Zbigniew Zamachowski: „Jestem i zawsze będę do pewnego stopnia Piotrusiem Panem”
Z okazji urodzin aktora, przypominamy jego wyjątkową rozmowę z VIVĄ!
- Beata Nowicka
W ramach cyklu Archiwum Vivy!: wywiady przypominamy rozmowę Beaty Nowickiej ze Zbigniewem Zamachowskim. Wywiad ukazał się w październiku 2019 roku w magazynie VIVA!.
Zbigniew Zamachowski wywiad VIVA!
Aktor wybitny. Mężczyzna charyzmatyczny. Zatroskany ojciec czwórki dorosłych dzieci. Namówienie Zbigniewa Zamachowskiego na osobisty wywiad graniczy z cudem. Ale cuda czasami się zdarzają. Tylko Beacie Nowickiej opowiedział, dlaczego kocur Felicjan jest jego wyrzutem sumienia, o wyprawach z dziećmi na rollercoastera i co robi, kiedy cały dom zaśnie.
Podobno dotarło do Ciebie wreszcie, że nie możesz pracować siedem dni w tygodniu 365 dni w roku? Bo to zabójcze.
Rzeczywiście coraz dotkliwiej odczuwam, że takie tempo pracy, które towarzyszy mi od zawsze, z wiekiem troszkę, powiedziałbym, nie przystoi. Powoli dojrzewam do momentu, w którym będę jak mój kot Felicjan, któremu zazdroszczę niebywale sposobu życia, spędzał więcej czasu na czilowaniu. Pamiętasz „Przygody kota Filemona”?
Oczywiście. Był bohaterem bajki naszego dzieciństwa: mały, biały...
... nieopierzony kotek, którego mentorem był kot Bonifacy. Czarny kot, dokładnie jak mój Felicjan, który w każdym odcinku leżał na piecu i dawał rady. Lepsze, gorsze, mądrzejsze, głupsze, niemniej istota jego bytu była cudowna, bo polegała na wylegiwaniu się na piecu i korzystaniu z życia właśnie w taki sposób. Mój kocur jest moim wyrzutem sumienia. Teraz leży sobie na sprzęcie, który nam gra, patrzy na nas i ja wiem, że on wie.
No tak, ale na razie kanapa obok kota Felicjana zieje pustką...
... a ja wciąż zapierniczam ostro, ale tak sobie myślę nieskromnie, że to ma sens. Robię różne rzeczy i dostaję – jak ładnie mówi się w dzisiejszych czasach – feedback, że to nie idzie w próżnię. Nawet jeśli czasem spotyka się z brakiem akceptacji, jak moja robota z Patrykiem Vegą.
Wiedziałeś, że coś takiego nastąpi, kiedy zdecydowałeś się wcielić w księdza wzorowanego na ojcu Rydzyku.
Oczywiście. Zresztą nic traumatycznego mi się nie zdarzyło, ale całkiem niedawno, idąc do kina na film o Pavarottim, minąłem parkę mniej więcej w moim wieku i pan dał mi wyraźnie do zrozumienia, że: „Strasznie daliście dupy w tym filmie”. Nawet mój ślad po obrączce jest dowodem na to, że generalnie daliśmy dupy. Ale życie rozpieściło mnie również w tym względzie, bo odzew zawsze był i jest pozytywny. Gdyby znaleźć wspólny mianownik wszystkiego, co zagrałem do tej pory, to jest to gość, którego się lubi. Swój chłop z sąsiedztwa, zmagający się lepiej lub gorzej z różnymi kłopotami, ale generalnie wychodzący z tego życia obronną ręką mimo przeciwności losu.
Mało osób wie, że bardzo dużo grasz za granicą. Czekałam długo na nasz wywiad, ponieważ byłeś dwa miesiące na planie w Monachium.
