Reklama

Kiedy po raz pierwszy poczułaś, że płacisz wysoką cenę za sukces? „Gdy kolejny raz skomplikowało się moje życie osobiste. Wtedy zrozumiałam, że nie jestem już anonimową kobietą. Jestem Niną Terentiew. Niną T. Kropka. I to jest bardzo miłe, ale jest to też plecak pełen kamieni, który cholernie gniecie plecy”.

Reklama

W ramach cyklu "Archiwum VIVY!" przypominamy wyjątkową rozmowę redaktor naczelnej VIVY! Katarzyny Przybyszewskiej-Ortonowskiej z Niną Terentiew! Wywiad ukazał się w naszym magazynie w 2009 roku.

Fajnie jest być Niną T.?

Czasami tak...

Wahasz się?

Bo to zależy od punktu widzenia. Gdybym nie była Niną T., nie siedziałybyśmy, patrząc na morze, i nie analizowały, jak to jest być Niną T. Może bez tego moje życie byłoby smutne i nudne. A może wygrałam na loterii życia piękny los, więc po co zastanawiać się, dlaczego nie wygrałam innego? Może Bóg obraziłby się na mnie, że jestem zachłanna. „Dlaczego, kobieto, masz mieć w życiu wszystko?”, spytałby. „Czy jesteś kimś specjalnym, żeby mieć wszystko?”.

Nina T. jest kimś specjalnym!

Nie przesadzaj. Wszystkiego nie mam. Albo powiem inaczej: Nina T. dużo od życia dostała i dużo z własnej woli oddała.

Komu, na Boga?!

Telewizji! Kiedy 30 lat i 20 kilo temu zaczynałam przygodę z telewizją, nie miałam pojęcia, że sukces kawałek po kawałku odbiera życie prywatne. Na początku myślałam: To jest taki mały kawałek, w ogóle go nie zauważam. Ale on zabierał coraz więcej, jak morze zabiera plażę podczas sztormu. Któregoś dnia się budzę i myślę: Boże, tyle już mi zabrał... Co robić?

I co zrobiłaś?

Zastanowiłam się więc i mówię do siebie: Chciałabyś być jednocześnie Niną T. i mieć przez całe życie jednego cudownego męża, który nosiłby cię na rękach? Zamiast jednego ukochanego syna – trzech i jeszcze dwie córki? I karierę, i wielką kochającą się rodzinę? I może jeszcze chciałabyś do tego masę pieniędzy, bo mąż mógł- by się okazać świetnym biznesmenem albo wielkim profesorem jeżdżącym z kongresu na kongres? Pewnie. Możemy sobie konfabulować takie bajki w nieskończoność. Kiedy zapytałam kiedyś Hankę Bielicką, dlaczego nie ma męża, dzieci, odpowiedziała: „Bo sztuka nie lubi się dzielić”. Z sukcesem pewnie bywa podobnie.

Nina T. dużo od życia dostała i dużo z własnej woli oddała. Kiedy zaczynałam przygodę z telewizją, nie miałam pojęcia, że sukces kawałek po kawałku odbiera życie, jak morze zabiera plażę podczas sztormu

Więc, bo już nie wiem, dobrze być Niną T. czy nie?

Bardzo dobrze. Idę sobie ulicą, a ludzie się do mnie uśmiechają, kłaniają, pokazują: „O, idzie Nina”. A moja ukochana mama nawet nie zdaje sobie sprawy, że istnieje tamta Nina. Wciąż się o mnie martwi, czy mi dobrze idzie w pracy, czy wystarczy mi na coś pieniędzy, czy w ogóle mam coś w lodówce.

Ale gdybyś nie była Niną T...

...tobym nie poznała Marka Grechuty i Czesława Niemena, nie flirtowałby ze mną Mastroianni. Nie byłabym na prywatnej audiencji u Ojca Świętego, która zmieniła wiele w moim życiu. Nie przeszłabym się w Cannes po czerwonym dywanie, nie nakręciłabym filmu o pobycie Roberta De Niro w Polsce, gdy przyjechał, aby spotkać się z Lechem Wałęsą. Nie spotkałabym Lionela Richie, Stinga i innych wspaniałych artystów. Nie zobaczyłabym wielu miejsc, które mogłam zobaczyć tylko jako Nina T. To jest mój życiowy luksus.

