Reklama

Choć dzień za kołem podbiegunowym zimą jest krótki, to piękno surowych norweskich krajobrazów nie kończy się wraz ze zmierzchem. Właśnie wtedy na niebie rozpoczyna się niespotykany nigdzie indziej cudowny spektakl. Specjalnie dla "Vivy!" - w nowym cyklu "Z pierwszej ręki" - ze skutej śniegiem Norwegii pisze Dariusz Raczko, dziennikarz, podróżnik, pilot wycieczek.

Reklama

Zimą na północy Norwegii można się wyspać. Słońce wstaje późno i wędruje niziutko po nieboskłonie. Na wybrzeżu nie jest zbyt zimno, bo temperatury sięgają -10 st.C, ale w głębi lądu, w górach, może być kilkanaście stopni mniej. Od grudnia do kwietnia w bezchmurne noce zorza polarna rozświetla niebo pulsującym światłem, mieniąc się barwami od neonowej zieleni po opalizującą krwistą czerwień.

Przez śnieżne pustkowia

Psy są podekscytowane i rwą się do biegu. Uwielbiają to. Za chwilę podążą śladem poprzedników i poniosą sanki na zwariowaną przejażdżkę po lesie karłowatych sosen i brzóz. Trzeba samemu zaprząc przydzielone psy (zwykle cztery) i przy okazji się z nimi nieco zaprzyjaźnić. Skrzypi śnieg pod płozami, gałęzie smagają po ramionach. Ciepłe i mocne kombinezony skutecznie chronią przed niespodziankami. Nad głową miliony gwiazd. Na przystanku słychać tylko radosne sapanie czworonogów. Ludzie nic nie mówią, jest zbyt pięknie, żeby mogły opisać to jakiekolwiek słowa. Jedziemy dalej – niknie łuna świateł nad Altą, przed nami tylko niezmierzone śnieżne pustkowia i psie zaprzęgi zagłębiające się coraz bardziej w bezkres Północy.

Wyprawa trwa 2-3 godziny, ale można też wybrać się na kilkudniowy rajd z nocowaniem w drewnianych chatkach. Zaś kulminacją sezonu jest 500-kilometrowy wyścig psich zaprzęgów Finnmarkslřpet, który na początku marca przyciąga do Alty maszerów czyli powożących zaprzęgami opienkunów psów i turystów z całego świata.

EastNews

W namiocie pełną parą pracują gazowe promienniki, czyniąc temperaturę znośną do rozmów i oglądania towarów. To, co na pierwszy rzut oka wydaje się klepiskiem, okazuje się ubitym śniegiem, a w tych warunkach jest to wyjątkowo trwała podłoga – nic jej nie ruszy do później wiosny.

W stolicy Północy

Większą metropolią jest leżące nieco bardziej na południe Tromsø . Choć w linii prostej dzieli je od Alty tylko 160 km, to droga wije się wybrzeżem aż przez 400 km. Tromsø jest stolicą norweskiej Arktyki. Centrum ulokowało się na wyspie Tromsø ya, część miasta na innej wyspie – Kvalø ya, a reszta na stałym lądzie, więc topografia miasta jest dość skomplikowana. Miasto jest mieszanką starego i nowego – przy ulicach stoją zarówno piękne drewniane domy pamiętające jego początki, jak i śmiała, nowoczesna architektura, której symbolami są Katedra Arktyczna o trójkątnej fasadzie i budynek oceanarium Polaria, gdzie można podziwiać na żywo bogactwo życia Morza Północnego, a nawet wziąć udział w pokazach akrobacji, gdzie głównymi bohaterami są... foki. Po pokazie, chętni mogą pod okiem treserów nakarmić foki rybami i zasłużyć sobie na dodatkową sztuczkę w podzięce.

