Maria Rotkiel: „Pandemia wiele problemów pokazała tak dobitnie, że nie możemy już udawać, że ich nie ma”
Psycholożka i terapeutka o tym, jak lockdown wpłynął na dzieci.
- Redakcja VIVA!
Pandemia dla dzieci i rodziców była poligonem doświadczalnym. Część rodzin wyszła z tego silniejsza, część poturbowana emocjonalnie. „Mieliśmy okazję lepiej poznać własne dzieci i jeżeli tę szansę wykorzystaliśmy, jest to paradoksalnie plus pandemii”, mówi psycholog Maria Rotkiel. Robi bilans zysków i strat oraz tłumaczy, jak wspierać dzieci w powrocie do normalności.
ZOBACZ TAKŻE: Maria Rotkiel o tym, jak kształtować w dzieciach pewność siebie.
- Jak pandemia zmieniła nas, rodziców?
Myślę, że uczuliła nas na wiele trudności i wyzwań, które były obecne w życiu naszych dzieci, tylko my ich nie widzieliśmy. Albo nie chcieliśmy widzieć. Zauważyliśmy, z czym dzieci mają problem, jak naprawdę czują się w swojej grupie rówieśniczej. Jeśli tęsknią, to znaczy, że czuły się dobrze. Jeśli nauka zdalna przyniosła im ulgę, to znaczy, że w tej grupie miały kłopoty. Moim zdaniem mieliśmy okazję lepiej poznać własne dzieci i jeżeli tę szansę wykorzystaliśmy, jest to paradoksalnie plus pandemii. Tych plusów można znaleźć więcej.
– Czego dowiedziała się Pani o swoim synu Adasiu?
Przede wszystkim, że jest dużo bardziej samodzielny. Jestem – i przyznaję się do tego z ręką na sercu – typem mamy nadopiekuńczej. Zatrzymałam się na etapie pięcio-, sześciolatka i nie zauważyłam, czy raczej nie chciałam zauważyć, że mój syn jest bardzo zaradnym, zorganizowanym siedmiolatkiem. Nie musiałam go dyscyplinować, jeśli chodzi o siadanie do komputera i uczestniczenie w lekcjach, nie musiałam mu przypominać, że ma zadanie do zrobienia. Wszystko wiedział, pamiętał, kontrolował. W końcu dostrzegłam tę jego samodzielność, o której mówili mi nauczyciele i mamy jego kolegów. I muszę przyznać, że sprawiła mi wielką radość i satysfakcję.
– Pamięta Pani momenty, w których syn Panią zaskoczył?
Było dużo takich momentów, ponieważ dzieci są bardzo szczere, prawdziwe. Dzieci mówią to, co naprawdę myślą i czują. Poza tym zauważają takie elementy rzeczywistości, których my, dorośli, nie chcemy widzieć. Pamiętam chwile, kiedy zostałam zhejtowana za zdjęcie, na którym miałam maseczkę. Adaś usłyszał moją rozmowę na ten temat i było mu bardzo trudno zrozumieć, dlaczego kogoś zdenerwował fakt, że ja nosiłam maseczkę. Zadawał mi pytania, które pokazywały, w jak prostolinijny sposób dzieci patrzą na rzeczywistość. Pytał: „Mamo, dlaczego ktoś się na ciebie denerwuje za coś, co nie robi mu żadnej krzywdy?”.
– Zdumiewające u siedmiolatka.
Prawda? Nie mógł tego zupełnie zrozumieć. Tłumaczyłam mu, że większość lekarzy uważa, że maseczki są pomocne w walce z wirusem, więc w miejscach publicznych, zgodnie z obowiązującymi wszystkich ludzi zasadami, nosimy maseczki. Nie potrafił pojąć, dlaczego ktoś nie nosi. Mówiłam, że ludzie mają prawo do własnych wyborów, ale my nie musimy się z nimi zgadzać. W wieku siedmiu lat odróżnia dwie rzeczy: można szanować czyjąś decyzję, jednocześnie jej nie podzielając, mając inne zdanie, opinię. On swoim siedmioletnim rozumem to ogarnia. Natomiast nie ogarnia, że ktoś tego nie rozumie. To mi przypomniało, że dzieci czasami sprawniej operują pojęciami i lepiej je pojmują niż dorośli.
