Reklama

W ramach cyklu Archiwum Vivy!: wywiady przypominamy rozmowę Beaty Nowickiej z Pawłem Wilczakiem. Wywiad ukazał się w grudniu 2019 roku w magazynie VIVA!.

Reklama

Paweł Wilczak wywiad VIVA!

Na siedem lat zniknął z ekranu, by powrócić z wielkim rozmachem. W tytułowej roli Pana T. jest genialny i magnetyczny. „Nie sposób oderwać od niego oczu”, czytamy w recenzjach. W życiu jest ascetyczny i zdystansowany. Funkcjonuje wyłącznie na własnych warunkach. W przewrotnej rozmowie z Beatą Nowicką uchyla drzwi do swojego świata. Opowiada, co go dręczy, bawi i... rozwściecza.

Zdziwiłeś się, że widzieliśmy się ostatnio osiem lat temu. Myślałeś, że to było niedawno.

Bo szybko to umknęło... Podobno na starość pamięć długotrwała jest ok, a ta „tu i teraz” jest słaba. Jeśli nie zapiszę sobie, co mam do zrobienia danego dnia, zdarza się, że o tym zapominam. Nie umiem tego zrobić w telefonie. Nawet jak już coś nastawię, to mi przypomni za miesiąc albo wcale. Ale mam ołóweczek...

... notesik?

Karteczki samoprzylepne.

Ale jak je przylepisz nie tam, gdzie trzeba, to też nie zadziałają.

Zawsze przyklejam na stole albo na drzwiach wejściowych, więc muszę je zobaczyć.

Pewnie jesteś łatwym obiektem żartów w rodzinie.

Nie tylko w rodzinie, również wśród znajomych, oni trochę myślą, że to jest moja fanaberia. A tak nie jest. Ja po prostu nie umiem obsługiwać tych aplikacji. Ilość czasu i energii, jaką pochłania mi zaplanowanie czegoś w telefonie czy na komputerze, jest nieadekwatna do napisania kilku wyrazów na kartce. Zanim coś uruchomię, mam 60 razy zapisane. Tak samo jest ze zmywarkami do naczyń. W kuchni stoi zmywarka, która nie została włączona przeze mnie ani razu, dlatego że jak mam wyrzucić resztki do kosza, przemyć, załadować, włożyć kapsułkę... to ja już mam wymyte wszystkie talerze z kolacji. Więc po cholerę mi to? A jeszcze potem zmywarka robi takie wu, wu, wu przez półtorej godziny. Co prawda naczynia są lepiej wykąpane, no ale trudno. Cóż mam powiedzieć? Jestem niedostosowany.

Do nowoczesności. Pamiętasz, kiedyś był taki program „Nowoczesność w domu i zagrodzie”. Oglądaliśmy to, czekając na „Teleranek”.

Oczywiście, że pamiętam. Jakoś przeraźliwie rano to leciało. Teraz moje dzieci śmieją się ze mnie, bo muszę zmienić telefon. Mam już nowy aparat, od dwóch miesięcy leży w szufladzie niewłączony. Trochę się go boję, bo ma najnowsze wnętrze i na pewno nie będę wiedział, o co chodzi. Ale w końcu się nauczę, muszę. Za dwa dni lecę do Stanów na pokazy filmu „Pan T.” i biorę ten stary, który co prawda się psuje, ale dużo ze mną przeżył, zwiedził kawał świata, więc się z nim oswoiłem.

Mateusz Stankiewicz/ SameSame

Ci, którzy widzieli „Pana T.”, mówią: „Fantastyczna rola Wilczaka. Jest magnetyczny. Oczu nie można od niego oderwać”. I ja się pod tym podpisuję.

Miło to słyszeć, dziękuję, bo to znaczy, że coś nam się udało, reżyserowi Marcinowi Krzyształowiczowi i mnie. Przeprowadziliśmy tysiące godzin rozmów telefonicznych, gadając najczęściej o życiu, o różnych filmach, najmniej o scenariuszu. Proces powstawania tego filmu był skomplikowany i długotrwały. Zresztą opinie są różne, jednym się podoba, innym nie. Jak wiadomo, o gustach się nie dyskutuje. Moim zadaniem było absolutne odcięcie się od wszystkiego, co zrobiłem do tej pory. Żeby broń Boże nie kojarzono mnie z czymś, co było kiedyś.