Pulsujące niebo

Bez względu na to, które z miast wybierzemy jako bazę wypadową, największe atrakcje znajdziemy na niebie ponad nimi. Zorze polarne, znane też jako światła północy, czy z łaciny Aurora borealis, są zjawiskiem optycznym tworzącym się około 100 km nad powierzchnią ziemi. Powstają w wyniku bombardowania górnej części atmosfery, czyli jonosfery, przez wiatr słoneczny, a więc cząsteczki słońca, które wyrzuca ono w przestrzeń podczas potężnych eksplozji. Jeśli astronomowie zaobserwują takie rozbłyski na Słońcu, to znak, że na dalekiej Północy – o ile pogoda dopisze – zapowiada się kolorowe widowisko. Przez całą zimę organizowane są wieczorne wycieczki w miejsca, z których najlepiej obserwować zorze, zwykle daleko poza miastem, gdzie nie występują tzw. zanieczyszczenia światłem, czyli jest po prostu ciemno.

EastNews

Zwykle takie wypady poprzedzone są krótkim kursem fotografowania zórz, co jest o tyle ważne, że obserwowane gołym okiem nie są aż tak atrakcyjne, jak zatrzymane w kadrze aparatu. Mają barwy bledsze niż na zdjęciach, a wręcz są czasem ledwo widoczne i nawet przewodnicy pomagają sobie robieniem zdjęć, dzięki którym mogą się upewnić, że spektakl nadchodzi. Kiedy jednak zorza się pojawi, można ją obserwować dopóki zimno nie odbierze przyjemności patrzenia w niebo. Zielone smugi na niebie wyglądają jak z innej planety, poruszają się, pulsują, znikają i pojawiają się na nowo.

Zimą na Lofotach

Najpiękniejsze wyspy północy Norwegii przeżywają oblężenie turystów latem. Zimą jest pusto i sennie, za to ludzie są bardziej niż zwykle przyjaźni, mają więcej czasu i ochoty na rozmowy. Gdy za oknem szaro i ciemno, a postrzępione szczyty gór przyprószone są śniegiem, zaczyna się tu sezon na dorsza. Rybacy wypływają na morze i wracają z pełnymi sieciami. Na początku stycznia kończy się noc polarna i wszechobecne stojaki do suszenia ryb z wolna zapełniają się wiszącymi rybami. Tak powstaje sztokfisz będący wizytówką wysp.

Oczywiście można się zajadać świeżym dorszem, a zapewniam, że taki prosto z wody, smakuje zupełnie inaczej niż ten, którego kupuje się w sklepach. Problem tylko w tym, że zimą większość restauracji jest zamknięta, więc trzeba się trochę nachodzić, żeby znaleźć kucharza chętnego do usmażenia ryby. Cóż, zawsze zostaje możliwość spróbowania steka z renifera, choć to należy raczej potraktować jako egzotyczną ekstrawagancję, a nie rozkosz dla podniebienia. Samo pojawienie się słońca jest świętowane na całej Północy, choć w Alta czy Tromsø nieco później niż na Lofotach. Dzieciaki wychodzą ze szkoły z papierowymi słonecznikami i wypatrują pierwszych tego roku promieni.

EastNews

Lód pod nogami i nad głową

Tym razem dzień upłynął pod znakiem huczących silników skuterów śnieżnych, które z zawrotną prędkością wspinały się na kolejne przełęcze i śmigały wzdłuż zaśnieżonych dolin. Adrenalina osiągnęła poziom trudny do opanowania. Wreszcie garaż, a właściwie śnieżna grota, pełniąca rolę garażu. To jednak tylko przedsmak tego, co jest gwoździem programu. Lodowy hotel. Wykuty w bryłach lodu, jednorazowy, co roku powoływany do życia jesienią, by zniknąć w promieniach wiosennego słońca. Wewnątrz lodowy bar, lodowe łoża przykryte skórami reniferów, lodowa kaplica, lodowe rzeźby dla ozdoby... Lodowi bohaterowie wikińskich sag i chrześcijańscy święci. Atmosfera jak z bajki o Królowej Śniegu, ale to się dzieję naprawdę. Przyjemność nocowania w takim hotelu to wydane około 150 dol. za mały pokój. Do whisky z lodem trzeba dopłacić.

Tekst Dariusz Raczko

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama