Reklama

„Zafascynowała mnie urodą swoich krajobrazów tak różnych od siebie i tak niepodobnych do niczego innego na świecie. Smakami, zapachami, muzyką i przyjaźnią, jaką darzyli mnie tamtejsi ludzie. W Australii spędziłem w sumie rok podczas 12 podróży. I już wiem, że to mój nałóg. Że chcę tam wrócić" - specjalnie dla VIVY! pisze Marek Niedźwiecki, w nowym cyklu podróżniczym „Z pierwszej ręki".

Reklama

Od zawsze marzyłem, żeby kiedyś tam polecieć. W dzieciństwie przeczytałem oczywiście książkę Alfreda Szklarskiego „Tomek w krainie kangurów”, jak wszyscy z mojego pokolenia. Później zobaczyłem film „Żona dla Australijczyka” z Wiesławem Gołasem, ale w obrazie nie było nawet kawałka Australii. Skąd więc wzięła się fascynacja i tęsknota, która sprawia, że wciąż tam wracam?

Kiedy w 1976 roku usłyszałem w Radiu Luksemburg piosenkę „Howzat” grupy Sherbet, zapragnąłem mieć płytę tego zespołu. Akurat korespondowałem wtedy z Lucią z Australii i dostałem od niej album Sherbet z ich największymi przebojami. Ależ byłem szczęśliwy! Pachniała Australią. Może właśnie wtedy po raz pierwszy pomyślałem, żeby rzucić to wszystko i lecieć na koniec świata? Musiałem na to poczekać prawie 20 lat.

Marek Niedźwiecki

Pierwszy raz

Zdarzyła mi się jak wiele rzeczy w moim życiu, przypadkiem. Na początku lat 90. ubiegłego stulecia koleżanka z Trójki wyniosła się na stałe do Australii. Jakiś czas była korespondentką w moich audycjach. Na antenie opowiadała o tym, co się dzieje w muzyce na Antypodach. Zapytała mnie kiedyś, czy bym nie przyleciał do Australii na zaproszenie czterech polonijnych rozgłośni radiowych. Perth, Adelajda, Melbourne i Sydney.

I tak w styczniu 1995 roku po raz pierwszy poleciałem do Australii. Zadanie było egzotyczne - w każdym z tych miast miałem poprowadzić dyskotekę. Nigdy nie byłem DJ-em, ale co mi tam! Musiało się udać. Dyskoteki okazały się w efekcie spotkaniami z Polonią, dla której byłem nieocenionym źródłem informacji, bo - pamiętam to jak dziś - minuta rozmowy telefonicznej stamtąd do Polski kosztowała 3 dolary. Byłem więc żywym „kawałkiem dalekiego kraju”, który mówił.

Ale i dla mnie było to niezwykłe doświadczenie. Kiedy wylądowałem w Perth o 4 rano, w środku australijskiego lata, a polskiej zimy, czułem się fantastycznie. Gdybym miał skrzydła, to bym fruwał ze szczęścia. Zaraz potem euforia minęła, bo zasypiałem tam, gdzie usiadłem. Ale kiedy jetlag odpuścił, rozpoczęły się piękne wakacje.

Marek Niedźwiecki

Rok mojego życia

Australia jest jedynym krajem, którego powierzchnia jest większa od kontynentu, na którym leży. Ale tam przecież wiele rzeczy jest “do góry nogami”. Jest tam wszystko – ocean, góry, pustynie, wodospady, plaże, busz, najbardziej egzotyczne rośliny i zwierzęta. To kraj kangurów, misiów koala, strusi i eukaliptusów. Jest to również raj dla surferów i smakoszy wina.

Kiedy jechałem tam w 1995 roku, myślałem, że taki cud jak Australia może mi się przydarzyć tylko ten jeden raz. Ale już w grudniu tego samego roku poleciałem tam znowu. Poznałem wspaniałych ludzi, Polaków, zafascynowanych podróżowaniem. Pisali mi: lecimy do Nowej Zelandii, płyniemy na Tasmanię. Przyleć, zobaczymy to wszystko razem. No i latam! Dwanaście razy w Australii to ponad rok mojego życia, bo nie wybieram się tam na krócej, niż miesiąc. Szukam tam smaków, zapachów, robię zdjęcia… No właśnie.

