Zbigniew Wodecki: „Bardzo często też myślałem, co będzie, jak to się skończy”
Przypominamy ostatni wywiad muzyka dla VIVY!
- Redakcja VIVA!
Zbigniew Wodecki zmarł niespodziewanie w 2017 roku. Miał 67 lat. Zabieg wszczepienia bajpasów zakończył się udarem. Jego stan był ciężki, dlatego lekarze zdecydowali o wprowadzeniu go w stan śpiączki farmakologicznej. Do końca przebywała przy nim rodzina. W tym roku minęła czwarta rocznica śmierci wielkiego muzyka.
Śmierć Zbigniewa Wodeckiego
Muzyk zmarł w otoczeniu najbliższych, którzy wcześniej podjęli decyzję o odłączeniu go od aparatury po tym, jak lekarze stwierdzili u Zbigniewa Wodeckiego śmierć mózgu.
„W piątek 5 maja Zbigniew Wodecki przeszedł w Warszawie operację bypass-ów. Jeszcze w niedzielę czuł się dobrze i rozmawiał z bliskimi. Niespodziewanie 8 maja nad ranem doznał rozległego udaru mózgu. Mimo niezwykłej woli życia i staraniom lekarzy, udar dokonał nieodwracalnych obrażeń. Odszedł od nas w dniu 22. maja w jednym z Warszawskich szpitali. Żona i dzieci byli przy nim. Zostanie pochowany w ukochanym Krakowie”, napisano na oficjalnej stronie Zbigniewa Wodeckiego.
Na scenie spędził ponad cztery dekady. Rok temu eksperymentalnym zespołem Mitch & Mitch nagrał ponownie płytę z 1976 roku, którą zdobyła serca publiczności na offowych festiwalach muzycznych i, jak twierdził, przejmuje się tym jak sztubak.
„Myślę, że ta praca to jest ucieczka przed zdawaniem sobie sprawy z upływającego czasu. Cały czas mam tyle samo lat, odkąd śpiewam Chałupy, Bacha i Izoldę. Tam 40, a tu już upłynęło 26 kolejnych lat i cały czas jestem „ten” gość”, mówił w wywiadzie z 2016 roku.
Czytaj też: Jak brzmiały ostatnie słowa Zbigniewa Wodeckiego? Padło poruszające zdanie...
Wywiad ze Zbigniewem Wodeckim
Przypominamy wywiad, którego muzyk udzielił Oli Kwaśniewskiej dla VIVY!. To ostatnia rozmowa, której Wodecki udzielił naszemu magazynowi.
Odbierając Fryderyka, powiedziałeś: „Po 40 latach popularności zaczynam robić karierę płytą, którą wydałem ponad 40 lat temu”.
Zbigniew Wodecki: No właśnie… Różnie myślę na ten temat. Czy to czasem nie jest współczucie dla wieloletniego estradowca, któremu się coś po tylu latach należy? Czy może to jest moment, w którym ludzie dojrzeli do słuchania innej muzyki, niż im przez lata serwowały różne radia? Ja o tych nagraniach już zapomniałem, więc jak przyszli chłopaki z Mitch & Mitch, powiedziałem: „Słuchajcie, ciężko będzie wyjść na estradę po 40 latach i nie móc zaśpiewać swoich najlepszych numerów, które mnie przez te 40 lat lansowały: »Bacha«, »Izoldy«, »Z tobą chcę oglądać świat«. A nie mogę ich śpiewać, bo mimo że są stare, to są za młode. Nie mają tych 40 lat, ile mają numery z pierwszej płyty”. Teraz z Mitchami śpiewam koncerty, z których ludzie nie znają ani jednego mojego numeru. Ciężko się tak na scenę wychodzi, jak nie możesz śpiewać tego, co cię trzyma. Bo zawsze, jak coś źle idzie albo czegoś ludzie nie kupują, to wiadomo, że zaśpiewam „Chałupy” i będzie czad. Tutaj nie mogę tego zrobić.
Jak więc Cię do tego projektu przekonali?
