Manuela Gretkowska o Osieckiej: „Królowa śniegu zamrożona przez depresję i alkoholizm”
„Tłumaczyłam sobie jej smutek upływem lat”
- Krystyna Pytlakowska
Kiedy zaczęłam czytać książkę „Agnieszka Osiecka. Tego o mnie nie wiecie” Beaty Biały, znalazłam w niej rozmowę z Manuelą Gretkowską. To było dla mnie coś nowego, bo nie miałam pojęcia, że obie pisarki łączyły bliższe relacje. Wiedziałam, że Manuela Gretkowska napisała książkę o Jerzym Giedroyciu i Agnieszce Osieckiej – „Poetka i książę”, ale to nie znaczyło, że miała z Agnieszką Osiecką bliskie kontakty – raczej powstanie tamtej książki łączyłam ze znajomością z Giedroyciem. Postanowiłam więc zapytać Manuelę o to, co łączyło ją z Agnieszką Osiecką. Wydawało mi się, że jedna to ogień, a druga – woda. I że nie było między nimi stycznych. A tymczasem okazało się, że trochę się myliłam. „Czy czułam, że coś nas łączy? Nie. Byłam tuż przed trzydziestką, a ona o wiele starsza. Widziałam w niej królową śniegu zamrożoną przez depresję i alkoholizm, o którym w ogóle wtedy nie miałam pojęcia. Tłumaczyłam sobie jej smutek upływem lat”. Agnieszka Osiecka we wspomnieniach Manueli Gretkowskiej.
Agnieszka Osiecka we wspomnieniach Manueli Gretkowskiej
Podobno poznałaś Agnieszkę Osiecką u niej w domu. Jak to się stało, że Cię zaprosiła do swojego azylu, gdzie mało kto miał dostęp?
Pracowałam wtedy w polskiej edycji „Elle”, gdzie pełniłam bardzo zabawną funkcję dyrektorki czegoś, co wymyśliłam. Zamawiałam wstępniaki. Wtedy pomyślałam, że fantastycznie, by go napisała Agnieszka Osiecka. Tym bardziej, że miała bardzo mocne kontakty z Francją. Ale nie wiedziałam o jej romansie z Giedroyciem.
Nikt nie wiedział. To była tajemnica.
No tak, tyle że mogłam wiedzieć. Pracowałam jako lektorka Czapskiego, mieszkającego na pięterku w „Kulturze” paryskiej. Ale mimo że pytałam o życie osobiste księcia Redaktora, dowiedziałam się tylko o jakiejś żonie, chyba byłej, w Anglii, w co nie za bardzo wierzyłam. Nie wierzę w mitycznych współmałżonków. Albo ludzie się kochają i ze sobą są, albo sobie dosztukowują życiorysy za pomocą westchnień. A poza tym czuwała nad nim jego prawa ręka – Zofia Hertz, odgradzając go mgłą tajemnicy od innych pracowników „Kultury”. Robiła też wszystko, aby odseparować go od atrakcyjnych kobiet.
To znaczy, że był uwodzicielem?
Nie sądzę. To był raczej problem Zofii Hertz. Kiedy przychodziły do Giedroycia listy, ona je otwierała – niektóre chowała, inne przekazywała. Zwłaszcza nie dostawał do ręki listów pachnących perfumami. Ale o tym dowiedziałam się po napisaniu książki. I o tym, że Giedroyc, wiedząc o zakusach Zofii Hertz, miał drugi adres korespondencyjny. Osiecka pełniła rolę jak gdyby adoptowanej córki pani Hertz i jej męża. Gdy jej kontakty z „Kulturą” paryską przekształcały się w historię miłosną, pani Zofia zaczęła być czujna. Niektórzy sądzą, że podkochiwała się w Giedroyciu. A ja sądzę, że po historii z Osiecką przestraszyła się, że Redaktor mógłby się znowu zakochać i mieć pomysł porzucenia „Kultury” dla miłości. A „Kultura” paryska była dla Hertzowej wszystkim: powołaniem, pracą i domem.
A ile lat miała wtedy Agnieszka?
Dwadzieścia kilka. Między nimi było 30 lat różnicy. Dzisiaj może
nie robi to wrażenia, ale wtedy, w latach 50., człowiek po pięćdziesiątce uchodził już za starca. Wracając do Agnieszki, pomyślałam, że mogłaby napisać wstępniak dla „Elle”. W pierwszej połowie lat 90. Polska była brzydkim szarym krajem, gdzie ludzie myśleli głównie o kasie, a mało kto o poezji. I w tej merkantylności Agnieszka gdzieś zniknęła. Nawet piosenki Maryli Rodowicz czy Seweryna Krajewskiego nie były prawie puszczane w radiu. Może się kojarzyły ludziom z czasami, od których chcieli uciec?