Masz na myśli swoje znakomite zresztą role, na przykład w „Ekstradycji”, „Kasi i Tomku”, „Sforze”?

Wielka chwała i zasługa Marcina, któremu to kompletnie nie przeszkadzało. Marcin mnie poznał i na jakimś etapie stwierdził, że Pan T. to mam być ja. I koniec. Powtarzam to ostatnio do umęczenia, że ludzie, którzy decydują, czy robić film, decydują o obsadzie, zawsze myślą stereotypami: jeśli ktoś grał kiedyś w komedii, to w tej komedii będzie bardzo dobrze postrzegany. To jest nieprofesjonalne. Tom Hanks, który pracował w satyrycznym „Saturday Night Live”, występował w komediach, zagrał potem w „Filadelfii”, wcielił się w Forresta Gumpa i dwa razy z rzędu dostał Oscara. Trzeba mieć otwartą głowę i sięgać troszkę dalej. A to jest, niestety, w zaniku, jeśli chodzi o producentów, decydentów i reżyserów w Polsce.

Ułatwiłeś mu trochę zadanie, bo od 2012 roku nie pokazywałeś się na ekranie. Zagrałeś tylko w dwóch etiudach. To siedem lat.

Wiesz co, nie zauważyłem tego czasu. Nie zauważyłem tych lat, bo były inne sprawy, inne obowiązki. A poza tym naprawdę nie wydaje mi się, żeby coś mnie ominęło. Całe szczęście mogłem pozwolić sobie na pewną wybiórczość. Jak do czegoś nie mam przekonania, nie angażuję się. Co nie oznacza, że mój wybór jest trafny. Każda praca kreatywna jest naznaczona ryzykiem i niewiadomą. Ale to właśnie jest piękne, daje napęd, kapitalne poczucie nasztramowania się.

Przez te lata nikt ciekawy się nie zgłosił?

Ludzie, którzy chcieliby mnie znaleźć, wiedzieliby, gdzie szukać.

Masz agenta?

Nie. Ale chętnie oddam tę jurysdykcję komuś, kto będzie lepszy ode mnie. Dlaczego pytasz?

Pytam, bo może Twoja duma nie pozwala Ci złapać za telefon, zadzwonić do reżysera X czy producenta Z i poprosić, żeby wziął Cię na zdjęcia próbne.

Jaka duma?! Ja to robiłem przez lata. Mało tego, chodziłem do wytwórni, pukałem do wszystkich drzwi, w których rozpoczynała się jakaś interesująca mnie produkcja czy zdjęcia próbne i mówiłem: „Dzień dobry, nazywam się Paweł Wilczak. Słyszałem, że przymierzacie się do tego i owego, czy byłaby szansa pokazać się? Przekonać was, że może do czegoś się przydam?”.

I...?

Częściowo byłem uważany za wariata. Więc pukałem, i to bardzo długo. Pewnie pamiętasz, ale i tak ci przypomnę, że byłem bez pracy sześć lat.

Żeby przeżyć, remontowałeś domy, handlowałeś patelniami, kopałeś rowy, byłeś kierowcą ciężarówki, ale głównie kelnerowałeś.

Wydawało mi się, że to jest naturalna droga każdego aktora. I że to jest przejściowe. Chyba przeczytałem za dużo biografii amerykańskich aktorów i twórców wszelkiej maści. No ale Polska lat 90. nie była Ameryką. Trochę czasu mi zajęło, żeby się o tym przekonać.

Mateusz Stankiewicz/ SameSame

Co dotkliwie zapamiętałeś?

Ucieczki klientów, jak byłem kelnerem. To jest bardzo nieprzyjemna rzecz. Musiałem pokrywać rachunki z własnej kieszeni, wszystkie napiwki, jakie miałem, na to szły. A często jeszcze dopłacałem z pensji. Ale wierzyłem, że gdzieś tam jest to, co nazywam marzeniem, z czego nie wolno rezygnować. Bo jak się rezygnuje z marzeń, to jest śmierć.

Byłeś na skraju załamania?