To jest pokłosie mojej współpracy z Krzysztofem Kieślowskim. U nas o tych filmach mało się mówi, bo albo w ogóle nie trafiają do polskich kin, albo w bardzo ograniczonym wymiarze. Kiedyś jeszcze TVP puszczało takie rzeczy, ale w tej chwili trudno przebić się przez disco polo. Rzeczywiście, mimo upływu wielu lat, wciąż funkcjonuję na rynku zagranicznym jako aktor Kieślowskiego, i to często – czemu sam nie mogę się nadziwić – wśród młodych reżyserów. Film, w którym zagrałem teraz, wyreżyserowała trzydziestokilkuletnia Mareille Klein, a produkuje Thomas Wöbke. Zrobiłem z nim już trzy filmy, których też w Polsce nie było, a szkoda, bo na przykład „Lichter” to naprawdę świetne kino.
O czym jest Twój najnowszy film?
Historia jest urocza i niezwykle prosta, przez to trudna. Główną bohaterką jest nieco starsza ode mnie pani, osoba samotna, mająca dwie dorosłe córki, pochłonięte swoim życiem, oraz „świeżo” byłego już męża. Widać, że najlepszy czas jej życia i jej domu już minął. Któregoś dnia rozchorowuje się jej pomoc domowa. W zastępstwie za ową panią przychodzi pan, Polak, którego ja gram. Mimo że on właściwie nie mówi po niemiecku, ona bardzo słabo po angielsku, mimo bariery kulturowej i mentalnej, nawiązuje się między nimi przedziwna więź. A może i uczucie.
Dwa miesiące poza domem to dużo. Masz do odegrania parę scen, a potem...?
Odgrywam parę scen, a potem wracam i jest już naprawdę bardzo późno albo bardzo wcześnie – gdy są nocne zdjęcia – i idę spać. Rytm pracy w filmie, kiedy ma się dużą rolę, a to była druga główna, jest taki, że nie ma chwili na to, żeby się martwić: „O Chryste, a co ja tu będę robił?!”. Czasu miałem na tyle, żeby sobie Monachium zeskanować, połazić i odkryć wspaniały sklep muzyczny, w którym spędziłem wiele godzin. To jest moje ulubione zajęcie, gdy gdzieś wyjeżdżam. Szukam płyt dziwnych i mniej dziwnych.
Siedzimy w Twoim salonie, który jest wytapetowany półkami z setkami płyt. A kot Felicjan jest strażnikiem gramofonu, który nam gra...
Jeśli jest jakaś myśl przewodnia w tym wszystkim, co stoi tutaj i w wielu innych miejscach w domu, to jest muzyka filmowa i klasyczna. Bardzo lubię też muzykę etniczną. Kiedyś, gdziekolwiek jechałem, szukałem sklepu muzycznego, gdzie do woli można było szperać po regałach, do których mało kto zagląda, i gmerać w płytach.
Dziś większość z nich zniknęła. Można gmerać w internecie.
Tego nie lubię, muszę mieć przedmiot, coś dotykalnego. Parę lat temu nawróciłem się na winyle. To jest cudne. W każdym razie w samym centrum Monachium znalazłem dom towarowy Beck, jest tam duży dział muzyki klasycznej z kącikiem, w którym na dużym telewizorze są wyświetlane opery i balety. Można sobie założyć słuchawki, podłączyć się i oglądać. Dzięki temu kupiłem nawet parę płyt, choć nigdy z baletem nie było mi po drodze. Ale obejrzałem „Manon” i zachwyciłem się! Tam też odkryłem oryginalne soundtracki z włoskich filmów, kupiłem „Boccaccio ’70” i „Il Gattopardo” z muzyką Nino Roty, którego uwielbiam, czy oryginalną ścieżkę dźwiękową z muzyką Krzysztofa Komedy do „Balu wampirów”, której w Polsce nigdzie nie znajdziesz. A moje odkrycie, proszę pani, to: „The Rough Guide to Acoustic Africa” z naprawdę czarną muzyką.
