Reklama

W ramach cyklu Archiwum VIVY! wywiady przypominamy niezwykłą rozmowę z Dorotą Segdą. Wywiad ukazał się w magazynie VIVA! w styczniu 2021 roku.

Reklama

Magazyn Viva! Dorota Segda wywiad

W świecie skolonizowanym przez mężczyzn została kobietą rektorem słynnej krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych. „Jak ty jesteś, Dorotko, magnificencja, to ja chyba jestem magnifikant”, skomentował jej mąż, wybitny kompozytor Stanisław Radwan. Feministki namawiają ją na używanie formy żeńskiej, ale jedyna, którą mogłaby zaakceptować, to… rektorzyca. O władzy, walce z mobbingiem, skakaniu przez płot i małżeńskim życiu w czasach lockdownu Dorota Segda opowiada Beacie Nowickiej.

Piękny jest Twój rektorski gabinet z widokiem na Planty. Symboliczny atrybut władzy. Jak się w nim czujesz?

]Jak u siebie (śmiech). Niedawno nawet pomyślałam, mimo że nie jestem przywiązana do tego stanowiska ani nigdy o nim nie marzyłam, że będzie dziwnie nadal uczyć w szkole i już nie mieć tego gabinetu. Zabawne…

Chciałam zapytać, co pandemia Ci zabrała, ale zacznę od tego, co przyniosła. Drugą kadencję rektora Akademii Sztuk Teatralnych…

To prawda, ale pewnie zaczęłabym od czegoś innego, odpowiadając.

Od czego?

Przez pandemię dużo czasu spędzam z mężem i to jest cudowne. Oczywiście jak mija kolejny wieczór na kanapie z książką i winkiem, to mówię: „Stasiu, Boże, czy ja jeszcze kiedyś wyjdę wieczorem do teatru? Czy będziemy pili to wino w towarzystwie przyjaciół?”. Ale taki darowany czas jest wielkim szczęściem, oczywiście jeśli chce się z kimś być. Bardzo współczuję ludziom, którzy mają trudną sytuację domową

Też o tym myślę.

Dla nas te wspólne chwile są nie do przecenienia. W normalnym trybie, kiedy dużo pracuję, nigdy nie spędzaliśmy tyle czasu ze sobą na spacerach, w domu. Uwielbiamy grać w scrabble – tu zaznaczę, że zwykle wygrywam, choć wszyscy myślą, że jest na odwrót! Czasem udaje mi się nawet odciągnąć męża od książki i zaliczyć jakiś serial! Od miesięcy jemy razem śniadanie, kolację, a często obiad… coś takiego nam się nie zdarzało. Obiecujemy sobie, że jak tylko będzie możliwość, wsiadamy do samochodu i jedziemy do Toskanii. Zaszywamy się w jakiejś malowniczej miejscowości, oglądamy cudowne rzeczy, pijemy wino i jemy. Przysięgam ci, że wypowiadam to marzenie co kilka dni.

Filip Zwierzchowski/DAS Agency

Nie dziwię się, tak samo zaklinam rzeczywistość.

Ze Staszkiem cudownie ogląda się świat, nie tylko krajobrazy, naturę, także sztukę, architekturę. Wspólne przeżywanie piękna jest jednym z najważniejszych doznań w naszym życiu… Ale mówiłaś o drugiej kadencji. Pół roku temu przeprowadzenie wyborów rektora on-line było dziwnym, pionierskim wyzwaniem. Uznałam, że trzeba to zrobić szybko, bo kolejny rektor musi przygotować rok akademicki, który będzie nieprzewidywalny. Sama wszystko zorganizowałam. W noc poprzedzającą wybory haker zaatakował całą naszą sieć. Wysiadło nam wszystko. Jakimś cudem, ponieważ do głosowania wykorzystywaliśmy zewnętrzne platformy, z pomocą prywatnych komputerów udało nam się to opanować.

Filip Zwierzchowski/DAS Agency

Denerwowałaś się?

Bardzo, ale raczej nie miałam wątpliwości, że zostanę ponownie wybrana. Jesteśmy niedużą uczelnią, wiesz, jaka jest wokół ciebie atmosfera, ile osób ci sprzyja. Więc to nie były nerwy związane z tym, czy wygram, tylko czy sprostam. To odpowiedzialne stanowisko, a ja jestem osobą ambitną, perfekcjonistką. Poprzednio przez pierwszy rok wyłącznie realizowałam marzenia swoje i studentów. Zorganizowałam taki jubileusz 70-lecia uczelni, że na pewno wejdzie do historii. Wymyśliłam cykl „Wykłady na scenie świata”, sprowadziłam najwybitniejszych ludzi tego kraju, żeby spotkali się z naszymi studentami.