Nigdy. Częściej ze strony rodziny słyszałem delikatne sugestie: „No słuchaj, ale to już jest kolejny rok, może trzeba byłoby zacząć myśleć o czymś innym?”. A ja, że nie, że nie mam takiego poczucia. I oni się na to zgadzali, za co im jestem bardzo wdzięczny, bo u mnie w domu nigdy nie było jakiejkolwiek presji. Stwierdzili, że to jest moje życie i ja ponosiłem tego konsekwencje.

Jakie?

Najnormalniej w świecie nie miałem za co żyć.

Rodzice Ci pomagali?

No skąd, nie wiedzieli o tym. To był mój wybór, na Boga! Noszę portki, więc odpowiadam za swoje życie. Były takie momenty, że faktycznie nie miałem za co jeść. Pamiętam, mieszkałem jakiś czas u znajomej, podkradałem jej jedną kromkę chleba dziennie i posypywałem nesquikiem. Jak po 20 latach opowiedziałem o tym mojej mamie, omal nie zemdlała.

Wierzyłeś, że Ci się uda?

Ale ja w ogóle nie wiem, czy mi się udało. Bo co mi się udało? Chyba to, że mam tyle lat, ile mam, i żyję, bo różnie bywa z naszymi rówieśnikami. Coraz szybciej odchodzą z tej planety. Częściej chodzi się na pogrzeby niż wesela.

„Biegle opanowałem sztukę pozorów”, mówi w filmie Pan T.

Mój bohater opanował ją perfekcyjnie. Musiał zachowywać twarz, żeby przeżyć. Lata 50. w Polsce to był mroczny czas. Chodziło o przeżycie w sensie biologicznym, a nie tylko artystycznym. On codziennie toczył swoją walkę, a żeby walczyć, ta gra pozorów musiała być utrzymana, inaczej pewnie nie miałby na pomidorową.

Żyjemy w czasach, kiedy większość z nas prowadzi wirtualne życie w mediach społecznościowych.

Ja tego kompletnie nie rozumiem. Faceci w slipach w toalecie prężą muskuły, dziewczyna siedzi na sedesie i robi dzióbek, żeby wysłać informację światu, że ma nowy kostium... Tylko po co?! Kiedy coś takiego widzę w internecie, mogę tylko zasromać się i powiedzieć, że świat oszalał.

„Mogę być na marginesie, dobrze się tam czuję” – Ty to powiedziałeś.

Margines źle się kojarzy, nie wiem, dlaczego tak powiedziałem. Mogę być na aucie, gdzieś obok, zdystansowany, że fotografia telefonem komórkowym siebie z półmetrem kiełbasy zwyczajnej i wysyłanie tego zdjęcia w świat niekoniecznie jest tym, na co czeka nasza planeta. To miałem na myśli. Ale wiesz, ja mam chyba od urodzenie zespół takich cech wycofania się, obserwowania, łapania konkluzji. Po prostu inaczej nie potrafię. Taka rebelia była we mnie zawsze.

Nie pompujesz własnej próżności?

Nie mam takiej potrzeby. Każdy człowiek ma swój mózg, cały czas w to wierzę. Czasami słyszę: „Bo ludzie tego potrzebują”. Ale przepraszam bardzo, narkoman potrzebuje narkotyków, czy to znaczy, że trzeba mu dawać amfetaminę? Jeśli dziecko chce napić się wódki, to znaczy, że trzeba mu tej wódki nalać? Uważam, że nie. To jest tak proste. Urżnięta łapa z kciukiem do góry – to jest fajne? Co ci da lajk w komputerze, jak cię w życiu nikt nie lubi?

Jak tłumaczysz to swoim synom?

Bardzo się staram. Ale też uważam, że diabeł nie tkwi ani w laptopie, ani w telefonie komórkowym, tylko w tym, jak człowiek postrzega świat, jak jest wychowywany, jakie widzi kierunki, jakie ma relacje z bliskimi ludźmi. To są ważne rzeczy. Dostrzegam, że internet jest gigantycznym medium, które zrewolucjonizowało naszą planetę. Nasze dzieci w to wchodzą i nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Ja strzelałem z procy do butelek, a oni grają w gry.