Jerzy Pilch pisał o facetach: „Czterdziestolatek nie jest w ogóle ciekawy. Jest za bardzo po stronie niedojrzałości. Nie ma ostrej świadomości, że zdechnie. Ta przychodzi po pięćdziesiątce”.
Mnie ani trzydziestka, ani czterdziestka nie przeszkodziła w tym, żeby mieć świadomość, że zdechnę. Z prostego powodu. Doświadczyłem śmierci mojego ojca jako 18-latek i patrzenie na życie z perspektywy śmierci nie jest mi obce, a wręcz, powiedziałbym, że bardzo ułatwia mi to życie i daje dystans. Natomiast jestem i zawsze będę do pewnego stopnia Piotrusiem Panem. Nigdy nie broniłem się przed pielęgnowaniem w sobie dziecka. Parę dni temu złożyłem takie życzenia mojej córce, Broni, która skończyła 18 lat.
Co dokładnie jej powiedziałeś?
Że poza zdrowiem, powodzeniem, pieniędzmi i sukcesami, tym wszystkim, czego standardowo życzy się każdemu, życzę jej, żeby jak najdłużej była dzieckiem, tylko w odpowiednich proporcjach i bez szkody dla siebie i otoczenia, jakkolwiek by to interpretować. Ale ona wie, o czym ja mówię. Myślę, że takie na serio przyssanie się do życia jest trochę niepełnowymiarowe. Młodzi ludzie mówią, że mają na coś wyrąbane. Ja tak to sobie interpretuję: na parę rzeczy mam po prostu wyrąbane. I już.
Precyzyjnie to ująłeś.
Szczęśliwie, odpukać, i oby tak było, nie trawią mnie straszliwe choroby, więc tym bardziej mogę, mimo prawie sześciu dych, cieszyć się życiem. Mało tego, im jestem starszy, tym bardziej smakuję życie i to jest coś zupełnie niesamowitego. Oczywiście dopada mnie czasami myślenie, że może jest to syndrom gasnącej świecy, ale odpycham je od siebie.
To jest umiejętność, którą nabyłeś w genach?
Najgorsze jest analizowanie siebie... Nie wiem, czy w genach, bo mój ojciec odszedł, a mama, no cóż, jesteśmy troszkę różni. Mama jest osobą serio. Lubi patrzeć na tę stronę życia, która jest uciążliwa, ciemna, trudna. Generalnie mówi o sobie, że jest największym pechowcem świata, z czym ja zupełnie się nie zgadzam. Myślę, że jest nieprawdopodobną szczęściarą. A mnie przyzwolenie na mówienie, że jest fajnie albo że mam na coś wyrąbane, dało samo życie. No, kurka wodna, zrobiłem, co zrobiłem, osiągnąłem, co osiągnąłem, dalej jestem aktywny! Zawsze jestem pytany w różnych wywiadach, czy marzyła mi się kariera zagraniczna i czy mogłem ją zrobić. Może mogłem, a pewnie nie mogłem, bo gdybym mógł, tobym zrobił.
Bronka skończyła 18 lat. Wszystkie Twoje dzieci są już dorosłe. Jakie to uczucie?
Przedziwne. Trzeba zacząć od tego, że przedziwnym uczuciem jest pojawienie się w życiu dziecka. I fantastyczną nauką, która z tego płynie, że ktoś jest ważniejszy od ciebie. Kiedy Marysia pierwsza osiągnęła pełnoletność, czułem się… dziwnie właśnie. Nawet nie jestem w stanie opisać ci, co to za uczucie, ale ono jest absolutnie pozytywne. Gdyby wejść w banał, że życie mężczyzny polega na tym, żeby spłodził syna, zbudował dom i posadził drzewo, to ja mam wszystkie warunki spełnione i już mogę wyciągnąć się na leżaku z drinkiem albo bez. Ale to jest słaba metaforka. Mam poczucie, że to, co najważniejsze w życiu, właśnie się dokonuje.
