, choroby, puste konto. Na ogół tak to wygląda. Człowiek zostaje z kufrem pamiątek z całego świata, których nie ma komu pokazać. I z poczuciem, że przegrał życie.

Dlatego, gdy zdecydowaliśmy się z żoną na dzieci, to przewartościowało wszystko, co robię. Mamy dzisiaj bliźniaki, dwóch wspaniałych trzylatków – Jacka i Jerzyka. Zadaję sobie pytania: po co to robię, czy to jest warte ryzyka? Bo jeśli zginę albo trafię do więzienia w Kongu i w nim zgniję, albo wrócę okaleczony z Pakistanu, to najwyższą cenę zapłaci za to moja rodzina, nie ja. I to w imię czego? Kolejnej nagrody? Kolejnego bestsellera? Strzału adrenaliny i świetnej przygody? Przecież to nie ma żadnego znaczenia. Dziś więc podejmuję ryzyko tylko w jednym przypadku, jeśli moje działanie może realnie poprawić kawałek świata.

Przejechałeś z plecakiem 64 kraje, większość wielokrotnie. W tym czasie świat się zmienił. Największe zaskoczenia?

To, że ludzie nie uczą się na własnych błędach. Polacy też je popełniali podczas transformacji i otwarcia na Zachód w latach 90. Uzależniliśmy się od Międzynarodowego Funduszu Walutowego, wpuściliśmy na uprzywilejowanych warunkach zachodnie korporacje i sprzedaliśmy się za bezcen. Dzisiaj to samo dzieje się w innych krajach, tak jakby brakowało przykładów na to, czym to się kończy.

Ale też zaskakuje mnie, jaką siłę ma zachodnia wizja dobrobytu, która jest kompletnie szalona. Opiera się na niepohamowanej konsumpcji, utożsamianiu szczęścia ze stanem posiadania, i to nieistotnych bibelotów, drobnostek, marek, które tak naprawdę są tylko logotypem na koszulce. I te same reguły gry zaczynają obowiązywać w świecie, w którym ludzi nie stać na leczenie czy na edukację dzieci. Żyją w lepiankach, nie mogą wyżywić swoich dzieci, a jednocześnie kupują w mieście podróbki Gucciego. Zupełny absurd!

Pandemia pogłębiła ubóstwo. Jedni mają dwa dolary dziennie na przeżycie, podczas gdy inni pozwalają sobie na dalekie podróże samolotami.

Warto sobie przypomnieć, że urodziliśmy się tutaj, a nie gdzie indziej fuksem. Nie jest to nasze osiągnięcie i zmienia perspektywę. Jeśli ma być jakaś nadzieja na zasypanie tej przepaści pomiędzy bogatą Północą i biednym Południem, to poprzez uświadamianie, jak nasze działania wpływają na życie innych ludzi. Może warto zastanowić się przy zakupie nowej koszulki w sieciówce, gdzie i w jakich warunkach jest wytwarzana i jaką cenę płaci za to nasza planeta. Że na wyprodukowanie T-shirtu trzeba zużyć do 15 tysięcy litrów wody, podczas gdy świat trawią susze. Może lepiej kupować mniej, a mądrzej, nawet jeśli będzie trochę drożej?

Często też nie wiemy, że tam, gdzie były lasy tropikalne, dla naszej wygody powstały ośrodki turystyczne z pakietami all inclusive i zachodami słońca włącznie.

A skąd mielibyśmy to wiedzieć? W telewizji widzimy wycinanie lasów Amazonii. Oglądamy to przy kolacji, myślimy: ojej, to straszne! I tyle. To tylko obrazek na ekranie. Czym innym jest zobaczyć to na własne oczy, że rok temu był tu las, a teraz zostały kilometry ugoru. Wtedy łzy same się cisną do oczu.

Czytaj także: Ekolodzy biją na alarm: żyrafy są gatunkiem zagrożonym!

Reklama

Pełny wywiad z Tomaszem Michniewiczem przeczytasz w najnowszym numerze dwutygodnika VIVA!, dostępnym na rynku od czwartku 23. września.

Tomasz Michniewicz/Archiwum Prywatne
Bartek Wieczorek
Reklama
Reklama
Reklama