Więc bycie Niną T. sprawiło, że postanowiłaś być kobietą luksusową.

Nigdy nie chciałam być kobietą luksusową. Jeszcze 10 lat temu mieszkałam na Żoliborzu, w 40-metrowym mieszkaniu. Były tam dwa pokoje z kuchnią, a klatka stara i odrapana. Przychodzili do mnie różni artyści. Kiedyś, dawno temu, o północy odwiedziła mnie Violetta Villas. Umówiłyśmy się na 20, wysprzątałam że hej. O 20 czekam wymalowana, wystrojona, ciasteczka, kawka. O 21 dzwoni jej asystent i mówi, że pani Violetta jeszcze chciała wstąpić do kościoła, aby się pomodlić. Kiedy do 23 się nie pojawiła, założyłam kapcie, szlafrok, zmyłam mój piękny gwiazdorski makijaż. O północy dzwonek do drzwi. W drzwiach stoi Violetta Villas jak wyjęta z ekranu, ma swoje wielkie, piękne włosy, jest w pięknej sukni z trenem. W ręku dzierży butelkę whisky, co było na owe czasy czymś luksusowym. Wręcza mi tę whisky, ja w tym szlafroku, nieumalowana, myślę: Trudno.

Przegadałyśmy noc przy tej whisky, szykując się do programu. Niejednokrotnie po mojej klatce schodowej biegali Muniek Staszczyk z Andrzejem Zeńczewskim. W plastikowych torbach dzwoniły butelki z winem. I znowu nocne rozmowy. Czułam się tam super. Aż tu poznałam pewną wybitną Polkę z Nowego Jorku. Ona uważała, że jestem ikoną mediów, widziała moje programy, czytała wywiady ze mną w gazetach. I ta wielka dama przychodzi do mnie, kręci nosem i mówi: „Wiesz co, Nina? Ty chyba powinnaś zmienić mieszkanie”. Więc zmieniłam. Dziesięć lat temu przeprowadziłam się z Żoliborza na starą Ochotę – do stu metrów, w których bywa mi za ciasno. Ale za to mam niezwykle reprezentacyjną klatkę schodową.

Myślisz, że ludzie Ci zazdroszczą?

Oczywiście. Ale też myślę, że mają o mnie mylne wyobrażenie. Pamiętam pewną zażartą dziennikarkę badającą szczegóły mojego życia. Musiałam ją zaprosić do tego swojego żoliborskiego mieszkanka, bo inaczej napisałaby, że mieszkam w rezydencji z ogrodem w Konstancinie, a do pracy jeżdżę długą, białą limuzyną. Są ludzie, którzy sobie wyobrażają, że nic nie robię, piję szampana, bywam na imprezach i z nieznanych powodów doszłam tam, gdzie doszłam. I na pewno żadnym z tych powodów nie była moja praca. Nie wspomnę o talencie czy też szczęściu. One również nie wchodzą w grę.

A co wchodzi?

Jest takie fajne słowo „układy”. Ono wszystko tłumaczy. Pamiętam, kiedyś w jakiejś powieści pożal się Boże pisarz opisujący telewizję napisał, że jestem „przyjaciółką” mojego szefa. Wymyślił nawet sceny erotyczne w gabinecie. Z rzeczonym szefem przepracowaliśmy kilka lat, a kiedy się rozstawaliśmy, nadal byliśmy na pan i pani. A dlaczego dostałam od losu program „XYZ”, który był moją przepustką do sukcesu? Dlaczego? Bo, jak w prawdziwym melodramacie, prowadząca go przede mną dziennikarka zginęła w katastrofie samolotowej. A ja, początkująca adeptka, dostałam tę szansę.

A jaka wtedy była Nina T.?

Podobno bardzo zgrabna. I ambitna. Więcej nie pamiętam. Pewnie dlatego, że jestem „kobietą dzisiaj”. Nie żyję wspomnieniami, nie kolekcjonuję zdjęć. Nie zastanawiam się nad tym, co by było, gdyby. Dla mnie najważniejszy w życiu jest ten dzień, w którym jestem. Przeszłość zamykam. A przyszłości się boję.

