Błoto jest przyjemne. Przypomina czekoladowy budyń. Gdy nabieram je dłońmi i zaciskam pięści, przesącza się między palcami. Nakładam je sobie pracowicie na ramiona, nogi, brzuch i klatkę piersiową. Gdy już wyglądam niczym bagienny Gollum, sięgam jeszcze po mokrą grudę, by rozprowadzić ją cienką warstwą na twarzy, nie omijając nosa ani czoła. W metamorfozie czyniącej ze mnie mokrego, śliskiego stwora, nie jestem osamotniony. Stoję z grupą turystów na brzegu Morza Martwego w Jordanii i wszyscy zajmują się tym samym – okładaniem się błotem. Ta napakowana solą i minerałami glinka ma być błogosławieństwem dla skóry. Do tego naturalnego spa, do którego dostęp jest całkowicie otwarty i darmowy. Któż by nie skorzystał! Jesteśmy ok. 400 m poniżej poziomu morza. W głębokiej depresji, która wynosi cię na szczyty zadowolenia. W przeciwieństwie do wysokich gór, gdzie brakuje tlenu, tu jest go bowiem w nadmiarze. Powietrze wokół Morza Martwego zawiera go o blisko 8 proc. więcej niż to, którym zazwyczaj większość z nas oddycha.

Jeżeli chcesz wziąć głęboki oddech, nie ma lepszego miejsca na całym świecie – zachęcał mnie kilka godzin wcześniej menedżer mojego hotelu, namawiając na wycieczkę nad Morze Martwe. Dla płuc to niemal raj. Ściągają tu chorzy na astmę, zapalenie oskrzeli i wszyscy, którzy mają problemy z układem oddechowym. Pławienie się w wodzie jest polecane także dla wszystkich borykających się ze schorzeniami stawów i i mięśni, stanami zapalnymi, nadciśnieniem, a nawet chorobą Parkinsona. Potężna dawka minerałów w tutejszym błocie ma działanie antyseptyczne i oczyszczające. Pomaga w łuszczycy, zapaleniach i trądziku, ale nawet jeżeli zupełnie nic ci nie dolega, błotna kąpiel sprawia po prostu, że stajesz się piękniejszy. Nie bez powodu mówi się, że to miejsce odwiedzali król Dawid i Kleopatra.

Adobe Stock
Adobe Stock

Morze, które jest jeziorem

Morze Martwe nie jest w rzeczywistości morzem. Nie ma połączenia z żadnym oceanem, technicznie rzecz biorąc, jest więc jeziorem. I to o niezwykle wysokiej zawartości soli. To przez nią nie istnieje żaden zgrabny sposób na zanurzenie się tutaj w wodzie. Jedyne, co można zrobić, to opaść na plecy, trzymając wysoko głowę, by słona woda nie dostała się do oczu, i poddać się działaniu praw fizyki, które będą z uporem wypychać cię na powierzchnię. W tej słonej wodzie nie ma w zasadzie życia (stąd nazwa morza), teren podlega jednak ciągłym przeobrażeniom. Brzegi wyznaczone są nie przez linię gęstej roślinności, lecz przez biały pas kryształków soli. Formują się wraz z falami, tworząc solne słupki, które zmywane są przez wodę, by za chwilę pojawiać się od nowa. Morze Martwe ma swoje problemy – poziom lustra wciąż się obniża, osiągając zawrotne tempo metra rocznie. Woda z głównego dopływu – rzeki Jordan – przekierowywana jest w inne miejsca, by zaspokoić potrzeby rosnącej liczby ludności i wiecznie nienasyconych plantacji i upraw rolnych. Gorący i suchy klimat dodatkowo sprzyja parowaniu wody. Morze Martwe nieustannie się kurczy. Hydrolodzy obawiają się, że za kilkadziesiąt lat pozostanie z niego jedynie kałuża. Na razie wciąż jest jednak miejscem wyjątkowym, niemal surrealistycznym.

Lekko spieniona falami woda mieni się błękitem przechodzącym w głęboki szmaragd. Każda z zatoczek (dostęp do większości jest darmowy) przybiera inny odcień, zależnie od pory dnia i kąta padania światła. Niezmienne pozostają jedynie rdzawe skały układające się warstwowo, otaczające Morze Martwe z każdej strony. Gdy decyduję się na krótką wędrówkę, brodząc wzdłuż brzegu, natrafiam na wychylające się nad powierzchnię krągłe głowy soli. Od lat 80. ubiegłego wieku zasolenie akwenu osiągnęło już taki poziom, że na dnie gromadzą się kryształki sodu w procesie nazywanym fachowo wytrącaniem halitu. To jedyne na świecie miejsce, gdzie można obserwować to zjawisko. Miliony lat temu opady halitu w pradawnych słonych jeziorach doprowadziły do utworzenia ogromnych złóż soli w takich miejscach jak między innymi Wieliczka. Patrzę na to, zastanawiając się, czy za setki tysięcy lat jacyś nasi potomkowie będą tu ryć głęboko w ziemi, poszukując cennego mineralnego surowca. Na razie jednak Jordańczycy robią, co mogą, by wykorzystać obecny potencjał Morza Martwego. W ostatniej dekadzie wokół północnej części akwenu pojawiły się hotele i infrastruktura dla turystów przyciągające coraz większe rzesze gości. Być może wielu z nich kieruje się w wyborze celu poczuciem uciekającej szansy – prawdopodobnie korzystanie z zasobów Morza Martwego będzie możliwe jeszcze tylko przez dekadę czy dwie. Trzeba się spieszyć.

