Podróże: Etiopia, Sudan, Kenia. Warsztaty z portretu - Afryka oczami Marcina Kydryńskiego
1 z 7
Marcin Kydryński był w Afryce. Przywiózł stamtąd wiele pięknych zdjęć i wciągających opowieści. Dziennikarz, podróżnik i fotograf, specjalnie dla "Vivy!" w cyklu podróżniczym "Z pierwszej ręki" dzieli się nimi z Czytelnikami VIVY!. Tylko u nas obejrzysz te niezwykłe zdjęcia i przeczytasz relację Marcina Kydryńskiego.
Tam, gdzie spotykają się granice Etiopii, Sudanu Południowego i Kenii, żyją ludzie, którzy być może bardziej niż inni, nawet jak na etiopskie wysokie standardy, pielęgnują swoją odrębność. Mówią różnymi językami. Hołdują własnym zwyczajom, a ich rytuały inicjacji, małżeństwa, pogrzebu także są odmienne od praktyk sąsiadów. Rzucają się w oczy. Jak rajskie ptaki, jak billboardy na nowojorskim Times Square.
Czemu w ogóle jechać do Konso? Powodów może być kilka. Droga, która meandruje stamtąd do Jinka krawędzią zielonych wzgórz, wydaje mi się jedną z najpiękniejszych na kontynencie. Konso było też przez stulecia domem osobliwej społeczności, która budowała swe domostwa z głazów na zboczach gór, a zmarłych upamiętniała totemami. Jeszcze w roku 2000 mijałem szeregi tych figur, wlokąc się w błocie na zachód. Znikły. Nie ma ani jednej. Ktoś mi powiedział, że Ministerstwo Kultury zgromadziło je w jednym miejscu w celu odrestaurowania, by następnie przekazać totemy do muzeum. Może. Pewne jest, że pejzaż stracił swoją odmienność. W antykwariacie na jednej z głównych ulic w Addis znalazłem tuziny figur z Konso, zakurzone, spiętrzone w rogu izby. „Och, są tu od dawna”, powiedziała muzułmańska ekspedientka. Spytałem o cenę. Wahała się w okolicach tysiąca dolarów, w zależności od rozmiaru i kunsztu wykonania. „Oczywiście nie wywiezie pan ich z kraju. Tak jak i tarcz ze skóry hipopotama. To dziedzictwo kulturowe. Chyba że jest pan dyplomatą. Im nie sprawdza się bagażu”.
Przypomniałem sobie Chińczyka osadzonego w więzieniu Kalita na czternaście lat za kupno na targu w Aksum zabytkowej monety. Zgłosił ją? Przeszukano mu portfel? Wyobraziłem sobie, że jestem dyplomatą, który niepostrzeżenie chce wywieźć trzymetrową figurę z drewna o wadze stu kilo.
Na zdjęciu:
W pobliżu wioski Turmi, w południowo-zachodniej Etiopii. Kobiety z plemienia Hamer o zachodzie słońca pielęgnują sobie nawzajem finezyjne fryzury. Najpiękniejsze dziewczęta zarobią za chwilę najwięcej, stając przed obiektywami.
Polecamy też: Australia kamperem? Znamy najlepsze miejsca kempingowe polecane przez Aussie. Relacja z podróży
2 z 7
Ludzie znad Omo.
Tam, gdzie spotykają się, czy raczej powinienem powiedzieć, rozpływają granice Etiopii, Sudanu Południowego i Kenii, żyją ludzie, którzy być może bardziej niż inni, nawet jak na etiopskie wysokie standardy, pielęgnują swoją odrębność. Należą do wielu, często skłóconych ze sobą plemion. Mówią różnymi językami. Hołdują własnym zwyczajom, a ich rytuały inicjacji, małżeństwa, pogrzebu także są odmienne od praktyk sąsiadów. To, co ich łączy, to powierzchowność.
Używam tego słowa z rozmysłem. Ludzie znad rzeki Omo rzucają się w oczy. Jak rajskie ptaki, jak billboardy na nowojorskim Times Square. Jak zorza polarna. Nie sposób przejść obojętnie. Ale powierzchowność, choć inna, cechuje tu także drugą stronę. Jedziemy nad Omo, by zobaczyć ludzi tak różnych od nas, lecz nie próbujemy przeniknąć do ich świata. To znajomość powierzchowna właśnie, uboga. A nawet – zubażająca. W tym spotkaniu przestajemy być bliźnimi. Stajemy się widzami.
Na zdjęciu:
W obejściu rodziny z plemienia Hamer kozy są gwarancją przetrwania. Ich mleko poi, mięso syci, a skóry okrywają ciało (co widać na poprzednim zdjęciu).