Zbigniew Wodecki: Najpierw się przestraszyłem: „Panowie, dajcie spokój, nie mam czasu!”. Ale oni powiedzieli, żebyśmy zagrali dla Trójki tylko trzy numery, oni to przygotują. Żebym tylko przyjechał na próbę… No więc przyjechałem i okazało się, że odtworzyli cały ten aranż, a ja zacząłem sobie przypominać funkcje, formę. Słowa musiałem niestety spisać. I w tej Trójce nagle znalazłem się w innym świecie. To był koncert, którym dowodził Macio Moretti i robił z publicznością, co chciał. Mało tego, ja też robiłem to, co on chciał. Pełna improwizacja na temat tych trzech starych numerów. Nie spodziewałem się, że to będzie taki luz, taka zabawa i taki czad ani że tak się będzie podobało. Czułem się jak na jakimś show innego artysty i na tym się miało skończyć. Po czym zaproponowali mi, że nagramy płytę, a jeszcze wcześniej był Off Festival. Byłem przerażony. Do tej pory jestem przerażony, jak wychodzę, bo nie wiem, co się stało, jaki mechanizm zadziałał, że ta płyta, którą 40 lat temu nagrałem, nagle wzbudza takie emocje.
Nie masz trochę żalu, że dopiero teraz?
Zbigniew Wodecki: Oczywiście, że było mi wtedy troszkę przykro. Bo nagrałem płytę i cieszyłem się, że tam jest moje zdjęcie, autorstwa Zbigniewa Łagockiego. To był taki fotografik z Krakowa, który zrobił słynne zdjęcie Ewy Demarczyk w półcieniu. To już była dla mnie gloryfikacja, więc się cieszyłem, że mam płytę i zdjęcie. A potem cisza… Trudno. Musiałem karierę robić mozolnie, śpiewając różne kawałki, notabene niezłe, bo wygrałem parę festiwali. Minęły lata i nagle się okazało, że materiał sprzed 40 lat, którego ja się muszę jeszcze raz nauczyć, spowodował, że z powrotem odkrywam to, co czułem wtedy. Ale to się dzieje dopiero na koncercie, bo przed jestem tak spięty, jakbym zdawał maturę z matematyki. Przejmuję się jak taki sztubak, który koniecznie chce zrobić karierę, a wie, że ma słabe numery.
Czy w końcu przyszedł moment, że Twój głód sukcesu ma szansę na zaspokojenie?
Zbigniew Wodecki: Otóż nie. Powiedziałem kiedyś, że jak ktoś odniesie sukces, to ma przerąbane do końca życia. Jak już wygrasz, dostaniesz nagrodę, myślisz: A co będzie dalej? Czy w przyszłym roku mnie zaproszą? Czy wygram czy może mnie wytną?
Strach, że spadniesz ze szczytu?
Zbigniew Wodecki: Strach, że spadniesz i nikt cię już nie będzie potrzebował. I to tak cię wciąga i wciąga. To jest cholerna choroba, głód popularności. Ja to przeżyłem parę razy.
Czyli profilaktycznie tłumaczysz sobie, że ciągle jeszcze sukcesu nie ma?
Zbigniew Wodecki: Tak, to jest forma samoobrony. Miałem takie obciążenie od dziecka, tremę paraliżującą. Pewnie dlatego, że byłem dzieckiem ludzi muzyki. Mama śpiewała w operze, ojciec – pierwszy trębacz symfoniczny Krakowskiej Orkiestry Radiowej, siostra – wiolonczelistka. Niestety, inni muzycy też mieli dzieci i to już była konkurencja. Bo na przykład bracia Zielińscy byli synami kolegi ojca, Franka Zielińskiego, który grał w tej samej orkiestrze radiowej. Oni później założyli Skaldów, a już wtedy mieli sukcesy. Więc było: „A ty co?”. Więc łaziłem po kuchni i ćwiczyłem te tercje i oktawy.
A czemu zdecydowałeś się na skrzypce?