Byłaś kiedyś u wróżki?

Kiedyś chodziłam do znanej tarocistki i chiromantki. Bardzo chciałam usłyszeć od niej dobre wieści na temat mojego skomplikowanego w owym momencie życia. Ale dobre wieści nie przychodziły. Za to ja biegałam do niej coraz częściej. Kiedyś powiedziała mi, że muszę uważać, bo jestem podatna na nałogi. Właśnie... To ona i tarot stały się moim nałogiem – tak się od niej uzależniłam, że dzwoniłam nawet w nocy. Z różnych miejsc na świecie, tylko żeby postawiła mi karty. Pewnego dnia obudziłam się i uznałam, że to jakaś piramidalna głupota. I tak zakończyłam ten etap życia. Potem już nigdy nie byłam u wróżki, bo boję się.

Ludzie mają o mnie mylne wyobrażenie. Myślą, że mieszkam w Konstancinie, w rezydencji z ogrodem, a do pracy jeżdżę długą, białą limuzyną. Nic nie robię i piję szampana.

Czego?

Że powie mi: „O, widzę u pani strasznie ciężką chorobę”. I ja umrę ze strachu. Albo powie, że „spotkam księcia na białym koniu”, a ja będę go wypatrywała w każdej żabie. Albo że komuś z bliskich coś złego się stanie.

A ja nie mogę uwierzyć, że kobieta tak silna jak Nina T. ma takie lęki.

A tak jest. Moje życie dzieli się na dwa życia. Zawodowe i prywatne. W życiu zawodowym wszystko jest proste. Zawsze. Dlatego ciężko mi mówić o porażkach zawodowych. Nie dlatego, że ich nie miałam, tylko ja biorę się z nimi za bary. Taką podjęłam decyzję. Na przykład projekt „You Can Dance” miałam na biurku, kiedy jeszcze pracowałam w Dwójce. Nie uwierzyłam w niego. Trudno. Idę dalej. To mnie psychicznie nie rozkłada. Rozkładają mnie raczej rzeczy ze świata pozazawodowego. Jestem Rybą. Ponieważ Ryby są dwie, to jedna Ryba odpowiada za karierę i ona wie, co ma robić. Jest twarda, ostra, prosta, autorytatywna. A druga odpowiada za życie uczuciowe i bywa rozchybotana, nadwrażliwa, słaba.

A kiedy nie jest dobrze być Niną T.?

Kiedy poznaję kogoś nowego, to nie wiem, czy ten ktoś okazuje mi sympatię dlatego, że jestem atrakcyjną kobietą, czy coś chce sobie ze mną załatwić. Myślę wtedy: Czy chodzi o mnie, czy może o Ninę T.? A może to wszystko jest gra? Ale Nina T. nigdy się tego nie dowie, więc musi starać się o tym nie myśleć. Więc otacza się murem wypróbowanych przyjaciół, woli żyć w świecie absolutnie bezpiecznym. Czasami myśli, że byłoby uroczo być otwartą na ludzi i beztroską. Ale nie, Nina T. musi zachować pewien dystans. Schować się za szklaną szybą. Kiedyś dostałam nauczkę. Przed wielu laty miałam przyjaciółkę w telewizji, której nocą zwierzyłam się bez reszty z moich bardzo osobistych kłopotów. Nazajutrz rano w pracy pobiegłam na kawę do słynnej telewizyjnej kawiarni Kaprys i widzę, że wszyscy na mnie dziwnie współczująco patrzą. Siadłam z jedną koleżanką i pytam, o co chodzi. A ona mówi: „Wszyscy wiedzą o twoich problemach”. Poczułam się tak, jakbym weszła do tej kawiarni nago. I to jak gdyby zamknęło etap wielu moich powierzchownych przyjaźni.

Opowiadałaś mi kiedyś, że najpiękniejszą Twoją przygodą było spotkanie mężczyzny, który nie miał pojęcia, kim jesteś.