– Tak, szczególnie takimi pojęciami, jak zdrowy rozsądek, przestrzeganie zasad i wzajemny szacunek. Przypomnijmy, że noszenie maseczek w miejscach publicznych jest obowiązkowe. Kiedy patrzy Pani na syna okiem profesjonalistki, psychologa z ogromnym doświadczeniem, jaki jest bilans zysków i strat po pandemii?
Po pierwsze, trudno patrzy się na bliskich okiem profesjonalisty. Chirurdzy często mówią, że nie będą operowali bliskich, prawnicy rzadko reprezentują rodzinę. Pamiętajmy, że każdy specjalista jest człowiekiem. Ja nie jestem bezkrytyczna, tylko mocno zaangażowana w relację z synem, a zbyt duże zaangażowanie emocjonalne najczęściej wpływa negatywnie na profesjonalizm. Trzeba więc brać to pod uwagę. Natomiast gdy próbuję spojrzeć na synka z dystansu, to myślę, że na pewno zyskał jeszcze lepszy kontakt ze mną, bo wykorzystaliśmy ten czas bardzo dobrze. Zawsze byliśmy zżyci, Adaś jest wychowywany w dużej bliskości i ona się pogłębiła. Z drugiej strony ogromnie tęsknił za rówieśnikami i za uprawianiem sportu. Ma swoją pasję – piłkę nożną, którą uwielbia. W pandemii treningi albo się nie odbywały, albo odbywały rzadziej. Przez kilka miesięcy nie mógł grać z kolegami na podwórku i to było dla niego bardzo trudne. Jak większość dzieci stracił na relacjach rówieśniczych przez mniejszą ich intensywność i częstotliwość, a zyskał na relacjach z najbliższymi. W pandemii przygarnęliśmy kolejnego psa, chomika i kota. Jest nas więcej! (śmiech).
– To kolejny z plusów, o których mówiłyśmy. A jakie problemy sygnalizowali Pani inni rodzice?
Najczęściej, że dzieci w większym czy mniejszym stopniu zregresowały się, jeśli chodzi o relacje społeczne. Regres, czyli cofnięcie się do wcześniejszego etapu. Na przykład stały się ponownie nieśmiałe, wycofane, zawstydzone. Miały większą trudność z wejściem w grupę rówieśniczą. Zachowywały się jak przedszkolaki, które mocno przytulają się do mamy czy taty przed wejściem do szkoły. Jakby miały rok, dwa lata mniej, a to dużo, jeśli chodzi o dzieci w wieku wczesnoszkolnym. Wyraźnie widać u nich większy poziom lęku przed nieznanym i nowym, czego nie obserwowałam przed pandemią. Dzieci były dużo bardziej samodzielne, śmiałe, aktywne. Na szczęście teraz wszystko się wyrównuje i przy dobrym wsparciu rodziców i otoczenia te zachowania ustępują. Trzeba mieć jednak na uwadze, że dla dzieci powrót do rzeczywistości, do normalności był i wciąż jest trudny.
– Dlaczego?
Dzieci cofnęły się do funkcjonowania domowo-rodzinnego, blisko mamy. Przez ponad rok miały mniej wyzwań, mniej stresów związanych z relacjami społecznymi. Mówię to z perspektywy mamy malucha, ale to dotyczy również nastolatków. Pamiętajmy, że świat zewnętrzny jest obszarem wielu wyzwań, prób, doświadczeń, które są dla dzieci bardzo rozwojowe. Stres na optymalnym poziomie też jest rozwojowy, bo pobudza, mobilizuje, motywuje do nauki. Ograniczenie tych bodźców sprawiło, że dzieci zatrzymały się w rozwoju pewnych kompetencji, a potem wróciły do rzeczywistości, w której wymagaliśmy od nich tych umiejętności. To my, dorośli, musimy pamiętać, żeby ich w tym powrocie wspierać. Gdy nasze dzieci znowu stały się nieśmiałe czy zapominają o pracy domowej, miejmy na uwadze, że dla nich te kilkanaście miesięcy przerwy w tak zwanym normalnym funkcjonowaniu to jest kawał życia. Ja mam 45 lat, dla mnie taki „wyjęty” rok nie ma dużego znaczenia. Ale jak ktoś ma lat siedem czy nawet 17, ten sam rok oznacza dużo większy odcinek czasu.
– Wyobraźmy sobie, że cztery lata nie chodzimy do pracy, nie spotykamy się ze znajomymi, nie stajemy przed nowymi wyzwaniami. Nam wydaje się to aż nierealne, a dzieci z czymś takim musiały się zmierzyć.