Zbigniew Wodecki: Przede wszystkim na skrzypce łatwiej było się wszędzie dostać, bo w orkiestrze są tylko cztery trąbki, a skrzypków musi być 40. Lepiej wziąć instrument, który jest bardziej w orkiestrze potrzebny. Skończyłem więc skrzypce i grałem siedem lat w orkiestrze radiowej, ale przy okazji miałem spotkania z krakowskim środowiskiem. Te kluby, Piwnica pod Baranami, Jaszczury, zaczęli mnie tam brać i jakoś tak płynąłem. Tu grałem z Demarczyk, później na jakimś festiwalu, zacząłem przypadkiem śpiewać na Famie…
Przypadkiem?
Zbigniew Wodecki: Śpiewać zacząłem przypadkiem. Moja mama uczyła się śpiewu u profesor Stefanii Millerowej. To była jedna z dwóch nauczycielek śpiewu znanych w Krakowie w latach 50. Stefania Millerowa, moja przyszywana ciotka, jako pierwsza nagrywała do Polskiego Radia. I do nas co niedzielę przyjeżdżali znajomi, uczniowie tej profesorki. To były takie niedzielne „obiady czwartkowe”, a potem wszyscy śpiewali przy fortepianie. Ja byłem małym berbeciem, siedziałem w kojcu i słuchałem tego. Takie to wszystko było rozśpiewane, cały czas ktoś ćwiczył – albo moja siostra Ela, albo ojciec.
Jak nie było co ze mną zrobić, brali mnie do filharmonii i czekałem na ojca, słuchając całego koncertu Czajkowskiego albo Chopina. Później, jak ojciec jeszcze sobie dorabiał w operetce, to i ja z nim siedziałem w kanale operetkowym i słuchałem, jak te wszystkie „Kálmány”, „Straussy” były grane. Później była szkoła muzyczna, bo gdzie miałem iść, jak wszyscy grali? No to postanowiłem grać na skrzypcach, z tym że myślałem, że te skrzypce będą same grały, a one niestety same grać nie chciały, więc zaczęła się orka na ugorze.
Później wyrzucili mnie z liceum muzycznego, za całokształt
Poszedłem do średniej szkoły muzycznej i tam się zaczęło już takie granie półzawodowe, bo Maruś Grechuta zaprosił mnie do zespołu Anawa. Potem udało mi się dostać do orkiestry radiówki w Krakowie. Szczyt moich marzeń. Nareszcie artysta muzyk, futerał, filharmonia. Dostałem się do orkiestry, gdzie mój ojciec grał, i siedziałem obok gościa, który mnie wtedy trzymał na kolanach, więc to było takie przekazywanie pałeczki. Tak grałem siedem lat, ale zanim zacząłem grać, pojechałem do Świnoujścia, żeby sobie dorobić.
Przyszli znajomi z Famy, bo wiedzieli, że Wodecki gra w Parkowej, i przyszedł Andrzej Wasylewski. Znaliśmy się stąd, że jako muzyk nagrywałem podkłady do telewizji w Krakowie, w której on pracował. Przywitaliśmy się, piliśmy wódeczkę, ja śpiewałem „Everybody loves somebody sometimes”, a on mówi: „To ty śpiewasz? To zróbmy audycję!”. Była to audycja „Wieczór bez gwiazdy” w telewizyjnej Dwójce. Tam zaśpiewałem parę swoich rzeczy oraz Bacharacha i „White Christmas”, po czym zadzwonił telefon, żeby ten gość, który śpiewał, się odezwał. Tak nagrałem „Muszlę”, do której słowa napisał Wojtek Mann, a muzykę Figiel. To była pierwsza moja piosenka, zupełnie nie była w moim emploi, ale taki przebój, który mnie wylansował. Dzięki temu ja mogłem później komponować swoje. Jak już siadało moje i ludzie mieli dość „Izoldy”, nagle przyszły „Chałupy” czy „Pszczółka Maja”. Cały czas coś powodowało, że się utrzymywałem na powierzchni mętnej wody show-biznesu. Jak siadało, to się trafił „Taniec z Gwiazdami”, a jeszcze po drodze była „Droga do Gwiazd”. Pewnie będę musiał wziąć udział w programie „Zejście Gwiazdy”, bo musi być jakaś klamra.