Zaczęłaś od walki z fuksówką, pisały o Tobie wszystkie media.

Walka – za duże słowo. Po prostu powiedziałam, że nie ma fuksówki i koniec. Choć faktycznie przez chwilę stało się to chwytliwym tematem. Zawsze miło donieść, że w jakimś środowisku artystycznym dzieje się źle, że oni się mobbingują, molestują, prześladują. To jest nieprawda. Uznałam, że pewna tradycja powinna odejść do lamusa. Mam nadzieję, że już nie wróci. W każdym razie nie w tak upokarzającej formie.

Pamiętasz swoją fuksówkę?

Była okropna. Poniżał mnie jakiś cham, który uważał się za lepszego tylko dlatego, że był już na drugim roku. Niewiarygodne jest to, że i ofiary, i prześladowcy, i postronni obserwatorzy zachowują się w podobnych sytuacjach tak, jakby zatracili mózg i zdolność myślenia. Podporządkowują się kilku chamom i nie potrafią powiedzieć „nie”. Tak nakręca się spirala przemocy. Fuksówka to kolejny z etapów procedury antymobbingowej, którą wdrożyłam. Wcześniej powołałam rzecznika do spraw etyki, zatrudniłam psychologa. Czasy się zmieniły, precz z dziaderstwem, pewnych rzeczy już dziś robić nie wypada. Tamtą kadencję rozpoczynałam od spełniania marzeń, teraz wyłącznie coś ratuję. Wypełniam bardzo przykre obowiązki. Zorganizowanie nauczania on-line jest koszmarem…

Można nauczyć aktorstwa on-line?

Nie można. Ale jeśli potraktować to jako rozwiązanie na chwilę, można stworzyć wiele fajnych rzeczy. Nasi pedagodzy i studenci pokazali potęgę kreatywności. Zrobiłam z moimi studentami „Wesele” on-line. Panna Młoda była w Stargardzie koło Szczecina, a Pan Młody w Białymstoku. Łączyliśmy się na żywo, scena po scenie, jak w teatrze. To był czas nieszczęsnych wyborów prezydenckich. Jasiek krzyczał do kamery: „Hej, hej, bracia, chyćcie koni! Chyćcie broni. Nic nie słysom, nic nie słysom, ino granie, ino granie, jakieś ich chyciło spanie…”, a w całej Polsce ludzie siedzieli pozamykani w swoich prywatnych lockdownach. To było wstrząsające. Mam dreszcze, jak to sobie przypominam. Chochoła grała Kasia z Podlasia. Była wiosna, ciepło, miała otwarte okno, a za oknem na podwórku przechadzały się kury i koguty. Jak Kasia podnosiła głos, jej kogut natychmiast zaczynał piać. W ostatniej scenie „Wesela” – a jest to jeden z najważniejszych momentów sztuki – kiedy Jasiek krzyczał w Białymstoku: „Pieje kur, pieje kur…”, kogut za oknem u Kasi na Podlasiu naprawdę się darł (śmiech). Nikt by tego nie wymyślił. A przede wszystkim po raz kolejny okazało się, że „Wesele” jest genialnym, wiecznie aktualnym dramatem.

Dzwonią znajomi aktorzy, żebyś spojrzała przychylnym okiem na ich syna lub córkę?

Każdy, kto skończył studia w naszej uczelni, wie, że to nie miałoby sensu. Egzaminy są komisyjne, w ich uczciwe przeprowadzenie wkładamy mnóstwo energii. Liczą się tylko pasja i talent. Tygodniami śnią mi się twarze odrzuconych kandydatów. To ogromna odpowiedzialność decydować o czyimś życiu. Moc stwórcza… Czterdziestu kandydatów na jedno miejsce!

Horror. Jaki smak ma władza?

To zależy od tego, jak się ją sprawuje. Jeśli podejmujesz odważne decyzje, musisz się liczyć z cierpkim posmakiem. W tej kadencji przeprowadziłam wiele bardzo trudnych rzeczy, zawsze dla kogoś niekorzystnych. Wtedy smak często jest gorzki, bo słyszysz wiele niemających uzasadnienia słów krytyki, jesteś narażona na hejt. Staram się tym nie przejmować, mam prostą zasadę – nie czytam hejtu. Ale kiedy coś się uda, smak zmienia się na słodki, błogi. Zreformowałam niektóre wydziały i widzę, jak studenci to doceniają. Ogromna satysfakcja!