Myślisz o ich przyszłości? Czy pogodziłeś się z faktem, że nie masz na nią wpływu i same będą musiały boksować się ze swoim losem tak jak Ty?
Martwię się o ich przyszłość. Nie chciałbym tego specjalnie rozwijać, ale mam wrażenie, właściwie graniczące z pewnością, że one są pogubione. Nie tylko moje dzieci, w ogóle młodzi ludzie, wiem, o czym mówię, bo ciągle mam do czynienia ze studentami w ich wieku. W pewnym sensie czuję się odpowiedzialny za ten stan rzeczy, a z drugiej strony wiem, że mam ograniczoną możliwość wpływania na ich decyzje czy wybory. Mogę tylko coś sugerować. To jest mniej wesoły aspekt dorastania dzieci. Właściwie z czwórki moich dzieci – pewnie jak to przeczytają, będą miały do mnie pretensje – tak naprawdę żadne do końca nie jest pewne...
... co chciałoby robić w przyszłości?
Może wyjątkiem jest Antek, czyli moje dziecko numer dwa, który teoretycznie miał najbardziej pod górkę, bo jest dyslektykiem i w związku z tym miewał kłopoty w szkole. Okazało się, że dokonał wyboru bardzo szybko, maturę zdał bez problemu, skończył studia fotograficzne na ASP w Poznaniu, teraz szuka pracy. Marysia robi kurs instruktora jogi, jest po kulturoznawstwie, co, jak wiemy, daje słabe możliwości wejścia w życie, również w sensie materialnym. Tadeusz jest testerem gier komputerowych, robi to, co lubi, świetnie sobie radzi, choć mówi: „Całe życie nie będę w tym siedział”. Bronka ma najłatwiej, bo jest w klasie maturalnej, wszystkie wybory przed nią, ale też szuka. Porównując to z moją sytuacją, Moniki czy w ogóle naszego pokolenia, to myśmy te wybory załatwili ze sobą dużo wcześniej. Ja naprawdę wiedziałem, co chcę w życiu robić. I to robię. Nie wiedziałem tylko, czy mi się uda, czy nie. Młodzi mają problem z wyborami i z określeniem się, kim właściwie w tym świecie są.
Może pokolenie naszych dzieci to testerzy życia? Potrzebują więcej czasu, żeby znaleźć swoje miejsce na ziemi.
Może tak być, ale nie zmienia to faktu, że martwię się. Chciałbym ochronić je przed porażkami, rozgoryczeniem, choć wiem, że nie mogę.
Spędzasz czas z całą czwórką?
Wszyscy spotykamy się w wakacje i to jest urocze. Dwa lata temu byliśmy w Hiszpanii, w tym roku w Chorwacji. Wyjątkowo nie było Antka, który wybrał się z plecakiem w samotną podróż do Albanii przez Czarnogórę. Ale spotkaliśmy się z nim potem pod Wiedniem i do domu wracaliśmy w piątkę. Tydzień temu byłem z trójką dzieci – bez Marysi, ponieważ nie jest admiratorką tego rodzaju doznań – w Zatorze, w Energylandii, na rollercoasterze. Antek, Bronka, Tadzio i ja śmigaliśmy jak starzy wyjadacze.
Próbuję sobie Ciebie wyobrazić!
(śmiech) Śmigam jak cholera, uwielbiam to. Parę ładnych lat temu byliśmy wszyscy w Stanach u mojej siostry, tam przypadkiem trafiłem do parku rozrywki, gdzie był rollercoaster. Bronka jeszcze nie łapała się na tę rozrywkę, ale trzeba było z pozostałymi maluchami pojechać, no i padło na mnie. Wcale nie chciałem jeździć i, jak się okazało, byłem w tak zwanym mylnym błędzie (śmiech). Od tamtej pory zjeździliśmy kilka parków rozrywki w Stanach, w Europie większość mamy zaliczoną. W Polsce mamy takie parki, że każdy może nam pozazdrościć.