Zbigniew Wodecki: Zawsze byłem jakiś dziwny romantyk. Może przez to, że dużo czytałem Sienkiewicza? Lubię stare rzeczy, widły, taczki, grabie, to mnie kręci. Lubię oglądać archiwalne zdjęcia. To mi daje spokój. Może dzięki temu nie boję się śmierci? Bardzo często też myślałem, co będzie, jak to się skończy. Może to była taka forma ucieczki przed strachem.
Szukałeś znaków?
Zbigniew Wodecki: Podświadomie. Zastanawiałem się, czy to nie jest sprawa reinkarnacji. Czy kiedyś czegoś traumatycznego nie przeżyłem, że ciągnie mnie do takich starych rzeczy. Cholera wie, bo to nie jest normalne u dziecka, masz rację. Ja oczywiście byłem Winnetou, strzelałem z łuku, dymy robiłem, walczyliśmy na bandy, zębów się nawybijałem, ale pomimo tego zawsze byłem taki, że jak posłuchałem starej piosenki, to się wzruszałem.
Mam takie dwie melodie, że jak je zaczynam śpiewać, to się cofam w czasie, jestem w innym miejscu. To jest takie nieokreślone uczucie. „Tam daleko za mgłą jest rodzinny mój dom” – stara piosenka, miałem pięć lat, a mi się to kojarzy z Bukowiną, ze słońcem, ja to czuję, widzę te ptaki. Jestem bardziej do tyłu niż do przodu. Pewnego razu poszedłem na cmentarz na Śląsku, w okolicach rodziny mojego ojca. I tak przechodzę koło grobu, szukając dziadków, i patrzę, a tam jest napisane: „Zbigniew Wodecki 1950”. To ja – Zbigniew Wodecki 1950. Jakiś gość tam leży, nazywał się tak jak ja i urodził się tak jak ja i on już nie żyje, a ja jeszcze śpiewam „Pszczółkę Maję”. Refleksja ci przychodzi. Nie wiadomo, czy za chwilę, jutro czy za pięć lat…
Zawsze byłem jakiś dziwny romantyk
Zbigniew Wodecki: Myślę, że ta praca to jest ucieczka przed zdawaniem sobie sprawy z upływającego czasu. Cały czas mam tyle samo lat, odkąd śpiewam „Chałupy”, „Bacha” i „Izoldę”. Tam 40, a tu już upłynęło 26 kolejnych lat i cały czas jestem „ten” gość. Dopiero jak się spojrzy na materiały archiwalne, widać, jak się to wszystko zmienia. Najgorsze jest to, że jak przestaniesz jeździć, występować, to się rozsypiesz w dwa miesiące. Tak jest.
Czyli to jest też takie karmienie się publicznością?
Zbigniew Wodecki: Tak, to na tym polega. Od ludzi bierze się energię.
Czy stała świadomość końca sprawia, że żyje się tak, żeby nie było kary?
Zbigniew Wodecki: Nie, wręcz odwrotnie. Żyj tak, jakby każdy następny dzień był ostatnim. Trzeba się odbić od dna, żeby wrócić na górę. Wszystkiego trzeba spróbować, bo wtedy się uspokoisz i do niczego nie będzie cię ciągnęło.
I kary za to nie będzie?
Zbigniew Wodecki: Kara będzie, jak zrobisz komuś świństwo. Mnie, Bogu dziękować, udało się nikomu żadnego świństwa nie zrobić. To wynika z egoistycznych pobudek. Jestem dobry, bo chcę iść do nieba.
Przeczytałam, że masz wyrzuty sumienia, że dałeś się wylansować jako smutas ze skrzypcami. Kto Cię tak dookreślił?