Twój mąż ma niezwykłe poczucie humoru. Jak skomentował ten awans?

Staszek od razu powiedział: „Jak ty jesteś, Dorotko, magnificencja, to ja chyba jestem magnifikant” (śmiech). Nie lubię – pomimo że w sercu jestem gorącą feministką – form żeńskich. Różne mądre feministki, między innymi profesor Monika Płatek, która była u nas na spotkaniu, żarliwie przekonują mnie, że musimy o to walczyć, że to potrzebne dla sprawy, ale trudno mi to przejść. Jeśli miałabym zmienić formę rektor, to tylko na rektorzyca.

Świetnie brzmi, drapieżnie.

Drapieżnie, ale też z poczuciem humoru. Jest w tym pazur i dystans jednocześnie.

Zmieniłaś się?

Nie. W ogóle tego nie odczuwam. Staszek złośliwie powiedziałby, że bardziej się rządzę. Ale zawsze miałam skłonności terrorystyczne, pewnie dlatego nadaję się do rządzenia. Mój mąż lubi szydzić, że jestem panią nauczycielką i wszystko musi być tak, jak chcę. Sam jest z kolei typem męża, o czym już ci kiedyś mówiłam, którego całe życie usiłuję schować pod pantoflem, a on się nigdy schować nie dał. Przyklepywany pantoflem od razu robi sobie podkop i wystawia nos (śmiech). Wciąż kontynuujemy tę działalność.

Czym zaskoczył Cię w tej nieoczekiwanej bliskości?

Mnie to nie zaskakuje, ale mi imponuje, że jestem związana z człowiekiem, który zamknięty w domu na odludziu, w więzieniu albo na pustym lotnisku, jeśli tylko ma jakąkolwiek książkę do czytania, czuje się szczęśliwy. Nie uwiera go, że jest sam, zamknięty, bez dostępu do świata. Że nie może się z kimś spotkać, że się nudzi, że nie wie, co zrobić. Jest w swoim żywiole. Teraz zobaczyłam to w powiększeniu. Przez kilka miesięcy nie był w księgarni, ale cały czas miał co czytać. Zrozumiałam, że gromadzenie zapasów lektur jak na wojnę czy zimę stulecia sprawdziło się. Pierwsza paczka z empiku ze świeżą dostawą książek przyszła dwa tygodnie temu.

Co było w środku?

Najnowsza Masłowska, którą uwielbiam, przepiękna „Szymborska. Znaki szczególne. Biografia wewnętrzna” Joanny Gromek-Illg, „Pokora” Twardocha i wiele innych. Jest co czytać… Staszek ma rodzaj wewnętrznej wolności, bez względu na to, gdzie przebywa fizycznie, żyje w swoim świecie. Mimo że jest człowiekiem niezwykle towarzyskim, cudownym partnerem w rozmowie, podróżach, w szaleństwach, kiedy tego towarzystwa nie ma, uruchamia to, które żyje w nim, w środku. Ma bogate wnętrze.

Filip Zwierzchowski/DAS Agency

Jerzy Pilch w „Marszu Polonia” pisał: „Zawsze wiedziałem, że trzeba być krok od samego siebie. Ale teraz jestem, stoję tysiąc, a może parę tysięcy kroków od samego siebie. Patrzę z dystansu. Z rosnącego dystansu (…) Dziwi mnie, kurwa, wszystko”. Co Ty widzisz z dystansu?