W Australii wpadłem po uszy w fotografowanie. Podczas pierwszej podróży myślałem, że kiedy wrócę, wydam album ze zdjęciami pod tytułem „Drzewa Australii”, bo to one zainteresowały mnie najbardziej. Potem mogły być jeszcze “Ławeczki Australii”, “Kwiaty Australii”, “Plaże Australii”, “Góry Australii” i “Mosty Australii”. Były różne fazy. Później mi minęło, ale od jakiegoś czasu chodził za mną pomysł o książce podsumowującej moje podróże. Nie widziałem wszystkiego, ale na pewno dosyć, żeby się pochwalić, a raczej podzielić. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie wszyscy mają szansę i okazję, aby w Australii spędzić trochę czasu. To wszystko, co przeżyłem i zobaczyłem, chętnie pokazuję i opisuję w książce „Australijczyk”.

Marek Niedźwiecki

Często wracam w moje ulubione miejsca. Nie przeszkadza mi, że już widziałem ikonę Australii Ayers Rock, zwaną Uluru. To jest święta góra Aborygenów. W zasadzie wierzchołek ogromnego kamienia, który tkwi w Matce Ziemi. Jeden z cudów naszego świata. Setki tysięcy turystów odwiedza to miejsce każdego roku. Jest to jeden z najczęściej fotografowanych obiektów na Ziemi. Tak samo lubię wracać do Kimberley National Park, gdzie w czasie lotu samolotem można podziwiać góry w niezwykłym rudym kolorze.

Jeśli nadarzy się następna okazja – znów chętnie skorzystam. Zawsze kiedy stamtąd wracam mówię sobie, że to był ostatni raz. Podróż jest przecież długa i męcząca. Ale po 2 latach zapominam o tym i znów mam ochotę lecieć. A samo latanie stało się krótsze i wygodniejsze. Z jedną przesiadką w Dubaju albo Doha. Niecałe 24 godziny, a nie jak kiedyś 32!

Uciekam od zimy

Zwykle uciekam tam od naszej zimy, za którą nie przepadam, do ichniego lata, czyli na Boże Narodzenie do Melbourne, Sylwestra do Sydney albo Hobart. Wigilia w Melbourne z polską grzybową smakuje jak w kraju, z tym, że nie da się zasiąść do kolacji przed 22, bo na zewnątrz jest widno i gorąco. Kolędy Mazowsza brzmią jednak dobrze nawet przy takiej temperaturze za oknem. W 2007 roku postanowiłem sprawdzić, jaka tam jest zima. Poleciałem w lipcu. Zima w Australii jest… zielona! Cudowna. Kwitną eukaliptusy.

Marek Niedźwiecki

W Sydney czy Melbourne jest chłodno, ale są miejsca na kontynencie, które można zobaczyć tylko wtedy. Na przykład wspomniane już Kimberley, gdzie kręcono film „Australia” z Nicole Kidman i Hugh Jackmanem i z naszym Jackiem Komanem w świetnej roli Ivana. Kimberley National Park jest czynny tylko 4 miesiące, właśnie zimą. W dzień jest wtedy sucho i gorąco, około 30 stopni, a nocą temperatura spada blisko zera. Śpiąc w namiocie wkładałem wtedy na siebie wszystko, co miałem w plecaku.

Ale warto zobaczyć wszystkie te cuda – rude skały, największe na świecie baobaby, skalne wodospady. W porze deszczowej, czyli latem teren zalewa woda z oceanu. Fala osiąga nawet 13 metrów, a komary są wielkości nietoperzy. Nie da się tam wjechać samochodem.

Wino i mango

Co jeszcze lubię w Australii? Jest bardzo wiele takich miejsc. Lubię duże miasta. Nie wiem czy bardziej Melbourne, czy Sydney. Adelajda jest ciągle na światowej liście miejsc, w których najlepiej się żyje. Od Melbourne blisko do 12 Apostołów – są to naturalnie powstałe kolumny z wapienia. Stoją w morzu, w Parku Narodowym Port Campbell. Teraz jest ich już tylko osiem – pozostałe osunęły się do wody. Przepowiednia mówi, że koniec świata nastąpi, kiedy wszystkie kolumny upadną.