Pozwalasz?

Tak, ale z limitowanym czasem. To jest ich gęsie pióro, ich stalówka, ich długopis. Nie ma sensu z tym walczyć. Kiedyś będziemy mieli telefony wszczepione pod skórę palców i tak będziemy rozmawiać. Nie mówię im, że mają żyć przy lampie naftowej, ale trzeba nazywać rzeczy, które niosą zagrożenie. Ze wszystkim trzeba uważać. Uzależnienie jest wbudowane w naszą naturę.

Mateusz Stankiewicz/ SameSame

Jesteś bardzo poważnym facetem... Kiedy ostatnio śmiałeś się do rozpuku?

Całkiem niedawno. Często przypominam sobie różne sytuacje i żarty, dość dziwnie to wygląda, bo bywa, że nagle w towarzystwie śmieję się jak głupi do sera. Mam taką galerię różnych rzeczy i one zawsze działają. W kinie kompletnie się wzruszam. Jak idę z dziećmi, jest mi trochę wstyd, bo wciągam się totalnie. Tu idzie jakiś kundelek, tam dziewczyna wyjeżdża do college’u i żegna się z chłopakiem, i oni już wiedzą, że tato się wzrusza. Drży broda, oczy się szklą... (śmiech). Wiem, że to jest beznadziejne, ale zawsze daję się uwieść jako widz.

Łatwiej jest być synem czy ojcem?

Jak wiesz doskonale, nie będę wchodził w ogóle w te tematy i te rejony. To jest życie, jakie znają miliony ludzi na Ziemi, nie ma o czym gadać. Łatwo popaść w śmieszność i banał.

Zrobiłeś w młodości plan na życie i listę rzeczy do zaliczenia?

Niczego nie zaliczyłem. Zawsze myślę, że wszystko fajne przede mną. Jeszcze nie robię sobie takiego résumé. Daj mi szansę (śmiech).

Daję! Usłyszałam historię faceta, który osiągnął wszystko, co sobie zaplanował, i... ogłupiał.

To niech zacznie biegać...

Biegasz?

Biegam. Staram się trzymać formę. Moja profesja tego ode mnie wymaga. Jak już o tym mówimy, to do „Pana T.” udało mi się zrzucić 12 kilo, być może więcej. Przy którejś rozmowie z Marcinem stwierdziłem, że jest to też film o nędzy. Takiej biologicznej nędzy, więc muszę wyglądać adekwatnie. Zaczęła się dieta, ćwiczenia. Był moment, że przestałem się ważyć, bo trochę przestraszyłem się tej nędzy (śmiech).

Obsikałeś kiedyś nogawkę osobie, której nie lubiłeś? Twój Pan T. obsikał spodnie znienawidzonego Bolesława Bieruta.

Nie. Ale wyobraź sobie, że poważni ludzie odbierają ten film jeden do jeden. Mówią, że to jest niemożliwe, żeby taka postać, jak Pan T., obsikała nogawkę Bieruta, i nie jest prawdą, że Bolesław Bierut palił jointy i chciał na Mazowszu założyć plantację marihuany. No horror! Mój kolega Krzyś Pieczyński opowiadał mi, że po serialu „Na dobre i na złe”, gdzie grał lekarza, ludzie zaczepiali go na ulicy i prosili o pomoc medyczną. „No, ale wie pani, ja nie jestem lekarzem. Ja jestem aktorem, a to jest wymyślony szpital”, odpowiadał i słyszał: „Niech pan lepiej od razu powie, że nie chce mi pan pomóc”. To jest anegdota, ale jeśli ktoś mówi, że Bolesław Bierut nie palił jointów, to ja zaczynam się bać, bo to znaczy, że ten ktoś nie rozumie istoty procesu twórczego. Na Boga, no również nie było gwiezdnych wojen, nie latamy na Marsa, nie żyjemy na planecie małp! Jak można na takim poziomie nie rozumieć sztuki filmowej?! To jest niepojęte.

Chciałam się pośmiać, a Ty znowu na poważnie!

Ale czy to nie jest do śmiechu?! Przecież to są kompletne jaja!

Ty w ogóle chodzisz do kina na dorosłe filmy?