Podziwiam Twoją odwagę. Odstajesz formą od swoich dzieci?
Nie, i to też mnie trochę martwi. Było mi przykro, jak rok temu na korcie ograłem mojego Tadeusza w tenisa, bo uważam, że 20-latek powinien w końcu...
... spuścić ojcu lanie?
Właśnie. Ale udało mu się to całkiem niedawno w tenisie stołowym. Rzeczywiście mnie ograł, i to bardzo uczciwie, bez żadnych forów. Fajne przeżycie. Dla niego również. W końcu dał ojcu w dupę. Super!
Od ośmiu lat jesteś w nowym, wydaje się szczęśliwym związku z Moniką. Boisz się samotności?
Nie. Uważam, że samotność, kawałek przestrzeni wyłącznie dla siebie, jest nieodzowna do życia. Ale czy potrafiłbym być sam, wieść życie w pojedynkę? Nie wiem. Nie chcę gdybać, ale ja się ze sobą nie nudzę. Wręcz lubię pobyć sam ze sobą i nie ma w tym żadnej metafizyki. Po całych dniach czasem wielkiej kotłowaniny tak się wyciszam, porządkuję.
Co wtedy lubisz robić?
Nie po to kupuję płyty, żeby kupować, tylko rzeczywiście ich słucham. Kiedy cały dom zaśnie, nawet kot Felicjan nie domaga się drapania za uchem, włączam sobie muzę i słucham. Siedzę i gapię się w punkt A albo siedzę i piszę różne rzeczy. Zawsze pisałem. Dlatego jak pytałaś o Monachium, to mnie nie przerażały momenty samotności. Nie tylko przecież spędzałem czas w sklepie z płytami, miałem miły apartament wynajęty przez produkcję, gdzie nawet mogłem coś upichcić, choć nie jestem kucharzem, albo godzinami połazić po mieście. W tym wymiarze ta osobność jest mi wręcz niezbędna.
Piszesz „dzienniki nocą”?
Mało i rzadko piszę. Ostatnio zajmują mnie tłumaczenia, dasz wiarę? Przetłumaczyłem dwie piosenki Stinga, jedną z nich, „Fragile”, śpiewam w recitalu, uważam, że całkiem nieźle. Wczoraj w nocy skończyłem „How Insensitive” Carlosa Jobima, zaśpiewałem ją premierowo w moim tłumaczeniu Magdzie Umer na 70. urodziny. Tak się bawię. Pisanie było – jak patrzę na to z perspektywy czasu – formą autoterapii po śmierci ojca. Próbą przejścia przez trudny moment w życiu. Długo pisałem do szuflady, po iluś latach wyciągnął to mój kolega, który miał wydawnictwo, i wydał mi kilka wierszy. A potem ukazał się jedyny tom.
Pamiętam, „Półkrople, ćwierćkrople”.
Pytałaś, czy piszę prozę. U mnie wszystko sprowadza się do skrótu. Mam spory zbiór haiku, które powstały z kilkustronicowych opowiadań.
Możesz mi przeczytać ten, à propos starości? Jest piękny.
pocałunki –
takie żałosne
chyba już nieaktualne
– nigdy bym nie pomyślał
że zacznę się starzeć
od ust
To 1995 rok. Faktycznie rozmyślałeś o przemijaniu. Kiedy rano budzisz się do życia, co widzisz, goląc się przed lustrem?
Żeby być w miarę uczciwym, ja mam długi rozbieg, jeśli chodzi o wdrażanie się w rzeczywistość. Nie lubię porannego wstawania. Im wcześniejsze, tym większe rozdrażnienie, że znowu trzeba się podźwignąć, zwłaszcza że to, co dzieje się po drugiej stronie życia, czyli we śnie, w moim wypadku jest tak ciekawe i fascynujące, że nie zawsze chce mi się do tego golenia wracać. Nic specjalnego nie widzę. Najczęściej po prostu kolejny dzień.