Dlatego nie mówmy tylko o wyzwaniach czasu pandemii i konsekwencjach, ale zwracajmy uwagę na to, że powrót do rzeczywistości też może być dla dzieci trudny i wspierajmy je. Nie pozostawiajmy ich samych ze sobą w tych lękach.
– A którym dzieciom jest trudniej? Siedmiolatkom czy 17-latkom?
Każda grupa wiekowa inaczej radzi sobie z różnymi obszarami. Nastolatkowie są bardziej biegli w obsłudze nowych technologii, więc mieli ze sobą łatwiejszy i częstszy kontakt. Dla nich spotkanie, rozmowa na Zoomie, Skypie, WhatsAppie czy innych platformach nie była problemem. Siedmiolatek, po pierwsze, nie jest taki biegły, poza tym nie zawsze ma dostęp. U nas w domu ten dostęp został otwarty dla Adasia właśnie po to, żeby mógł zadzwonić do kolegów, i miał takie aplikacje, żeby mogli na siebie patrzeć. Więc jeśli chodzi o kontakty społeczne, to moim zdaniem łatwiej miały dzieciaki starsze, ale też potrzeby kontaktu bezpośredniego są u nastolatków o wiele większe. Dla nich grupa rówieśnicza jest niezwykle ważna. Dla siedmiolatka też, ale dla niego każdy wieczór spędzony z mamą, która go przytula i czyta mu książkę, to jest superwieczór. Dla 17-latka – z całym szacunkiem dla literatury i macierzyństwa – niekoniecznie. Dla młodszych bliskość rodzinna była bardzo fajnym wynagrodzeniem deprywacji relacji rówieśniczych. Dla starszych bliskość rodziców była raczej uciążliwa. Nastolatkowie często mieli poczucie, że rodzice „siedzą” im na głowie. Co godzinę wchodzą do pokoju i sprawdzają, czy aby na pewno ich dziecko jest na lekcjach, czy nie gra. Raptem sobie przypomnieli, że warto dowiedzieć się, co syn przerabia z każdego przedmiotu, posłuchać, jak nauczyciele prowadzą lekcje. Dla nastolatków taka kontrola to była gehenna. Wyobraźmy sobie, że siedzimy przed komputerem w czasie naszej pracy, mamy liczne spotkania, rozmowy i konferencje, a ktoś co godzinę wsadza głowę do naszego pokoju, kontroluje, wchodzi, zagląda przez ramię, słucha naszych rozmów, wtrąca się, komentuje…
– Koszmar!
No właśnie. A to była rzeczywistość wielu naszych nastoletnich dzieci. Byli też rodzice, którzy w ogóle się nie interesowali, nawet tym, że internet w domu nie działa albo sprzęt jest zbyt stary. Niektórzy nie mieli na to funduszy i trzeba to uszanować, ale innym po prostu nie chciało się zainterweniować, bo na przykład byli pochłonięci własnymi problemami.
– Ten czas był istną rewolucją dla wielu rodzin. Nie zawsze pozytywną.
Życie w izolacji pod jednym dachem dla wielu z nas było prawdziwym wyzwaniem. Nagle wysypały się śmieci spod dywanu. To, co przez lata tam zamiataliśmy, czego nie chcieliśmy zauważyć, przepracować, wyjaśnić, zmienić… wszystko nagle wyszło. Im więcej tam zamietliśmy, tym większy bałagan mieliśmy. Chcąc nie chcąc, była to dla nas okazja, żeby się wreszcie za to zabrać. Wiem, że wiele rodzin to wykorzystało. Przegadali problemy, przepracowali emocje, zbliżyli się do siebie i mają poczucie, że ten czas był potrzebny i wartościowy. Niestety, dla wielu rodzin był to okres potwornie trudny i konfliktowy. Dzięki mojej współpracy z Instytutem Matki i Dziecka przy jednym z projektów mam dostęp do badań, które są dla mnie ważne, ponieważ mogę je skonfrontować z doświadczeniem własnym i moich kolegów po fachu.
– Co Panią najbardziej zaniepokoiło?