To było jak w komedii romantycznej. Kiedy się poznaliśmy, zapytał: „A gdzie ty właściwie pracujesz?”. A ja, że „coś tam robię w telewizji”. „A dobrze ci się tam pracuje?”, spytał. „Czasem dobrze, czasem źle”. On był lekarzem pracującym od lat za granicą i właśnie wrócił do Polski, więc nie oglądał wcześniej polskiej telewizji. Oczywiście potem dowiedział się o Ninie T. Nawet z tego wspólnie żartowaliśmy. Jednak po pewnym czasie nie umiał zmierzyć się z Niną T.

Bo?

Bo każdy mężczyzna chce świecić swoim blaskiem. I nie lubi, kiedy wchodzi gdzieś z kobietą i nikt nie zwraca na niego uwagi. Moje zdjęcia w gazetach najczęściej bywały podpisywane „Nina Terentiew z partnerem”. Nikt sobie nawet nie zadawał fatygi, aby poznać nazwisko partnera. Nie jest to zbyt łatwe dla żadnego mężczyzny, dla jego ambicji, ego. Zauważyłam, że mój syn, gdy się kiedyś przedstawiał, mówił imię, a nazwisko niezbyt wyraźnie. Pytam: „Synku, czemu tak cicho mówisz nazwisko?”. Zażartował: „Bo nie chce mi się żyć w cieniu Kremla”. I to jest też cena sukcesu. Prawda?

Jak Nina T. przeżyła swoją trzydziestkę, czterdziestkę, pięćdziesiątkę?

Czy ty mnie pytasz o starzenie się?

Starzejemy się wszyscy. Ale starzeć się w telewizji to inna rzecz.

Trzydziestki nie zauważyłam. Czterdziestki też nie dostrzegłam, bo czułam się jak trzydziestka. Pięćdziesiątka mną wstrząsnęła. Strasznie chciałam mieć jak najdłużej 49 lat i trzy czwarte, siedem ósmych. Ale przeszła. Wiesz, kiedy można nie zauważać tych dat? Tej strasznej pięćdziesiątki, tragicznej pięćdziesiątki piątki? A sześćdziesiątka to jest dopiero ciężar na plecach. Kiedy jesteś spełniona zawodowo, sukces jest twoim pancerzem. Myślisz: I cóż z tego, że mam tyle lat, ile mam. Wciąż przecież mam rozum, wciąż ktoś chce z tego rozumu korzystać, ktoś prawi komplementy. Pamiętaj, że jeszcze trzy lata temu prowadziłam autorski program „Bezludna Wyspa” w TVP, który cieszył się wielką popularnością.

Zbyszek Feliksiak, genialny realizator światła, tak potrafił zrobić światło, że każda kobieta wyglądała pięknie i młodo. Do telewizji stale przychodzą młode, atrakcyjne kobiety. Więc ja w odpowiednim momencie przestałam się ścigać w kategorii „piękna i młoda”. Zaczęłam się ścigać w kategorii menedżer. A menedżer nie ma wieku. Może być tylko bardziej lub mniej zmęczony. Z drugiej strony w telewizji nie poddajesz się właśnie dlatego, że skoro wszyscy są młodzi, ty też taka musisz być. Więc czasem się zapominam. Czasem założę coś, czego już nie powinnam. Nauczycielka, lekarka, prawniczka, czy wygląda dobrze, czy nie wygląda... liczy się tylko jej głowa. A w telewizji nie ma wyjścia. Musisz mieć kolczyk w nosie i mówić: „Halo, jestem młoda”.

Nie żałowałaś, że zeszłaś z wizji?

Trochę tęsknię do moich zwierzeń kontrolowanych, ale bycie menedżerem też daje niewyobrażalną radość. Zwłaszcza że nareszcie coś od ciebie naprawdę zależy. I jeszcze możesz dać światu coś fantastycznego, mówiąc może zbyt górnolotnie. Ale jeśli ci powiem, że to ja wzięłam za rękę Muńka Staszczyka, wyprowadziłam z garażu zespół T.Love i spowodowałam, że zagrali pierwszy telewizyjny koncert na żywo z klubu Stodoła. To dało mi masę satysfakcji. Przyjaźnimy się do dziś i do dziś ze śmiechem to wspominamy. Pamiętam Maćka Maleńczuka, kiedy jeszcze był całkiem szalonym, ekscentrycznym, zwariowanym krakowskim bardem. Jego też wprowadziłam honorowymi wrotami do telewizji. To są dopiero przyjemności...