Oczywiście, że tak. Ale przyznam ci się, że częściej oglądam filmy w domu, bo to jest po prostu wygodniejsze. Jestem chyba ramolem, lubię mieć długopis i kartkę, tu mam pudełko z płytą, w środku zazwyczaj jest książeczka z historią powstania filmu. Posiadam oczywiście klasyki: Buñuela, Felliniego, Hitchcocka, Chaplina, ale zbieram również filmy, które nie miały dystrybucji w kinach w Polsce. Bardzo je lubię. Jestem mistrzem wyszukiwania takich dvd. Na pewno w różnych marketach widziałaś takie kosze z filmami na wyprzedaży?

Oczywiście.

Często mówię do znajomych, że wszyscy kiedyś wylądujemy w koszu za 9,90. Choć najtańszy film, jaki znalazłem, kosztował 2,40, całkiem niezły zresztą – „Znaki” z Melem Gibsonem.

Masz filmy, do których wracasz non stop?

Mam wiele takich filmów. Nawet je policzyłem, jest ich ponad setka. „Ojca chrzestnego” Coppoli zawsze oglądam tak, jakbym widział go pierwszy raz. Ostatnio enty raz obejrzałem „Obcego”, ale tylko pierwszą i drugą część – Scotta z 79 i Camerona z 86 roku. Obie są wybitne: tak aktualne, tak genialnie sfotografowane, tak trzymające w napięciu. Są kamieniami milowymi tego gatunku. Tak jak „2001: Odyseja kosmiczna” Stanleya Kubricka – to film, który się kompletnie nie zestarzał. Jest oczywiście na tej liście „Czas apokalipsy”, który wciąż oglądam na świeżo, „Easy Rider”, „Lot nad kukułczym gniazdem”, „Maratończyk”, „Dawno temu w Ameryce”, „Pożegnanie z Afryką”, „Człowiek z blizną”...

Co Ci to daje?

To jest jak oddech. Jak kontakt z czymś, co ma naddaną wartość. W tych filmach jest taka maszynka, która non stop pobudza emocje i one non stop są tak samo silne.

Wciąż cierpisz na bezsenność?

Cierpię od dekad. Nie przyzwyczaiłem się, od razu uprzedzę twoje pytanie. Może trochę ją oswoiłem, choć są takie momenty, że mnie totalnie pokonuje. Czysto fizycznie. Człowiek nie ma siły, a muszę mieć. Bywa różnie, nawet nie chce mi się o tym gadać. Słyszałem tyle teorii, byłem w tylu miejscach, u tylu specjalistów, którzy obiecali pomoc... Daj spokój. Może taki się urodziłem?

Nocami oglądasz te wszystkie filmy?

Naturalnie, ale w tej głębokiej nocy też czytam. Czytam kompulsywnie, dwie–trzy książki naraz: beletrystykę, dokument, rzeczy naukowe. W momencie czytania wszystko mi się układa, ale jak potem próbuję przypomnieć sobie jakiś szczegół, myśl, to wracam do tych książek, żeby się upewnić. Dlatego zawsze muszę sobie zagiąć kartkę, coś włożyć, w niektórych wydaniach powróciły sznurowadła i nimi zaznaczam najciekawsze rzeczy. Często wstaję w środku nocy i sprawdzam, co to było, co mi nagle chodzi po głowie i tak mnie dręczy. Staram się czytać codziennie. Kiedyś mnie to tonizowało, teraz ni cholery. Ale nie potrafię bez tego żyć.

„Wstydzę się myśli o sukcesie, którego wypatruję jak światła na morzu”, mówi Pan T. Ty doświadczyłeś i sukcesu, i sławy.

Jaki sukces?! Jaka sława?! Daj spokój! Mnie to żenuje. Maria Skłodowska-Curie jest sławna. Sławni są The Rolling Stones. Olga Tokarczuk – to jest sukces.

Reklama

Ciekawe, czy teraz spadnie na Ciebie deszcz propozycji?

Tego nigdy nie wiadomo. Jak ktoś będzie miał ciekawość, spróbuje. Wiedzą, gdzie mnie znaleźć.

Mateusz Stankiewicz/ SameSame
Reklama
Reklama
Reklama