Reklama

Czy warto jechać do RPA? Jeszcze trzy miesiące temu odpowiedziałabym: „Ja się nie wybieram”. Dziś mówię: „Koniecznie! To jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi”. Tydzień w okolicach Kapsztadu wystarczył, by się przekonać, że powiedzenie „widoki zapierają dech w piersiach” wcale nie jest takie banalne…

Reklama

Futro i pingwiny

Nie przypuszczałam, że po pierwszej wizycie Afryka będzie kojarzyła mi się właśnie z nimi. Słonie, żyrafy, pustynia, klimat jak z „Pożegnania z Afryką”… Takie miałam w głowie wizje, a tu: futro i pingwiny. Jak to możliwe?

Afryka nie była w pierwszej piątce moich wymarzonych kierunków podróży, ale kiedy okazało się, że mogę pojechać z przyjaciółmi do RPA, pomyślałam: Dlaczego nie? Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że wszystko, co wiem o tym kraju, sprowadza się do słów: Nelson Mandela, apartheid i… niebezpiecznie. Mało zachęcająco.

Kiedy zaczęłam szukać informacji, okazało się, że Kapsztad to jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi. I że choć bywa tam niebezpiecznie, to czy istnieje dziś miasto, w którym nie bywa? Podczas naszego tygodniowego pobytu nie wydarzyło się nic groźnego, choć domy ogrodzone wysokim murem, tabliczki z napisem „ochrona jest uzbrojona” i kraty przy niemal każdych drzwiach dają do myślenia…

Ale nie zwraca się na to uwagi, gdy dom stoi na wzgórzach w elitarnej dzielnicy Camps Bay, z tarasu roztacza się widok na ocean, a z okien po drugiej stronie widać pasmo gór Dwunastu Apostołów.

Oczywiście RPA to nie tylko Kapsztad. Warto wybrać się do Johannesburga i zwiedzić Muzeum Apartheidu w Soweto – największym township, czyli osiedlu dla czarnej ludności wybudowanym w czasach segregacji rasowej. My, Europejczycy, rzadko o tym myślimy, ale przecież segregacja skończyła się w RPA dopiero w połowie lat 90. XX wieku! Pomysł spaceru po Soweto nie wszystkim się podoba, ale to właśnie tu znajduje się (jedyna na świecie!) ulica, gdzie mieszkało aż dwóch laureatów Pokojowej Nagrody Nobla: pierwszy czarnoskóry prezydent RPA Nelson Mandela oraz biskup Desmond Tutu.

Wakacje w raju

Choć w Republice Południowej Afryki jest aż 11 oficjalnych języków, na szczęście dla turystów z Europy wszyscy mówią doskonale po angielsku. Co więcej, RPA jest w tej samej strefie czasowej, więc mimo dalekiej podróży nie ma jet lagu!

Jeśli dodamy do tego pyszne jedzenie (i nie mówię tylko o owocach morza) i znakomite wino, a wszystko w przystępnych cenach, okaże się, że RPA to wakacyjny raj.

Jeśli chodzi o wino, najlepiej degustować je w jednej z lokalnych winnic. W okolicach Kapsztadu jest ich ponad 300, z czego około 100 można zwiedzać. Stolicą winnego imperium jest nieduże uniwersyteckie miasteczko Stellenbosch, a w najstarszej winnicy Groot Constantia wina produkuje się już od ponad 330 lat.

Koniec świata

Podczas pobytu w Kapsztadzie trzeba wejść na Górę Stołową. Można wspinać się jedną z wyznaczonych tras albo wjechać kolejką linową. Ze szczytu roztacza się zapierający dech w piersiach widok na całe miasto i Zatokę Stołową.

My jednak zaczynamy nasz pobyt od wycieczki na… koniec świata! Cape Point znajduje się na końcu Przylądka Dobrej Nadziei. Początek drogi jest spektakularny! Trasa Chapman’s Peak uznawana jest za jedną z najpiękniejszych na świecie. Droga wykuta w granitowej skale wije się przez dziewięć kilometrów wokół szczytu Chapman. Jest wąska i kręta (114 zakrętów!). Idealna sceneria do filmu o Jamesie Bondzie. Przejażdżka nią to prawdziwa przygoda. Ale i tak najważniejsze są widoki. Błękitnoszmaragdowy ocean mieniący się w słońcu, piaszczyste plaże i monumentalne wzniesienia można podziwiać godzinami.

Po drodze zatrzymujemy się przy plaży Boulders. To tu mieszkają słynne afrykańskie pingwiny! Są nieduże i wyglądają, jakby miały pomalowane na różowo powieki. Wyglądają sympatycznie, ale to dzikie zwierzęta, więc nie wolno ich głaskać, bo dziobią.

Parku Krugera w RPA to najlepsze miejsce, by spotkać „wielką piątkę”: słonia, nosorożca, lamparta, lwa i bawołu

Na Cape Point docieramy późnym popołudniem. Latarnia morska, która dawniej oświetlała żeglarzom drogę, dziś jest atrakcją turystyczną. Podziwiamy ze wzgórza potęgę oceanów (tu spotykają się Atlantycki z Indyjskim), usiłując jednocześnie utrzymać czapki, szale i sukienki na miejscu, bo wiatr wieje naprawdę silny. Widok jest fascynujący, ale i budzący grozę. Woda jest ciemna i wzburzona. Tu, na końcu świata (choć tak naprawdę najdalej wysunięty na południe punkt, Przylądek Igielny, znajduje się 150 km dalej) mam ciarki…

Myślę: Afryka, mówię: safari. Niestety, nie starczyło nam na nie czasu, ale następnym razem na pewno wybierzemy się do Narodowego Parku Krugera. To jeden z największych i najważniejszych rezerwatów dzikich zwierząt na świecie. Najlepsze miejsce, by spotkać „wielką piątkę”: słonia, nosorożca, lamparta, lwa i bawołu. Nam udało się spotkać jedynie pawiany w drodze na Cape Point i „prawie” słonia. Prawie, bo góralek przylądkowy wygląda jak większa świnka morska, ale zoologowie twierdzą, że jest bardzo blisko spokrewniony ze słoniem właśnie.

Reklama

Czas na zakupy

A skąd futro? Nie byłabym sobą, gdybym nie zajrzała do lokalnego centrum handlowego. V&A Waterfront znajduje się w dzielnicy portowej. Pełno tu restauracji, sklepików z pamiątkami i afrykańskim rękodziełem. W samej galerii, oprócz ekskluzywnych butików, znajdują się też popularne sieciówki. Zaglądamy do Zary. Ku naszemu zaskoczeniu, zamiast wiosenno-letniej kolekcji, na wieszakach pełno płaszczy, kurtek i szalików. No jasne! Przecież jest marzec i w RPA zaczyna się zima. A ponieważ prognoza pogody na nasz powrót do Polski nie wyglądała zachęcająco, koleżanka kupiła sobie kolorowe sztuczne futerko. I przez cały wieczór żartowaliśmy, że jest chyba jedyną osobą, która z Afryki wróci z… futrem!

Reklama
Reklama
Reklama