Następnego dnia po kąpieli w morzu podziwiam swoją gładką i błyszczącą skórę. Dla hedonistów jest tu jednak znacznie więcej możliwości niż jedynie taplanie się w przybrzeżnym błotku, choć ta opcja jest z pewnością najtańsza. Dostęp do publicznych plaż jest darmowy lub tani, a w miejscach z opłatami można liczyć na prysznic pozwalający zmyć z siebie grubą warstwę soli. Jednak zarówno nad samym brzegiem, jak i w niedalekim oddaleniu czekają też hotele i ośrodki spa. Jeżeli tylko mamy więc nieco większy budżet, możemy oddać się w dłonie specjalistów, którzy pokryją nasze ciała dobroczynną glinką w całkowicie komfortowych warunkach. Nie trzeba pokonywać nierówności brzegu, szukać zejścia do wody ani uważać na szlam – wystarczy się położyć na specjalnej leżance, przymknąć oczy i pozwolić się wysmarować glinką. A później dać się owinąć niczym kokon w materiał i pozwolić dobroczynnym minerałom wnikać w skórę. Ośrodki odnowy biologicznej bazują oczywiście na zasobach dostarczanych przez Morze Martwe, ale są też inne atrakcje: sesje jogi, zabiegi ajurwedyjskie, masaże, specjalnie dobrana dieta. Wszystko zamknięte w kilku lub kilkunastodniowych programach mających uczynić z ciebie nowego człowieka, pozbawionego stresu i toksyn związanych ze współczesnym trybem życia.

Te ośrodki można znaleźć nie tylko na samym brzegu Morza Martwego. Jadę 5 km na wschód od akwenu, wybierając się do gorących źródeł Ma’in. Prowadzi do nich kreśląca szalone pętle wąska górska droga. Hammamat Ma'in to w rzeczywistości kilka wodospadów. Woda przebija się na powierzchnię spomiędzy skał, opadając kaskadami do rzeki Zarqa, a korzystanie ze źródeł wymaga uwagi – w niektórych miejscach osiągają one temperaturę 63 st. C. Na szczęście są tu też nieco chłodniejsze i część wodospadów ma przyjemne 30–37 st. C. U ich stóp wzniesiono luksusowy ośrodek spa i hotel – na jego terenie są cztery kaskady, do pozostałych dwóch jest jednak otwarty dostęp dla każdego.

Shutterstock
Shutterstock

Biblijne termy, które miał odwiedzać regularnie Król Herod

Bijące z czeluści ziemi źródła są bogate m.in. w sód, wapń, radon i siarkowodór, stając się leczniczą miksturą, której właściwości znane były już w czasach rzymskich. Historycy uznają źródła Ma’in za biblijne termy Baaras, które – według świętej księgi – odwiedzał regularnie król Herod, zatrzymując się w odległym o 33 km pałacu Mukawir, w którym to miał zostać ścięty Jan Chrzciciel. Pozostałości budynku zachowały
się do dziś.

Goście hotelu mają dostęp do wodospadów wliczony w cenę pokoi, na teren ośrodka można się jednak dostać także, wykupując bilet dzienny (ok. 15 dol.). Cena nie wydaje się wygórowana: oprócz naturalnych basenów do dyspozycji jest też rzymska łaźnia parowa i niezwykle kusząca strefa relaksu, gdzie spędzam kilka godzin, wylegując się w szumie spadającej ze skał wody, popijając wino i zajadając potrawy tradycyjnej
kuchni beduińskiej.

Shutterstock
Shutterstock Shutterstock

Lud nomadów

Beduini byli tu bowiem zawsze, na długo zanim powstały luksusowe hotele i ośrodki spa. I wciąż tu są, choć nie zawsze łatwo ich spotkać. Gdy jednak wracam do Madaby, przypadkiem zatrzymuję się w wiosce kilku domów. Chcę tylko rozprostować nogi, ale przyciąga mnie stłumiony dźwięk muzyki. Dobiega z niepozornej chatki i kiedy podchodzę bliżej, pojawia się mężczyzna, który zaprasza mnie gestem ręki do środka. Wewnątrz na ziemi siedzi, jak później się przedstawił, Ali, sędziwy mężczyzna trzymający w dłoni rebab. To najprawdopodobniej jeden z najstarszych instrumentów strunowych na świecie. Protoplasta skrzypiec. Ali trąca pojedynczą strunę wygiętym w łuk smyczkiem. Śpiewa pieśń o życiu na pustyni, ckliwą odę do dawnych czasów, które odeszły już w zapomnienie. Kilku jego towarzyszy przyłącza się, tworząc chór głosów.

Wszyscy należą do plemienia Bedul, które pojawiło się tu ok. 200 lat temu, nie bardzo wiadomo skąd. Zamieszkiwali jaskinie w nieodległej Petrze, być może zepchnięci tam przez inne beduińskie grupy w ramach jakichś zatargów. Nie istnieją żadne historyczne wzmianki o tym, by pochodzili oni od Nabatejczyków, tajemniczego ludu, który wzniósł Petrę. Gdy słucham śpiewnych męskich głosów odbijających się od ścian wypełnionego papierosowym dymem pomieszczenia, mam jednak wrażenie, że ta muzyka jest znacznie starsza niż słynne jordańskie ruiny. To odwieczna pieśń nomadów, ślad pradawnego świata, który wciąż gdzieś jeszcze istnieje, tuż obok luksusowych hoteli i ośrodków spa.

Do zobaczenia w Jordanii.

Mat. prasowe
Mat. prasowe

Materiał promocyjny kraju Jordan Tourism Board