Reklama

Słońce, plaża, ocean. W wakacje niczego więcej do szczęścia właściwie nie trzeba. A jednak Fuerteventura, jedna z najsłynniejszych kanaryjskich wysp, ma do zaoferowania jeszcze coś – na przykład niesamowite krajobrazy.

Reklama

Szukasz idealnego miejsca na urlop? Zajrzyj na stronę ITAKA x VIVA!

Co koniecznie zobaczyć na Fuerteverturze?

Raj dla wczasowiczów i turystów. Cudowne białe plaże, błękitne morze, bezchmurne niebo i wiatraki. Gdyby nie te ostatnie, opis Fuerteventury pasowałby do dziesiątków miejsc na świecie – od Hawajów aż do bułgarskich Złotych Piasków. Malownicze opuszczone wiatraki to znak, że na wyspie znajdzie się też coś dla ludzi, którzy lubią czasem porzucić wodne i słoneczne kąpiele. Nie myślimy jednak o raju, gdy z lotniska w Puerto del Rosario ruszamy o świcie na północ wyspy.

Droga biegnie wzdłuż wybrzeża i o ile morze wygląda stąd rzeczywiście jak z bajki, o tyle ląd… Na pierwszy rzut oka trudno wyobrazić sobie bardziej niegościnną krainę. Krajobraz księżycowy. Jak okiem sięgnąć tylko skały, głazy, kamienie. Wszystko brunatne i suche, całymi połaciami zalane stężałą wulkaniczną lawą. Roślinności tyle co kot napłakał. Gdzieniegdzie jakiś aloes, czasem porosty. Palma raz na kilkanaście kilometrów. „To piękna wyspa, na pewno będziecie nią zachwyceni”, mówi kierowca busika, który dotąd zajmował się pozdrawianiem jadących z przeciwka. Przez chwilę mu nie dowierzamy. Bo potem wjeżdżamy w prawdziwą piaszczystą pustynię. Tak naprawdę nie jest to pustynia, lecz wydmy – sławne Dunas de Corralejo. Mówią o nich, że to mała Sahara. Porównanie nieprzypadkowe, od jej wielkiej siostry dzieli nas tylko nieco ponad 100 kilometrów. Podobno biały piasek, tak charakterystyczny dla plaż wyspy, wiatr przywiał właśnie z Afryki.

Dunas de Corralejo, czyli mała Sahara

adobe.stock.com

Paella z Polską w tle
Corralejo – mała rybacko-portowa osada. Miejsce, skąd najbliżej na sąsiednie wyspy – Lanzarote i maleńką skalistą Los Lobos. Dzięki dobrym miejscom do surfowania Corralejo stało się jednym z największych kurortów na wyspie. Setki hoteli dookoła, a w centrum i na nabrzeżu mnóstwo restauracji i knajpek serwujących miejscowe specjały. „Jesteście głodni? Mamy świetną paellę”, słyszymy, przechadzając się po nadbrzeżu. Naganiacze nie są tu tak namolni jak w państwach arabskich, ale i tak po 50. zaczepce można mieć wszystkiego dosyć. W końcu poddajemy się. Tym bardziej, że rzeczywiście jesteśmy głodni i naprawdę chcemy spróbować miejscowego specyfiku. Miguel widzi nasze wahanie. Jak wytrawny rybak zaciska sieć. Już wskazuje stolik, już tłumaczy, że tylko u nich można zjeść naprawdę wspaniale. Oczywiście przyjaźni się z Polakami, którzy mieszkają w Corralejo i pracują w innej restauracji. „Dzień dobry, dziękuję”, rzuca, by pokazać, że nie jest gołosłowny. Potem sam nakłada danie na talerze. Starannie rozdziela też krewetki, małże, ośmiorniczki, żeby nikomu nie stała się krzywda. Niepotrzebnie się tak stara, po trzeciej dokładce nie mamy już sił, a na patelni leży jeszcze spora sterta ryżu i dodatków. Nie da się ukryć – Corralejo opuszczamy najedzeni.

Przystań w Corralejo

adobe.stock.com

Jak na dachu świata
Interior wyspy to jak przejażdżka po księżycu. Góry mają tu po kilkaset metrów, ale wyglądają jak Himalaje. Piętrzą się łysymi szczytami wysoko ponad nasze głowy. Alpejskimi serpentynami, z duszą na ramieniu, dojeżdżamy do Mirador Morro Velosa, jednego z najpiękniejszych miejsc widokowych na wyspie. To tylko 640 metrów nad poziomem morza, a czujemy się jak na dachu świata. Na szczycie znajduje się restauracja z cudownym widokiem na panoramę gór, wybrzeże i lazurowy ocean.

Mirador Morro Velosa, jedno z najpiękniejszych miejsc widokowych na wyspie

adobe.stock.com

Czas płynie tu wolno i spokojnie. Nie ma wielu gości, więc właściciel lokalu, Pedro, siedzi za barem, podpierając głowę rękami. Na oko ma około pięćdziesiątki, jest brunetem średniego wzrostu. „Moi rodzice i wujowie byli rolnikami, mieli pola nawet tu”, pokazuje łyse, suche, kamieniste zbocza góry. „Teraz już się nie opłaca, za mało wody”, tłumaczy.

Woda rzeczywiście opuszcza Fuerteventurę. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu wyspa poszatkowana była uprawnymi polami, czego dowodem są wiatraki stojące nierealnie pośrodku pustkowia. Wiatraki to jeden z symboli wyspy. I tylko symboli, bo już dawno przestały być komukolwiek do czegokolwiek potrzebne. Pedro niemal konfidencjonalnym szeptem dodaje, że teraz pola można zobaczyć tylko w okolicach Betancurii. „Tam nawet przez cały rok sadzą pomidory”, oznajmia takim tonem, jakby właśnie odkrył nową teorię względności.

Turkus i złoto
Jeśli Fuerteventurę przyrównać do pustyni, to Betancuria jest prawdziwą oazą. Mikroskopijne dziś miasteczko z 600 mieszkańcami to onegdaj dumna stolica wyspy. Została założona w 1405 roku przez normańskiego zdobywcę o dziwnie swojsko brzmiącym w tym miejscu nazwisku Jean de Béthencourt. Nawet w najbardziej suchej porze, gdy na wyspie wysychają wszystkie rzeki, poza jedną, tu jest zielono. Ukwiecone krzewy, kępy palm, a nawet poletka warzywne i ogrody otaczają oślepiająco białe budynki usytuowane na stokach łagodnych wzgórz. Pijemy dobrą kawę, jemy ciasto i zachwycamy się pięknym obrazem miasteczka, któremu nie przeszkadza, że zagubiło się gdzieś w czasie i przestrzeni.

Maleńka Betancuria nie bez powodu nazywana jest oazą. Tu wszystko aż kipi od zieleni

adobe.stock.com

Potem ruszamy w stronę złotych plaż Jandii. Trudno o lepsze miejsce na labę niż słynna Playa de Sotavento, czyli dosłownie: plaża, na którą wieje wiatr. To piękna łacha piachu, ciągnąca się przez sześć kilometrów na południowo-wschodnim wybrzeżu. Leżymy, bezmyślnie wpatrując się w turkusowe morze. Na piachu przed nami uwijają się małe ptaszki. Płytka woda to raj dla chmary małych rybek i… początkujących windsurferów. Trudno znaleźć lepsze miejsce na naukę pływania na desce. Ciepła woda po pas, do tego niemal stały wietrzyk. Na głębszej śmigają doświadczeni deskarze. Fuerteventura to prawdziwa mekka dla miłośników deski i żagla, wiatr i fale w wielu zatokach przyciągają tu miłośników tych sportów z całej Europy. Trzeba przyznać, że dzięki nim na wyspie jest jeszcze bardziej kolorowo.

Playa de Sotavento to idealne miejsce dla windsurferów

adobe.stock.com

Hello, sweety!
Wieczorem znów jesteśmy w Corralejo. Tym razem wstępujemy do małego baru. „Hello, sweety, co podać?”, Angielka Susan już od pierwszego zdania zdaje się naszym starym kumplem. Od razu jesteśmy jej słoneczkami, kochaniem, cukiereczkami. W takiej atmosferze wszystko smakuje naprawdę wyśmienicie. Do miasteczka wracamy jeszcze kilka razy. Mijamy restaurację Miguela i bar Susan. Machają do nas na powitanie, wymieniamy po kilka zdań. Uśmiechają się i zagadują nawet wtedy, gdy mijamy ich lokale, by siąść w knajpie obok. „My darling. A czemu mielibyśmy się przejmować. Dziś tu, jutro tam. Szkoda czasu na złość, honey”, mówi Susan. „Człowieku, rozejrzyj się. Cały rok nieco ponad 20 stopni, słońce, morze i plaże. Tu jest za pięknie, by wkurzać się na takie drobiazgi”, rzuca Miguel.

Reklama

Tekst Łukasz Starowieyski

Reklama
Reklama
Reklama