Czego Nina T. już nie zrobi w życiu?

Nie zatańczy w „Tańcu z gwiazdami” (śmiech). Nie zaśpiewa w „Jak oni śpiewają” w duecie z Krzysiem Respondkiem i nie skoczy na bungee. Ninie T. już nie wypada podjechać z rozwianym włosem na harleyu pod scenę na Pikniku Country. Nie będzie też szaleć w dyskotece do białego rana, nie wejdzie na Kilimandżaro, bo ma chore kolano. Nigdy nie będzie już mogła krzyczeć pod sceną na koncertach. Ostatni raz wrzeszczałam siedem lat temu na koncercie mojej ukochanej Tiny Turner w Budda Bar w Paryżu. Nie... pewne zachowania już mi nie przystoją. Ludzie pomyśleliby, że zwariowałam. I najsmutniejsze... Nie kupię tych wszystkich kiczowatych ciuchów, o których marzę.

Ale dlaczego?

Dlatego, że są granice śmieszności, które wyznacza czas. Ja i tak czasem mrugam do niego okiem.

Zawsze byłaś kolorowym ptakiem. Kimś, kto nosi rzeczy, które pasują tylko Ninie T.

Bo to jest mój kawałek podłogi.

Denerwowałaś się, gdy czasem zdarzało się, że ktoś mówił: „Nina ma kiczowaty styl”?

Kiedyś Ewa Minge zrobiła mi etolę z czerwonych piór strusia, przeplataną czarnymi piórkami marabuta. Wystąpiłam w niej na gali Wiktorów, którą prowadził Marek Kondrat. Wyszłam na scenę, a kiedy schodziłam, szepnął mi do ucha: „No wiesz, Nina, wyglądasz, jakbyś się urwała z Hollywood”. To było super!

Po prostu wymyśliłaś swój styl.

Kiedyś miałam zły nastrój, więc, jak to baba, poszłam do fryzjera. Życie wydawało mi się szare. I ja się sobie wydawałam szara. Więc mój ówczesny fryzjer zrobił mi na grzywce skrzydło kolorowej papugi. To było pasmo włosów, na którym był turkus, żółć, czerwień. Przyszłam dumna z tym piórkiem na głowie do pracy. Wszyscy patrzyli, a ja czułam się szczęśliwa. Nie ma szarości. Jestem ptakiem. I próbowałam czasami nastroszyć piórka. Jeżeli z różnych powodów nie mogłam być ubrana z fantazją, zakładałam chociaż szalone buty. Najbardziej dziwaczne, złote, srebrne, haftowane. Zawsze szukałam niezwykłych okularów. One stały się moim znakiem firmowym.

Poczułam dumę, gdy do Polski wprost z Paryża przyjechał Alain Mikli, wielki projektant okularów. Pokazano mu zdjęcia iluś tam publicznych osób w okularach i spytano, jak je ocenia. Między innymi było moje zdjęcie w czerwonych okularach. Notabene jego projektu. Powiedział: „No tak, jeżeli to jest kobieta mediów, to musi być kolorowa. To są świetnie dobrane okulary. Ta czerwień podkreśla jej charakter i podkreśla jej zawód”. To był komplement. Choć dobrze wiem, że nigdy nie będę ikoną mody. Czasem włożę trzy fenomenalnie zestawione rzeczy i czwartą taką, którą akurat złapałam w szafie. I cała robota na nic (śmiech).

Zuza Krajewska i Bartek Wieczorek/PHOTO-SHOP.PL

Kiedy mówi się w Polsce o kobietach sukcesu, na pierwszym miejscu wymienia się właśnie Ninę T. Masz rzeszę naśladowniczek. Obserwowałam, z jakim podziwem patrzą na Ciebie na Kongresie Kobiet.