Marek Niedźwiecki

Z Sydney jest tylko 90 kilometrów do Blue Mountains. Stoki porastają tu eukaliptusy, a ulatniające się z nich olejki eteryczne powodują, że skały osnute są niebieskawą mgiełką. Te góry są właściwie dołami - trzeba najpierw zejść w dół, a dopiero potem wejść do góry. Wszędzie rosną dorodne rydze, których nikt tam nie zbiera. A z grilla są wprost przepyszne.

Tasmania – cudowna wyspa. Powietrze tam pachnie wiosną. I mimo, że to już prawie sam koniec świata, to czuję się tam jak w raju. Hobart - chyba jedno z niewielu miejsc na świecie, które mógłbym wybrać do zamieszkania, gdyby nie istniała Warszawa. Uwielbiam chodzić tam na najsłynniejszy targ Salamanca Market, gdzie można kupić niemal wszystko - miękkie buty z owczej skóry, skarpety, rękawiczki, miód (w tym najlepszy na świecie Letherwood, rzemienicowy). Dużo wyrobów z lokalnego drewna, wino, whisky, oliwę i nawet kapelusze od polskiego sprzedawcy.

Tuż obok Tasmanii leży maleńka wysepka Bruny Island. Składa się z dwóch części połączonych wąskim przesmykiem. Jadłem tam chyba najdorodniejsze czereśnie, jakie w życiu widziałem.

Marek Niedźwiecki

Uwielbiam australijskie jedzenie. Kiedy pierwszy raz tam poleciałem, to oczywiście na początku zajadałem się rybą z frytkami. Często w lokalnych miejscach podawana jest na gazecie. Ale co to za ryba! Najsmaczniejsza na świecie. Białe mięso, bez ości. Mogę ją jeść każdego dnia. Współczesna kuchnia lokalna to cudowne pomieszanie smaków całego świata. W Sydney w Docklands zjadłem najlepszą włoską kuchnię. W Melbourne pysznego japończyka. W Dulwich Hill green curry chicken w restauracji wietnamskiej. Poezja smaku… Długo by wymieniać. Najbezpieczniejsza jest jednak wspomniana ryba z frytkami, albo stek. Bez pudła. Nigdzie też nie jadłem takiego mango i awokado. Prosto z drzewa…

Do awokado koniecznie Shiraz. Nie jestem znawcą wina, ale mam swoje ulubione szczepy, smaki, regiony. Numer jeden to McLaren Vale w Południowej Australii. Mogę zaryzykować stwierdzenie, że nigdzie na świecie nie robią lepszego Shiraza!

Jest jeszcze muzyka. Zawsze ją stamtąd przywożę. Gdyby nie te podróże, wielu artystów pewnie bym nie poznał. Zwłaszcza tych, którzy nie zaistnieli w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych. Chcę się pochwalić, że to ja pierwszy w naszym kraju i radiu zaprezentowałem piosenkę „Somebody That I Used To Know” w wykonaniu Gotye & Kimbra. Jak wszędzie, tak i tam, w Australii, płyty kupuję zachłannie. To taki bezpieczny nałóg.

Marek Niedźwiecki

Myślę, że moim nałogiem jest też sama Australia. Bo znowu za nią tęsknię… To nie musi być od razu Sydney Opera House, Harbour Bridge, Kangaroo Island, Pinnacles Desert czy inne "ikony". Lubię tam wszystko, co się dzieje „po drodze”. Wejść na „wysokie drzewa" w Zachodniej. Połazić „7 mile beach” w Hobart, czy napić się Mango Beer w Broome. Piwo z mango? Pycha! Zobaczyć wombaty w Cradle Mountain National Park na Tasmanii.

Nie planuję następnej podróży do Australii. Ale może się zdarzy?

Tekst Marek Niedźwiecki

Podróżnik, dziennikarz, fotograf

Książka Marka Niedźwieckiego "Australijczyk" właśnie trafiła do księgarń.

Wielka Litera

Przeczytajcie także: Podróże: W górę rzeki, w głąb duszy. Kongo oczami Marcina Kydryńskiego

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama