Reklama

Kawiarenki przy plaży pełne są turystów, w dyskotekach zabawa trwa do białego rana. Costa Brava tętni życiem. Ale wielbiciele ciszy i spokoju też znajdą dla siebie atrakcje. O urokach słynnego hiszpańskiego wybrzeża pisze Jarosław Kret.

Reklama

Szukasz idealnego miejsca na urlop? Zajrzyj na stronę ITAKA x VIVA!

Najważniejsze atrakcje Costa Brava

Ilekroć lecę do Perpignan na festiwal fotoreportażu, obiecuję sobie, że poza oglądaniem świata na zdjęciach, przedłużę wyjazd i obejrzę ten świat w zasięgu ręki. A jest przecież co oglądać – zazwyczaj by dostać się do francuskiego miasteczka, lecę najpierw do Barcelony i stąd nadmorskimi serpentynami słynnej hiszpańskiej Costa Brava przedostaję się do granicy. Natchniony cudownymi widokami zadziornych skalistych klifów wyrastających wprost z Morza Śródziemnego, decyduję się w końcu na przedłużenie wynajęcia samochodu – pięknego czerwonego kabrioletu – i postanawiam, że spędzę kilka dni w raju. Nie chcę się bawić. Nie szukam hałasu, szaleństw, głośnej muzyki. Wbrew temu, co sądzi się o „zabawowych” urokach turystycznych Costa Brava, chcę zaszyć się w cichych, urokliwych miasteczkach „poszarpanego brzegu” – jak czasem tłumaczy się nazwę tej części Hiszpanii.

adobe.stock.com

Costa Brava: Blanes

Zjeżdżam na południe, do Blanes. Tu zaczyna się Costa Brava, niech więc zacznie się i moja z nią przygoda. Typowe nadmorskie miasteczko, spływające z zielonego wzgórza, nad którym dominują pozostałości średniowiecznej warowni. Opiera się na malowniczych zatokach pełnych kolorowych łódek i jachcików. Nie czuję tu jednak sielskiej atmosfery. Tuż za złocistymi plażami widać obsadzone palmami i wyłożone kamienną płytą bulwary, dalej typowo miejska zabudowa – ciasny rząd jasnych kamienic z barami, restauracjami, sklepami.

Ogrody w Blanes

adobe.stock.com

Bez trudu znajduję nieduży hotel i zmęczony przykładam głowę do katalońskiej poduszki. Nie jest to jednak spokojna noc. Międzynarodowa rzesza turystów z upodobaniem uprawiających clubbing i pubing zagłusza romantyczny szum fal i nie daje mi spokoju aż do świtu.

Loret Del Mar

Śniadanie: croissant i kawa z mlekiem w jednej z licznych tu kafejek, uciekam z Blanes wczesnym rankiem i dość szybko docieram do Lloret de Mar. To już rasowy kurort. Turystyczna fabryka. Staję na niewielkim wzniesieniu, by ogarnąć wzrokiem tę turystyczną wizytówkę Costa Brava. Ponad półtorakilometrowa plaża, pas nadbrzeżnych hoteli – z daleka widok ten przypomina mi Copacabanę. Tu chyba też nie odpocznę. Trzeba będzie pokonać jeszcze dobrą setkę kilometrów, by dotrzeć tam, gdzie odnajdę spokój. Im dalej na północ, tym więcej cichych lazurowych zatoczek – wszystkie okolone zielonymi wzgórzami, u podnóża których bielą się małe, czyste domki z pomarańczowymi karbowanymi dachami.

Costa Brava: Cadaqués

Koło południa zatrzymuję się w Cadaqués, malowniczej mieścince, której okolicę na swój dom obrał Salvador Dali. W cichym barze tapas, gdzie obok staruszka sączącego cydr siedzi młodzieniec z charakterystycznym spiczastym wąsem, w czarnym kapeluszu z rondem, atmosferę wypełnia hiszpańska muzyka i zapach owoców morza. Rozsiadam się wygodnie przy stoliku, wsłuchuję w muzykę zmieszaną z szumem fal obijających się o skaliste klify. W pewnej chwili młodzieniec zrywa się z miejsca, podchodzi do starego magnetofonu, wyrywa zeń kasetę i donośnym głosem oznajmia: „To była »musica plastica«, teraz czas na prawdziwą sztukę!”. Po czym wyjmuje zza kontuaru starą gitarę i zaczyna grać rzewne melodie… Po kilku uderzeniach w struny, nie przestając grać, wychodzi z baru, a ja, jak zaczarowany, podążam za artystą…

Zjawiskowy widok na Cadaqués

adobe.stock.com

Brnąc w labiryncie ciasnych podwórek niedużych, białych domków, uliczek i placyków, dochodzimy do Port Lligat i górującego nad zatoczką eklektycznego domu, przypominającego nieco senną wizję odurzonego jakimś kaktusowym wywarem architekta. Na szczycie jednej z wieżyczek znajduje się ogromne jajo, wewnątrz mnóstwo dziwnych rzeźb, wypchane ptaki, orientalne instrumenty i cała masa sprzętów z pozoru kompletnie niepasujących do tego miejsca. Jakieś wielkie egzotyczne muszle, kanapa w kształcie ogromnych ust, fontanna z chińskimi rycerzami, dziwnie nieforemny basen, do którego prowadzą równie nieforemne kręte, białe korytarze. Mój towarzysz podróży ciągnie mnie do środka, oprowadza po pokojach, częstuje wyraźnie za słodką lemoniadą. Dom Salvadora Dalego, równie opierający się zaszufladkowaniu jak sztuka mistrza, świetnie wpisuje się w charakter tego nieokiełznanego wybrzeża. Czyżby ten cichy zakątek był ukrytą krynicą artystycznego poznania, znaną jedynie wtajemniczonym? Przecież Port Lligat odwiedzali też Picasso, Buñuel, Miró, a nawet Tomasz Mann.

Klasyczne hiszpańskie, nadmorskie miasteczko Port Lligat

adobe.stock.com

Costa Brava: Torre Galatea

Mkniemy czerwonym kabrioletem, pokonując z finezją ostre serpentyny. W Castelló d’Empúries odbijamy nagle na zachód, wspinamy się nieco i wjeżdżamy do sennego, trochę nijakiego miasteczka. Figueres. Nagle wyłania się bryła równie niepokojąca i zaskakująca, jak wieże barcelońskiej Sagrada Familia. Ogromna bordowa baszta, zwieńczona balustradą, a może lepiej byłoby ją nazwać attyką z ogromnych jaj. To Torre Galatea – wieża zbudowana ku czci ukochanej artysty – Gali, która była jego jedyną i najprawdziwszą muzą. W Figueres urodził się Salvador Dali. Tu miał swoją pierwszą wystawę. Tu też umarł i został pochowany. Uświadamiam sobie, że obok słynnego Tadż Mahal to właśnie Muzeum Dalego w Figueres jest bodaj najbardziej ekscentrycznym grobowcem na świecie… A gdzie się schował mój wąsaty przewodnik w czarnym kapeluszu? Muzyka przestała nagle grać.

Dom Salvadora Dali, w którym dziś mieści się muzeum artysty

adobe.stock.com

„Musica plastica”
„Czas na »musica plastica«”, słyszę donośny okrzyk, który przywraca mnie do rzeczywistości. Znów siedzę w kącie baru tapas w Cadaqués, przy barze ten sam staruszek, obok dosiadł się jeszcze jeden. Przed nimi kilka pustych szklanek. Dziadkowie zerkają to na mnie, to w swoje do połowy jeszcze pełne szklanki z cydrem. Młodzieniec w czarnym kapeluszu z rondem, który przed chwilą prowadził mnie po „dzikim wybrzeżu”, właśnie odłożył gitarę, włożył do starego magnetofonu kasetę i puścił rzężącą w rozklekotanych głośnikach hiszpańską melodię. „Niech gra »musica plastica«, skoro nikt nie chce mnie słuchać i skoro goście, zamiast rozkoszować się prawdziwą sztuką, śpią”. Łypnął na mnie okiem, zakręcił wąsik i wyszedł dostojnym krokiem. Czyżbym to wszystko, co przed chwilą widziałem, po prostu sobie wyśnił?

Reklama

Tekst Jarosław Kret

adobe.stock.com
Reklama
Reklama
Reklama