Reklama

Jak wychowuje 14-letniego syna, czy ma czas na miłość, czy jest szczęśliwa? I dlaczego jej totemem jest ratel? Ewa Zgrabczyńska, która uratowała tygrysy z koszmarnego transportu w szczerej rozmowie z Katarzyną Sielicką w najnowszym numerze VIVY! Eko dostępnej w punktach sprzedaży i w sieci w formie e-wydania. Dla naszych czytelników przygotowaliśmy specjalną promocję - szczegóły TUTAJ.

Reklama

Ewa Zgrabczyńska, dyrektorka poznańskiego zoo o synu i domu

Ogród zoologiczny to nie wszystko. Ile zwierząt ma Pani w domu?

Piętnaście psów, prawie 20 kotów, osiołka i kozę. Część to są zwierzęta, które od wielu lat są moimi towarzyszami. Zanim zostałam dyrektorem zoo, przez krótki czas byłam hodowcą kotów, wymyśliłam pierwszą polską rasę. Przyświecała mi idea, że jeśli stworzymy małego, w stu procentach domowego kociaka, który będzie wyglądał jak koty dzikie, to być może nikt nie będzie chciał mieć wtedy na domowej kanapie pumy, lwa czy tygrysa. Powstał kot, który nazywa się „poljungle” albo „poljun”. Z tej hodowli, którą zawiesiłam, kiedy zostałam dyrektorem zoo, została grupa staruszków. Co pewien czas w moim domu pojawiają się dodatkowe zwierzęta, jak kot, którego znalazłam pod sklepem, kiedy wracaliśmy z „tygrysiej interwencji”.

Niemożliwe. Uratowała Pani tygrysy i po drodze do domu jeszcze przygarnęła Pani kota?

Tak. I oczywiście nosi imię Tygrys. Miał około ośmiu tygodni, ciężkie zapalenie nerek, ewidentnie ktoś go wyrzucił z domu. Odkarmiłam go, jest kolejnym nieplanowanym rezydentem. Ponieważ śmierć i życie są mocno wpisane w historie zwierzęce, które krócej trwają niż nasze, ludzkie, w moim domu jest rotacja. Część staruszków już odchodzi, te rozstania są trudne. Prowadzenie gospodarstwa wiejskiego bardzo mnie rozpaskudziło. Nie muszę tak naprawdę liczyć swoich zwierząt. Pozostaje tylko granica zdrowego rozsądku. I tak zrealizowałam swoje wielkie marzenie.

(…)

OLGA MAJROWSKA

Jest Pani zajętą mamą. Syn nie narzeka, że często nie ma Pani w domu?

Mamy układ partnerski, jasno nakreślone granice. Nie wychowuję syna bezstresowo, pokazuję mu, co jest czarne, co białe. Mój syn ma mocny charakter i własne zdanie, co pokazał podczas sprawy z tygrysami. Czasem się spieramy, gdy nasze zwierzęta za bardzo narozrabiają i trzeba sprzątać. Zdarzają się dyskusje: „Ty je chciałaś, to ty sobie sprzątaj”.

Wtedy żadne ze zwierząt nie należy do niego?

To zależy od momentu, bo jeżeli akurat sprzątać nie trzeba, wszystkie są „jego” bądź „nasze”. Mamy normalną rodzinę, chociaż zakręconą, bo pełną futrzastych przyjaciół.

Ma Pani syna, z którego może być Pani dumna, a on jest pewnie dumny z Pani?

Jestem bardzo dumna z syna. Z dumą w drugą stronę bywa różnie. Otrzymałam właśnie nieoficjalną informację, że zostałam wybrana człowiekiem roku w RMF Classic, wygrałam MocArta 2019. Okazało się, że pokonałam Andrzeja Sapkowskiego, a wiedźmin to dla syna postać kultowa… No i pojawił się problem – jak ja mogłam wykosić wiedźmina? Takich rzeczy się nie robi!

Mówi Pani dużo o miłości do zwierząt, do syna, a gdzie miejsce na jeszcze inną miłość?

Miałam męża, ta historia się skończyła. Mam wokół siebie mnóstwo miłości. Ale ani się na nic nie zamykam, ani szczególnie nie czekam. Jestem tak zajęta, że życie, które prowadzę, jest wypełnione do cna. Nie ma we mnie żadnych tęsknot. Czuję się świetnie funkcjonującą i otoczoną kochającymi osobami ludzkimi i zwierzęcymi kobietą. Mogę powiedzieć, że uzyskałam status pełnego szczęścia. Ale pewnie byłoby fajnie, gdyby było trochę więcej pieniędzy.

Powiedziała Pani o sobie, że jest „majętna inaczej”, ale jednocześnie odmówiła Pani przyjęcia nagrody za pomoc tygrysom.

Nie będę przyjmowała pieniędzy za to, że pomagam – to pieniądze zwierząt. Ale rzeczywiście pensja dyrektorska to nie są apanaże, które pozwalałyby na jakiś wyjątkowy komfort życia. Nie mam domu z ogrodem, tylko spłacam kredyt za rozpadające się gospodarstwo. Pieniądze wydaję na syna i na zwierzęta. Ubieram się w second-handach i uważam, że to proekologiczne zachowanie.

Nie lubi Pani ciuchów, kosmetyków? Jest Pani przecież piękną, zadbaną kobietą.

Muszę coś wciągnąć na grzbiet, ale nigdy się nad tym specjalnie nie zastanawiałam. Nie korzystam z drogich kosmetyków, zwracam uwagę, żeby nie były testowane na zwierzętach. Nie uczęszczam na siłownie, do kosmetyczek, do SPA. Ciężka praca fizyczna mnie kocha, a dla mnie to dodatkowy reset. Nigdy nie rozpatrywałam siebie w kategoriach urody i wyglądu zewnętrznego.

Każda kobieta o tym myśli.

Zawsze byłam skoncentrowana na pracy, na idei. Zauważam piękno wokół mnie, ale to jest najczęściej piękno ludzkiej duszy. I piękno zwierząt.

Reklama

Jest coś, czego Pani żałuje w życiu, co zrobiłaby Pani inaczej?

Nigdy nie oglądam się wstecz, to jedna z moich zasad. Nie mam na to czasu. Szybko zbieram się po porażkach, analizuję, co się stało, i ustalam scenariusze sytuacji, które mogą się wydarzyć. Nie mam natury załamująco-depresyjnej, dla mnie zawsze szklanka jest do połowy pełna. Moim zwierzęcym totemem jest ratel, miodożer albo borsuk miodowy. Są najróżniejsze określenia tego małego drapieżnego paskuda, który w Afryce jest w stanie poradzić sobie z lwem i z hieną. Nigdy nie zbacza z trasy i jest niezwykle odważny. To zwierzę, które potrafi nawiać z każdej klatki i ominąć każdą przeszkodę. Miodożer mi pasuje, bo bez względu na przeciwności życiowe po prostu wstaje, otrzepuje się i biegnie dalej.

MARLENA BIELIŃSKA/MOVE
Reklama
Reklama
Reklama