Może myślą: Czy będę drugą Niną T.? Na pewno wiele z nich będzie. Spotykam wspaniałe dziewczyny, którym z rozkoszą przekazuję pałeczkę, a są też takie, którym jej nie przekażę. Zawsze powtarzam – dla jednych jestem matką ich sukcesu, dla innych klęska ma właśnie moją twarz. Mam to wpisane w zawód. Tak jak bycie osobą publiczną skazuje cię na to, że jedni będą pisali o tobie doskonale, a inni wręcz przeciwnie. Mój mądry syn powiedział: „Matka, ci, co cię znają i wiedzą, jaka jesteś, niezależnie od tego, co kto napisze, lubią cię i szanują. Ci, którzy cię nie znoszą, żebyś stanęła na czubku nosa, dalej będą cię nie znosić, więc nie męcz się”.

À propos syna. Byłaś matką dla niego, czy to on był ojcem dla Ciebie?

Byłam jego mamą, ale zawsze miałam w nim wielkie oparcie. OK. Dobrze. Powiem szczerze. Czasami bywał moim tatą (śmiech).

Jak radził sobie z Twoim życiem uczuciowym?

Zawsze był ze mną. I zawsze był najważniejszy w moim życiu. Jest pewna zasada wychowawcza, która mówi, że nie powinno się dziecka wciągać w swoje życie osobiste. Nie respektowałam jej. Ktoś tak mądrze napisał, że dzieci to są dorośli, tylko trochę mniejsi. Hubert, nawet jak był nastolatkiem, mówił czasem: „Nie płacz, mama, to wszystko głupstwa. To minie i będzie dobrze”. To mi pomagało odnaleźć równowagę. Z drugiej strony nie chciał, aby go oceniano w związku ze mną. Raz wrócił ze szkoły wściekły, bo pani powiedziała, że „skoro nazywasz się Terentiew, to coś tam”. Odpowiedział bardzo brzydko: „Co panią obchodzi, jak się nazywam? Pani ma oceniać mnie, a nie moją matkę”. Trudno się czasem żyje dzieciom znanych rodziców. Hubert od dawna jest już samodzielnym facetem. Ma wspaniałą żonę, swoją wymarzoną kancelarię i jest świetnym prawnikiem. I już mu nie przeszkadza, że jest synem Niny T.

Przyznaj, ile razy poszłaś do telewizji, a nie przyprowadziłaś go ze szkoły? Ile razy poszłaś na zdjęcia albo na wódkę z artystami, a on siedział w domu?

Zdarzało się. Ale jeżeli tylko mogłam, zabierałam go ze sobą. Oczywiście nie na wódkę z artystami. Ale do kina, teatru, na koncert, do montażowni. To było telewizyjne dziecko. On to uwielbiał. Wolał siedzieć podczas nagrania programu w reżyserce w studiu, niż biegać po podwórku z kluczem na szyi. Hubert był jedynym wnukiem moich rodziców. Dziadkowie kochali go bez pamięci, miał u nich drugi dom. Dlatego moje wyrzuty sumienia nie trwały długo. Myślę, że wspólnie z jego tatą udało się nam go dobrze wychować.

Nie czyniłam z niego pępka świata. To ja bywałam nim częściej. Do dziś, gdy łapie mnie chandra, gdy nie umiem poradzić sobie z jakimś problemem, dzwonię: „Hubert, musisz natychmiast przyjechać”. „O – żartuje Hubert – mamy kłopoty. Umieramy, świat się nam wali”. Przyjeżdża, pomaga poukładać mi świat. I właściwie po godzinie już się z tego śmiejemy. Dobrze jest mieć syna, prawda?

Byłaś zazdrosna, gdy przyprowadził do domu narzeczoną?

Oczywiście. Ale potem powiedziałam sobie, że muszę zrobić wszystko, żeby mieć nie synową, a córeczkę. I chyba dostałam. Chodzę na paluszkach. W nic nie mogę się wtrącać. Jestem bardzo krótko trzymana, jestem bardzo grzeczna, bardzo ostrożna, bardzo uważna. A oni są uroczą parą. Czuję, że będą szczęśliwi.

Twoje małżeństwo z tatą Huberta nie było szczęśliwe?