Polecamy też: Australia kamperem? Znamy najlepsze miejsca kempingowe polecane przez Aussie. Relacja z podróży
3 z 7
Konfrontacja wygląda zwykle tak. Z hotelu w mieście Jinka wyjeżdżają rano samochody pełne turystów. Droga w głąb doliny, którą pamiętam jako ekstremalną, ślimaczą, ryzykowną – dziś nie istnieje. Zbudowano szeroki trakt dla ciężarówek kursujących do cukrowni na granicy z Sudanem Południowym. Ta szutrowa autostrada mija także wioski, w których na codzienne zderzenie kultur czekają ich mieszkańcy. Wizyta, za którą wcześniej płaci się w biurze turystycznym gotówką, od każdej zwiedzającej osoby dwadzieścia dolarów, trwa mniej więcej godzinę. Mieszkańcy nasłuchują zbliżających się silników aut. Zakrywają ciała. To efekt moralizatorskiej polityki ministerstwa. Bo jakże to: nagie penisy i piersi w kraju, który buduje autostrady. Bohaterowie zdarzenia pośpiesznie malują odkryte fragmenty skóry. Sięgają po rekwizyty. Mężczyźni po kałasznikowy. Kobiety po wymyślne ozdoby z kłów guźca. Gliniane krążki wkładają w przekłute wargi. W tym momencie zaczyna się gra, która interesuje mnie najbardziej. Jako fotografa. I jako człowieka.
Na zdjęciu:
We wnętrzu chaty plemienia Mursi, w dolinie rzeki Omo. Kobieta pochodzi jeszcze z pokolenia, które kaleczyło i rozciągało wargi, by umieszczać w nich gliniane krążki. Gdy zdejmuje niewygodną ozdobę, jej warga zwisa bezwładna, jak sznur.
4 z 7
Goły Murzyn z kałachem.
Mieszkańcy wioski pozują do zdjęć. Za każdy ruch opuszka palca, który skutkuje zarejestrowaniem obrazu, pobierają pięć etiopskich birrów. Ta kwota naturalnie podwaja się, kiedy kobieta pozuje z dzieckiem, potraja, jeśli z parą bobasów. Osobno płaci się także od każdego wyzwolenia migawki lub dotknięcia palcem smartfona, gdy w kadrze pojawia się pies lub koza.
Słowem: ujęcie kobiety, która doi kozę, z dwójką dzieci, a w tle, zgodnie z zasadą nasyconej kompozycji obrazu, kadr zamyka sikający pies, kosztuje nie pięć a dwadzieścia pięć birrów. Że fotograf ambitny, dążąc do wyodrębnienia geometrycznego ładu z chaosu rzeczywistości, musi wykonać sporo ruchów palcem, by jedno zdjęcie objawiło oczekiwaną harmonię, rzecz wiadoma. Niech nawet będą to tylko cztery ujęcia, kobieta, bo przecież nie niemowlęta, a tym bardziej nie koza, wyegzekwuje sto birrów. Uczciwy biznes. Oburza nas to odrobinę? A Kate Moss, która zapewne nie wstaje rano za mniej niż 10 tysięcy dolarów od sesji zdjęciowej, oburza nas właściwie mniej czy więcej?
Mnie już, poza zwykłym świństwem i wielką polityką, co na jedno wychodzi, niewiele oburza. Nic nie gorszy. Sporo natomiast interesuje. I w tym wypadku bynajmniej nie agresja, z jaką kobieta Mursi, Hamer czy Surma domaga się zapłaty. Cóż, nie ma agenta jak Anja Rubik. Interesuje mnie co innego. Czemu my robimy te zdjęcia?
Na zdjęciu:
Odległe pokolenia. Stara kobieta z ogromnym glinianym kręgiem w przebitych ustach i młoda dziewczyna, którą być może zmuszą do tej stylizacji twarde prawa fotograficznego rynku. Tymczasem trzyma nieużywany, mały krążek w dłoni, w nadziei że sprzeda go turystom.
5 z 7
Myślałem o tym w wioskach południowej Etiopii. Podróżowałem w grupie. Wspólnie fotografowaliśmy, choć pewnie każdemu z nas inne towarzyszyły refleksje.
Być może, choć nie śmiałem pytać, ktoś z nas czuł dumę z przynależności do cywilizacji, która wysłała człowieka na Księżyc. I pogardę wobec ludu, który nie umiał bądź nie chciał podjąć się tego zadania. Dla niego aparat fotograficzny był zapewne, niczym strzelba, ostatecznym symbolem triumfu i dominacji.
Być może byli wśród nas tacy, którzy fotografowali z próżności. Mieli nadzieję zaimponować na portalach społecznościowych, pokazując, że nie bali się wejść tak daleko w głąb nieznanego sobie świata. Proszę: oto ja, a obok goły Murzyn z kałachem. A wy wciąż za biurkiem.
Być może byli tacy, którzy fotografowali ze współczucia. Wręczali zwitki banknotów, wierząc, że pomagają ubogim, wspierają rozwój lokalnej społeczności.
Być może jeszcze ktoś inny fotografował z zakłopotania. Chował się za szkło aparatu, jak za tarczę ze skóry hipopotama, nie wiedząc, jak się zachować w tak niezręcznej chwili.
Być może kimś powodowało zdumienie. Jak to możliwe, że należymy do tego samego gatunku, a różni nas tak wiele. I nie było w tym pychy a uważność.