Pogardę władzy, która wykorzystuje pandemię, żeby kompletnie ubezwłasnowolnić społeczeństwo. Całe to zakłamanie fundamentalistycznego, kościółkowego myślenia, że kobieta jest winna za grzechy Ewy. Wywracają mi się flaki, jak o tym myślę. Kobiety już dawno odrzuciły taką narrację, że są czemuś winne, bo tak uważa Pismo Święte i biskup w złotych ornatach, który nie ma pojęcia o życiu, rodzeniu, wychowywaniu, rodzinie i związanych z tym problemach. Hipokryzja tych małych ludzi, którzy nagle decydują, jak ma wyglądać życie kobiety, poraża mnie. Mówię zarówno o księżach, jak i politykach. Najbardziej wkurwia mnie (celowo używam tego słowa hasła) ten kompletny brak empatii, hucpa ich wypowiedzi, jawna pogarda, kiedy wyzywają kobiety od kurewek. Wierzę, że szybko przejadą się na tym. Nikczemna decyzja Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej o aborcji spowodowała nagły zryw kobiet i młodzieży. Przecież ci młodzi ludzie przez ostatnie lata nie manifestowali. Kiedy szłam demonstrować, często byłam jedną z najmłodszych. A teraz młodzi są na froncie. Paradoksalnie lockdown pomógł temu zrywowi. Mają potrzebę, żeby poczuć się obywatelami i ponosić odpowiedzialność za społeczeństwo, nie tylko za swoje problemiki w smartfoniku.

Co krzyczałaś na manifie?

Nic, tym razem stałam raczej z boku. Mam zabawną historię związaną z Czarnym Protestem, ale nie wiem, czy nadaje się do druku…

Opowiedz.

Na ulice wyszły tysiące kobiet, wszystko działo się spontanicznie, dlatego kiedy doszłyśmy na krakowski Rynek, okazało się, że jest fatalne nagłośnienie. Dziewczyny działaczki coś krzyczały, ale tak naprawdę ich słowa docierały tylko do osób, które stały blisko. Gigantyczny tłum stłoczony na Rynku nic nie słyszał. Bojowo nastawiona poczułam się aktywistką i uznałam, że moje umiejętności głośnego mówienia i energia są w tej chwili potrzebne. Stanęłam na fontannie, przechwytywałam hasła dziewczyn i podawałam je drugiej stronie Rynku, żeby mogła skandować to samo. W pewnym momencie pojawiło się hasło: „Rząd nam ciąży, rząd nam ciąży”, ale ja w tym ferworze usłyszałam: „Żądam ciąży”. I wielotysięcznej armii kobiet podałam komendę: „Żądam ciąży”… Przez dłuższą chwilę połowa Rynku krzyczała z entuzjazmem „żądam ciąży” dzięki mnie (śmiech).

Symboliczne w kontekście dzisiejszych protestów. Żądam ciąży na własnych warunkach.

Dlatego w pierwszej chwili to hasło nie wydawało mi się absurdalne, bo tak właśnie je zrozumiałam. Że mamy prawo decydować o sobie, o swoim ciele, mamy prawo do własnych wyborów.

Filip Zwierzchowski/DAS Agency

Myślałaś, że Twoje życie tak się potoczy?

Oczywiście, że nie. Aczkolwiek kiedy byłam studentką tej uczelni i miałam 18 lat, otaczałam się dużo starszymi kolegami, zbirami, fajnymi łobuzami i oni – nie mam pojęcia dlaczego – wybrali mnie na grupową i całe studia wołali do mnie „szefowa”. Miałam taką ksywkę. Do dziś, kiedy się kontaktujemy, mówią: „Cześć, szefowa, co u ciebie słychać?”. Zostało mi to chyba przeznaczone… (śmiech). Oczywiście miałam ogromne wątpliwości, czy chcę być rektorem, czy dam radę. Staszek zapytany, czy ja się do tego nadaję, powiedział, że według niego nadaję się, ponieważ mam naturalną zdolność selekcji problemów. Mam zmysł hierarchii spraw. Krótko mówiąc, nieistotnymi rzeczami w ogóle się nie zajmuję. To było dla mnie przedziwne, że wybrał taką moją cechę, żeby stwierdzić, że powinnam to robić. Teraz go rozumiem. Od kilku lat z gąszczu setek spraw, którymi jestem zarzucana, wybieram te najważniejsze.

Co jest dla Ciebie najtrudniejsze?

Kiedy wchodzę do pustego gmachu szkoły, naprawdę chce mi się płakać. Jak od czasu do czasu spotykam jakiegoś studenta, mam ochotę wyściskać go z radości, że jest, a nie mogę tego zrobić. Jestem rektorem pustej uczelni. Boję się, żeby nie nastąpiła jakaś trwała wyrwa w życiu moich studentów. Są tacy młodzi… Mam nadzieję, że to przetrwają.

A jakie są dzisiejsze dziewczyny?