Czy było szczęśliwe? Tak. Ale było za krótkie, abyśmy umieli znaleźć kompromisy. Ważne, że dziś ja i mój eksmąż jesteśmy nadal rodziną. Niezależnie od wszystkiego mamy przeświadczenie, że jeżeli któremuś z nas dzieje się coś złego, ten drugi rusza mu na pomoc. Bo mamy wspólnego syna, który jest dla nas obojga największym szczęściem. Mój syn nigdy nie był dzieckiem z rozbitej rodziny. Miał kochającego ojca i kochającą mamę. I często żartował, obserwując nas: „Jak to cudownie, żeście się rozwiedli, bo gdybyście byli małżeństwem, tobyście się pozabijali”.

Nina T. odchodziła częściej, czy mężczyźni częściej opuszczali Ninę T.?

Bywało różnie. Pół na pół. Czasem myślę o fantastycznych mężczyznach, których spotkałam na swej drodze i nie umiałam się z nimi dogadać i których być może skrzywdziłam… A za chwilę przypominają mi się tacy, od których dostałam tyle samo miłości, co bólu, że do dziś mam ciarki na plecach. Ot, zwykły bilans uczuć dorosłej kobiety. I jeżeli w ogóle zagłębiam się w przeszłość, dostrzegam, że w życiu zawodowym nie zmieniłabym niczego. Natomiast w życiu osobistym zachowałabym się zupełnie inaczej. Ale cóż, przeszło, poszło i nie ma się co zastanawiać.

Już nigdy nie pójdę do wróżki. Boję się, że powie mi: „O, widzę u pani ciężką chorobę’’. Albo powie, że „spotkam księcia na białym koniu’’, a ja go będę wypatrywała w każdej żabie

Więc jak Nina T., człowiek sukcesu, który Dwójkę zmienił w złoto, przyjmuje niektóre porażki w Polsacie?

Co nazywasz porażkami.

Gdy inwestujesz na przykład w jakiś projekt, który nie wypala?

A myślisz, że w Dwójce zawsze mi się wszystko udawało? W telewizji zawsze jedne projekty wypalają, drugie nie. Mam w pamięci słowa mojego obecnego szefa, które mnie bardzo wzruszyły. Byłam zdruzgotana, gdy nie wypalił „Gwiezdny cyrk”. Czułam się winna. A on powiedział bardzo spokojnie, widząc, jak to przeżywam: „Nie wszystko się zawsze musi udać. Patrz do przodu”. Pomyślałam: „Rzeczywiście. Że ja na to nie wpadłam!” (śmiech).

Ale szarpiesz się nadal?

Oczywiście, że się szarpię. Jak przeczytałam, że Edyta Górniak odchodzi do TVN tańczyć w „Tańcu z gwiazdami”, naprawdę się zdenerwowałam. Choć ostatnio przekonałam samą siebie, że nie można tak się przejmować.

Nie wierzę! Kiedy?

Kiedy zobaczyłam, że w domu po pracy nie jestem w stanie zebrać myśli, przeczytać uważnie żadnej książki, zobaczyć filmu w telewizji. Że sama wytwarzam w sobie napięcie. Że wracam do domu i nadal po uszy tkwię w pracy. A od dziesięciu telefonów między godziną 22 a 24 nic nie wynika.

Więc nawet Nina T. ma czasem dość?

Jak jestem zmęczona, chcę rzucać wszystko w diabły. A potem budzę się rano i radośnie pędzę do pracy. Bo ją po prostu kocham. Ale gdy coś się nie uda, myślę: Cholera, dlaczego tego nie przewidziałam. Za to jak się uda, pękam z dumy. I cieszę się, jakby to był mój telewizyjny pierwszy raz.

Nina T. jest ikoną?

Dajże spokój!

Reklama

Ale tak o Tobie mówią.

To miłe, że tak mówią. Ale przede wszystkim jestem zawodowcem. I mam nadzieję, że kiedyś ktoś o mnie wspomni i powie, że była taka wariatka, która bez pamięci zakochała się w telewizji. Aż pewnego dnia padła na telewizyjnym korytarzu z uśmiechem na ustach (śmiech).

Reklama
Reklama
Reklama