Zbigniew Wodecki: Ja sam, bo ja po prostu nie wiedziałem, że tak wyglądam w telewizorze. Myślałem, że jestem atrakcyjnym młodzieńcem, z pięknymi włosami, w ciemnych okularach, które były wtedy szczytem mody. A po latach okazało się, że to jakaś menda z plerezą. Ja bym to wszystko kazał zmazać. Oczywiście jest parę fajnych programów, ale to, jak się lansowałem w koncercie życzeń, było bardzo siermiężne. Nudziłem.
Przeczytaj również: Zbigniew Wodecki: „Żyj tak, jakby każdy następny dzień był ostatnim”
Ale rozumiem, że to Ci doskwiera, tylko jak wracasz do tych nagrań?
Zbigniew Wodecki: Bo teraz jestem świetny, więc widzę, jaka to jest różnica. Popelina. Ja się bardzo starałem podobać publiczności i to był błąd. Mnie w szkole muzycznej nauczyli, że mam wyjść i perfekcyjnie zagrać jakiś utwór. Myślałem więc, że wyjdę, pięknie zaśpiewam piosenkę i będzie dobrze. Jednak estrada wymaga jeszcze paru innych rzeczy, których nauczyłem się później. Ludzie potrzebują normalnego kontaktu. Zero szpanu, tylko prawda i naturalność. A jak się pomylisz, to: „Sorry, jeszcze raz”.
1 z 7
Na scenie spędził ponad cztery dekady. Rok temu eksperymentalnym zespołem Mitch & Mitch nagrał ponownie płytę z 1976 roku, którą zdobyła serca publiczności na offowych festiwalach muzycznych i, jak twierdził, przejmuje się tym jak sztubak.
2 z 7
„Powiedziałem kiedyś, że jak ktoś odniesie sukces, to ma przerąbane do końca życia. Jak już wygrasz, dostaniesz nagrodę, myślisz: A co będzie dalej? Czy w przyszłym roku mnie zaproszą? Czy wygram czy może mnie wytną?”.
3 z 7
„Śpiewać zacząłem przypadkiem. Moja mama uczyła się śpiewu u profesor Stefanii Millerowej. To była jedna z dwóch nauczycielek śpiewu znanych w Krakowie w latach 50. Stefania Millerowa, moja przyszywana ciotka, jako pierwsza nagrywała do Polskiego Radia. I do nas co niedzielę przyjeżdżali znajomi, uczniowie tej profesorki. To były takie niedzielne „obiady czwartkowe”, a potem wszyscy śpiewali przy fortepianie. Ja byłem małym berbeciem, siedziałem w kojcu i słuchałem tego”.
4 z 7
„Jak już siadało moje i ludzie mieli dość „Izoldy”, nagle przyszły „Chałupy” czy „Pszczółka Maja”. Cały czas coś powodowało, że się utrzymywałem na powierzchni mętnej wody show-biznesu. Jak siadało, to się trafił „Taniec z Gwiazdami”, a jeszcze po drodze była „Droga do Gwiazd”. Pewnie będę musiał wziąć udział w programie „Zejście Gwiazdy”, bo musi być jakaś klamra”.
5 z 7
„Zawsze byłem jakiś dziwny romantyk. Może przez to, że dużo czytałem Sienkiewicza? Lubię stare rzeczy, widły, taczki, grabie, to mnie kręci. Lubię oglądać archiwalne zdjęcia. To mi daje spokój. Może dzięki temu nie boję się śmierci? Bardzo często też myślałem, co będzie, jak to się skończy. Może to była taka forma ucieczki przed strachem”.
6 z 7
„Żyj tak, jakby każdy następny dzień był ostatnim. Trzeba się odbić od dna, żeby wrócić na górę. Wszystkiego trzeba spróbować, bo wtedy się uspokoisz i do niczego nie będzie cię ciągnęło”.
7 z 7
„Myślałem, że jestem atrakcyjnym młodzieńcem, z pięknymi włosami, w ciemnych okularach, które były wtedy szczytem mody. A po latach okazało się, że to jakaś menda z plerezą. Ja bym to wszystko kazał zmazać. Oczywiście jest parę fajnych programów, ale to, jak się lansowałem w koncercie życzeń, było bardzo siermiężne. Nudziłem”.