Na pewno to pokolenie jest bardziej kruche, wrażliwe, depresyjne. My o wszystko musiałyśmy walczyć. Wyjeżdżałam na kolonie i na obozy harcerskie, żeby się hartować. Przeskakiwałam przez płot ambasady austriackiej, żeby zdobyć wizę. Do dziś dziwię się, że psy mnie wtedy nie rozszarpały. Kiedy zdawałam do szkoły teatralnej, miałam jedne spodnie teksasy i dwie koszule flanelowe, za to niemały zbiór „oporników” – to była moja biżuteria. Jak nam na czymś zależało, musiałyśmy to zdobywać, dlatego zhardziałyśmy. Mamy grubszą skórę. Ich świat jest jakąś bańką. Do niedawna wydawało im się, że jest i zawsze będzie, a teraz boją się, że zaraz pryśnie. „Siedzenie” w internecie, w komórkach strasznie osłabiło związki z żywym człowiekiem, przez to często mają problemy z narkotykami, z samotnością… Poza tym zaczęliśmy się z nimi bardzo cackać.

Co masz na myśli?

Procedury antymobbingowe są szalenie ważne, to nie ulega dyskusji, ale nie zastąpią prywatnej potrzeby powiedzenia „nie”. Zareagowania w swoim imieniu, ale też kogoś, komu dzieje się krzywda. My, wychowane w komunie, testowałyśmy to wszystko na sobie, oni nie. Zaprosiłam na uczelnię psychologa, który na pierwszym roku prowadzi warsztaty, rozmawia z nimi, rozpoznaje problemy, ale o wielu dowiadujemy się za późno. Dziewczyna, z którą miałam przez pół roku zajęcia, przyznała mi się, że próbowała popełnić samobójstwo. Uważam się za osobę bardzo empatyczną, a jednak nie zauważyłam, że coś dręczy ją tak bardzo, że zdecydowała się targnąć na swoje życie.

Wyobrażam sobie, jak się czułaś…

Byłam zszokowana. Dlatego mam misję, żeby maksymalnie uzbroić ich psychicznie. Żeby nie zamykali się w swojej bańce, żeby poczuli, że nie są sami, tylko stanowią część wspólnoty, za którą powinni czuć się odpowiedzialni. Po drugie, że w życiu potrzebna jest odwaga cywilna. Widziałaś tego 14-latka zastraszanego przez policję, bo wspierał na swoim Facebooku strajk kobiet? Jak on wspaniale, dojrzale wypowiada się publicznie. Serce mi rośnie, bo wiem, że zawsze będzie mu się chciało walczyć o to, w co wierzy. Odwaga rodzi odwagę. Moja odwaga rodzi twoją, a nasza wspólna kolejnych dziesięciu kobiet. Wielu ludzi milczy, nie chcę nazwać tego tchórzostwem, nie mnie ich osądzać z tysiąca różnych powodów. Ale za głośne mówienie tego, co myślisz, nie grożą nam tortury. Wypowiadanie się w sprawach dla nas fundamentalnych nie musi być aktem heroicznym, może być aktem elementarnej przyzwoitości, wystarczy to sobie uzmysłowić.

Mnóstwo rzeczy udało Ci się w życiu. Jest coś, czego żałujesz?

Może to jest śmieszne, ale mam wrażenie, że wciąż jestem w takim wieku, że dużo rzeczy mogę jeszcze zrobić. Chciałam ci powiedzieć, że mogłam nauczyć się jeszcze jednego języka, ale przecież nikt mi nie zabrania zacząć dziś po południu.

Reklama

Celna puenta.

Nie chciałabym zamykać sobie jakichś dróg, stwierdzając, że coś nie udało mi się bezpowrotnie. Nie potrafiłabym też powiedzieć, że jestem niekompletna, bo nie urodziłam dzieci. Ponieważ ich nie mam, mój świat toczy się inaczej. Myślę, że z poczuciem braku może żyć ktoś, kto stracił dziecko. Czasami zastanawiam się, co by było, gdyby… ale przecież tego nie wiem. Życie niespełnieniem nie jest moją domeną. Wierzę, że nazwanie czegoś po imieniu wyciąga to coś z niebytu. Jak się nazywa 18-latkę szefową, nakreśla się jej przyszłość rektorską (śmiech). Jestem wyznawcą teorii, że człowiek odpowiada za swoje słowa. Słowa tworzą rzeczywistość, potrafią zabić. Potrafią też stworzyć, oczywiście. Wolność musi wiązać się z odpowiedzialnością za to, co mówimy.

Reklama
Reklama
Reklama