Być może, bo i tego nie umiem wykluczyć, byli tacy, którzy fotografowali wiedzeni instynktem stadnym. Bo inni fotografują. Nie zadawali sobie żadnych pytań.
Na zdjęciu:
Wśród wyrafinowanych ozdób Mursi najcenniejszą jest swoista „uprząż” ze skóry, skręconych drutów, aluminiowych korali i kłów dorosłego guźca. Kobiety zakładają ją, malując jednocześnie w pośpiechu twarz, chwilę przed pojawieniem się gości.
6 z 7
Dwa oblicza prawdy.
Być może ktoś nie fotografował. I jego powód jest ważny, bo przecież nasze życie w równym stopniu składa się z działań, co z zaniechań. Obie postawy mówią o nas tyle samo. Może czuł się uwikłany w żenujący spektakl, który w jego mniemaniu wykorzystuje drugiego człowieka, by sprzedawał swoje ciało, bo prócz niego nie ma absolutnie nic.
Nie sądzę, by ktokolwiek fotografował w nadziei, że mówi prawdę o życiu odległej afrykańskiej społeczności. Chyba niesłusznie, bo ta sytuacja jest dla mieszkańców wiosek położonych wzdłuż drogi
w dolinie Omo życiem codziennym od przynajmniej dekady. Ciekawym tematem z pogranicza psychologii i socjologii. Ekonomii nawet, jeśli chcecie. Jest zatem prawdą, tematem na reportaż. Czemu ja fotografowałem? Nie umiem odpowiedzieć prościej: z zachwytu. Ci ludzie są piękni. Pomysł, by poddać się tej sytuacji jak podczas sesji fotograficznej ze świadomą, chętną, godnie opłacaną modelką, wydał mi się niepozbawiony sensu. Uratował mnie. Zrobiłem sobie warsztaty z portretu. Wiedziałem też, że moich bohaterów nie skrzywdzę. Przychodziłem bez złych zamiarów. Od pierwszej chwili wiedziałem, że opowiem o tym dniu z całą jego złożonością. A jeśli sięgnę po portret zrobiony wówczas w Omo, a pozbawię go kontekstu, wciąż będzie to fotografia powstała z zachwytu. Z miłości.
Z wiecznej pogoni za pięknem.
Na zdjęciu:
Wysoko w górach, w miasteczku Dorze, niewidomy żebrak i jego przewodnik znajdują chwilę na odpoczynek, racząc się miejscowym tytoniem z osobliwej drewnianej fajki.
7 z 7
Przetrwają najpiękniejsi?
Co niepokoi: zarazimy ich naszą dyktaturą młodości i urody. Okaże się, że śliczne piętnastolatki o kanonach urody zbliżonych najbardziej do wzorców z Instagramu zarabiają na każdej sesji setki birrów, a smutni panowie i starsze panie mniej lub nic. Nie tylko już zatem w kwestiach moralności, ekonomii, w dyktaturze demokracji parlamentarnej, lecz nawet w pierwszej prawdzie naszej wiary wieku XXI: „przetrwają najpiękniejsi” narzucamy im nasze prawa i obowiązki. Już dziś Mursi i Karo malują się przed naszym przybyciem. Niedbale, używając kałuży zamiast lustra. Czy za dziesięć lat najpiękniejsze dziewczyny plemienia będą zatrudniały stylistów?
Mursi coraz rzadziej wkładają już gliniane krążki w zdeformowane w dzieciństwie, przekłute wargi. Od niedawna zaniepokojone, niczym biblijne Ewy w dniu wygnania, własną nagością zaczynają też krytycznie patrzeć na swe zniekształcane od pokoleń usta. Może ich ciała instynktownie tęsknią za całowaniem? W plemieniu Mursi przecież nikt się nie całuje, bo jak. Nieobecność glinianych krążków w wargach młodych dziewcząt przyjąłem z ulgą. Co jednak, jeśli powrotu do tej okrutnej, bolesnej tradycji będzie chciał rynek? Widziałem na własne oczy, że dziewczęta, które odsłaniały piersi i wkładały w rozcięte wargi gliniane obręcze, zarabiały wielokrotnie więcej.
Może antropolodzy będą szczęśliwi? I ja ich rozumiem. Porzucanie odwiecznych tradycji jest skazą na pradawnych kulturach.
To moment, w którym nie powinniśmy iść w naszych rozmowach dalej. Bo zawsze znajdzie się profesor, który powie, że okaleczanie kobiet jest plemienną tradycją, od której nam, białym, wara.
Na zdjęciu:
Sobotni targ w mieście Jinka. Spotykają się tu Mursi, Hamerowie, społeczność miasta, przyjezdni. Dzień targu to święto dla całego regionu. Ta część Etiopii jest szczególnie żyzna i płodna. Na targach nie brak niczego, łącznie z liśćmi narkotyzującej rośliny khat.
Polecamy też: Australia kamperem? Znamy najlepsze miejsca kempingowe polecane przez Aussie. Relacja z podróży
Tekst i zdjęcia Marcin Kydryński.