Po pierwsze, mnóstwo młodych ludzi czuło się samotnych. Pomimo tego, o czym rozmawiałyśmy, czyli zbliżenia się do siebie, wielu nastolatków mówiło o samotności, opuszczeniu, niezrozumieniu. Rodzice byli bardziej kontrolujący i absorbujący domowymi obowiązkami niż wspierający czy zaspokajający poczucie bliskości, czułości, ciepła. Nastolatkowie czuli się osamotnieni, bo nie było pani ze szkoły, której ufają i z którą mogą pogadać, ani trenera, który jest autorytetem. Mamy dużo większy odsetek dzieci z zaburzeniami nastrojów, stanami lękowymi, duży wzrost zachowań agresywnych i przemocowych w obrębie rodziny. Dzieci sygnalizują, że rodzice mieli mniej cierpliwości, krzyczeli, kłócili się ze sobą, niestety też bili. Dzieci odpoczęły od przemocy rówieśniczej bezpośredniej, ale nie od tej w internecie, ona przybrała większą skalę. Wzrost przemocy, której świadkami albo bezpośrednimi uczestnikami lub ofiarami są dzieci, jest alarmujący.
– A z drugiej strony to, co dzieje się w polskich szpitalach psychiatrycznych, jak dużo dzieci potrzebuje szybkiej, profesjonalnej pomocy, jest zatrważające.
Stan polskiej psychiatrii jest dramatyczny, od wielu lat o tym wiemy, rozpaczamy i alarmujemy. Tak naprawdę tu są potrzebne rozwiązania systemowe. Chodzi nie tylko o dofinansowanie oddziałów psychiatrycznych, ale też o wypuszczenie na rynek pracy większej ilości specjalistów psychiatrii dziecięcej. Zwiększenie dostępu do profesjonalnych gabinetów pomocy psychologicznej i terapeutycznej, ze wskazaniem na dostęp do konkretnych specjalistów z psychologii klinicznej dzieci. W tej chwili na każdą wizytę strasznie długo się czeka. Płatne są potwornie drogie. Sama jestem w podbramkowej sytuacji, mam tak długą kolejkę oczekujących pacjentów, że coraz więcej osób zaczyna mieć do mnie pretensje, bo ja nie zawsze mam czas, żeby odpisać, że teraz nie mam już wolnych terminów. Odkąd zamknęłam swój gabinet, zostałam własną sekretarką i po prostu czasami nie daję rady.
– Z jakimi problemami najczęściej dzieci trafiają do specjalistów?
Przede wszystkim coraz młodsze dzieci mają myśli samobójcze. Obserwujemy u nich coraz cięższe postaci depresji, specyficzne fobie. Gdy patrzę wstecz, kiedy ponad 20 lat temu kończyłam studia, to moim zdaniem ta sytuacja wyglądała inaczej. Może w jakimś stopniu była niedodiagnozowana, rozpoznawalność chorób była mniejsza, ale uważam, że te problemy narastają i są coraz poważniejsze i coraz cięższe. Mam taką konkluzję, że pandemia wiele problemów i trudności pokazała tak dobitnie, że już nie możemy odwracać głowy i udawać, że ich nie ma. One są, istnieją, a pandemia je tylko wyostrzyła.
– Przed nami być może czwarta fala wirusa i kolejne wyzwania. Jak się uzbroić, żeby razem z naszymi dziećmi ją przetrwać?
Przede wszystkim nie nastawiajmy się, że coś trzeba przetrwać. Już przetrwaliśmy i zobaczyliśmy, że to nie jest koniec świata. Szczęście w nieszczęściu jest takie, że jeśli znowu nam przyjdzie wrócić do nauki i pracy zdalnej, my już to znamy. Mamy to oswojone, a jak coś znamy, mniej się boimy. Druga ważna sprawa – przez ostatnie półtora roku wiele dowiedzieliśmy się o sobie. Warto na ten czas spojrzeć pozytywnie: czego się nauczyłem, co zmieniłem, nad czym jeszcze warto popracować. A co będzie? Nieważne. Damy radę! Jesteśmy przygotowani. Nie wyobrażajmy sobie przerażającej przyszłości. Ona będzie trudna, pełna wyzwań, ale zamiast się martwić, zastanówmy się, jak krok po kroku wprowadzać dobre zmiany, uczyć się sobie radzić, a wyjdziemy z tego wszyscy mądrzejsi i silniejsi.
Rozmawiała Beata Nowicka
ZOBACZ TAKŻE: Robert El Gendy zdradza dlaczego zawsze chciał mieć dużą rodzinę…
Właśnie zostałaś mamą, a może akurat czekasz na swoje maleństwo? Koniecznie zajrzyj do nowego numeru magazynu „VIVA!Mama”. Już w kioskach!