Reklama

Mogła porwać publiczność, śpiewając tylko tabliczkę mnożenia. Była w niej magiczna siła i charyzma dana nieprzeciętnym artystom. Krążył dowcip, że Francja ma swojego de Gaulle’a, a Polska swoją de Marczyk. Fenomenalna, perfekcyjna w każdym calu. Już nie wyjdzie na scenę i nie zaśpiewa nam „Groszków i róż”, „Tomaszowa”, „Karuzeli z madonnami”. Czarny Anioł odfrunął. Pozostały cudowne piosenki.

Reklama

Wspomnienie o Ewie Demarczyk w VIVIE!

Ten wieczór w Krakowie przeszedł do historii. Przyćmione światło, zapalone świece, trochę dekoracji. Na scenie pianino i artyści rozśmieszający gości do łez: Wiesław Dymny w meloniku, z wypchanym brzuchem, Krzysztof Litwin, Aleksandra Kurczab śpiewająca Leśmiana. Gromkie brawa. To miał być koniec, ale na scenę wpadł Piotr Skrzynecki i wzruszony wykrzyczał: „Proszę państwa, proszę państwa! Miałem powiedzieć »Dobry wieczór«, ale nie mogę. Nie mogę, proszę państwa, bo już czekam na to, co zaraz się wydarzy. Proszę państwa, przed wami wspaniała młoda śpiewaczka, która was zachwyci”, tak pisała o tym Katarzyna Kachel, znana krakowska dziennikarka.

Stremowana dziewczyna, ubrana w skromną sukienkę uszytą przez mamę, wyszła na scenę i nie wiedziała, jak się poruszać. Zaśpiewała „Rebekę”, „Puchowy śniegu tren”, a na finał z diabelską wibracją w głosie „Czarne anioły”. Kiedy skończyła, na sali rozległ się szept „To niemożliwe, to jak wniebowstąpienie, to teatr, to cud”.

[...]

Potrafiła w ostatniej chwili odwołać koncert. Była nieprzewidywalna, uparta jak osioł i zawsze musiała postawić na swoim. Kiedy kazano jej iść, stała, kiedy kazano siedzieć, biegła. Ale ojciec, artysta rzeźbiarz pracujący na zlecenie kościołów, mocno w nią wierzył. Wsłuchiwał się w jej pierwsze próbki wokalne zapisywane przez nią na magnetofonie.

„Od początku chowano mnie na geniusza. Może dlatego, że byłam brzydka?”, żartowała potem. „Głos odziedziczyłam po ojcu, który miał wspaniały tenor o niepowtarzalnym dramatycznym brzmieniu i słuch absolutny. Grał na wielu instrumentach. Mama też śpiewała. Lubiłam koło niej siadać i prosiłam: „Mamo, zaśpiewaj mi »Cygana«. Śpiewała, a ja za każdym razem płakałam”. W domu wychowywała się jeszcze młodsza siostra Lucyna, spokojna blondynka, też obdarzona pięknym głosem, będąca przeciwieństwem rozhukanej Ewy. Wybrała jednak Akademię Sztuk Pięknych. Ewa zaś architekturę, o czym mało kto wie, i dodatkowo PWSM, zostając naraz słuchaczką dwóch uczelni. Myślała też o medycynie, ale ojciec, spokojnie znoszący pomysły córki, postawił weto. W tajemnicy przed rodzicami zdała jeszcze na krakowską PWST.

Reklama

[...]

Dziwne, że nie zrobiła światowej kariery. Może przez upór? Wszędzie chciała śpiewać tylko po polsku, nie szła na ustępstwa. „Była niezrównana. Wskoczyła na Mount Everest za pierwszym razem, jakby to był Giewont”, mówił Andrzej Zarycki, który skomponował dla niej 40 utworów. „Uwierzyła w swoją wielkość. Bała się sięgać po nowe piosenki, bo paraliżował ją strach przed krytyką. A jak długo można śpiewać jednego walca? Wrosła we własną legendę, w ten pomnik, który ludzie postawili jej za życia. Odcięła się od świata. Szkoda, bo nowe pokolenie może nawet nie wie, kto to jest Ewa Demarczyk”. Wielka gwiazda odeszła na zawsze. Pani Ewo, nie zapomnimy...

Reklama
Reklama
Reklama