Dla mnie Agnieszka była zawsze na pierwszym miejscu. Teksty jej piosenek znaliśmy na pamięć i często je cytowaliśmy.
Ale ty jesteś człowiekiem kultury, a ja mówię o masówce. Ludzie chcieli pewnie wtedy nowych piosenek i nowego świata. To, co było przedtem, już poszarzało, a jeszcze nie pokryło się nostalgią.
Jak się umówiłaś z Agnieszką?
Przez telefon. Nie pamiętam, czy wysyłałam jej wcześniej numery „Elle”, pytając o zgodę na napisanie wstępniaków. W każdym razie zaprosiła mnie do obskurnej willi, gdzie mieszkała, przy ulicy Dąbrowieckiej na Saskiej Kępie. Saska Kępa była dla mnie pokraczna, inteligencka enklawa wśród architektonicznej brzydoty. Weszłam więc do tego domu, naznaczonego przeszłością – drzwi otworzyła mi Agnieszka ze stojącą obok bardzo fajną młodą dziewczyną – Agatą. Matka i córka, dwa przeciwieństwa. Agnieszka całkiem siwa, w długich prostych włosach, blada, zafrasowana. Agata – śniady czort z błyskiem w oku, kręcone czarne włosy.
A Ty nie byłaś jeszcze „tą” Manuelą Gretkowską?
Nie wiem, kim byłam. Gdy przyjechałam z Francji do Polski, miałam za sobą już debiut literacki. Pracę w „Elle” zaczęłam od wywiadu z Piotrem Szulkinem, bo trzeba było na już, natychmiast wywiadu z reżyserem. Pojechałam do jego domu, zadałam pytania, a potem musiałam to szybko napisać. Kiedy zobaczył mnie później na premierze „Szamanki”, zaczął pisać do mnie szalone faksy. Powiązał tę cichutką osobę, zadającą grzecznie konkretne pytania, ze scenarzystką krwiożerczej „Szamanki”, która go zachwyciła. Poprosiłam więc Szulkina o pomoc w nawiązaniu kontaktu z Osiecką.
Która Cię zaprosiła i zaprowadziła do swojego słynnego pokoju. Inteligenckiego.
Nie lubię tego typu wnętrz. Trochę osiedlowa biblioteka, trochę urząd z popękaną szybą na biurku. O tym biurku ze zdjęciami kochanków pod szkłem słyszałam już od Andrzeja Żuławskiego. W tamtych czasach afiszowanie się przez kobiety swoimi podbojami miłosnymi było traktowane jako puszczalstwo. Ale tak naprawdę to Osiecką pierwszy raz zobaczyłam gdzie indziej – w byłym domu Zbyszka Zamachowskiego, gdy tam kręcono program telewizyjny. W latach 90. nie było jeszcze celebrytów, więc „zniżano się” do rozpoznawalnych ludzi kultury, zapraszając ich do śniadaniówek czy programów o życiu i piosenkach itp. Sadzano ich obok siebie i nagrywano w przedziwnych scenografiach. W tym programie była Osiecka, Tomek Jastrun, który powiedział mi o jakimś facecie ze Szwecji, który się we mnie kocha, jego przyjacielu. Poznaliśmy się i został moim mężem… Ale to później. Program był radosno zielony, tylko Agnieszka na czarno, w żałobie po matce. Osiecka była grzecznie posępna, bo trzymała fason, żeby się nie zapaść z rozpaczy. Wyglądała jak wycięta z tego zielonego tła. Miała bardzo piękne rysy twarzy, otynkowane smutkiem i depresją. W całym tamtym telewizyjnym zamieszaniu pozostawała nieruchoma. Kompletnie nie mogłam jej wtedy połączyć z piosenkami typu „Małgośka”, lekkimi, dowcipnymi… Żuławski pokpiwał z Osieckiej, mówiąc, że jest nimfomanką, skoro ma tyle zdjęć facetów. Może traktował ją jako konkurencję w uwodzeniu? To, co mówiła wtedy w latach 1993–1994, brzmiało jak opowieść dziewczynki z zapałkami, których nikt nie chce kupić. Nikt już jej nie chciał ani jej wierszy. To nie były czasy na poezję. Dawniej zabijano się o teksty Osieckiej, a wtedy panowała wokół niej cisza. Nie wiem, z czego żyła, ale nie chodziło tu nawet o pieniądze. Myślę, że dla artysty, który całe życie płynął na fali, taka pustka była trudna do zniesienia. To przypominało trochę śmierć. Skarżyła się na świat, jaki nastał.
To wszystko Ci powiedziała o sobie?
Nie dosłownie. Powiedziała tylko, że nikt nie chce drukować jej wierszy. O pieniądzach nie wspominała, tylko o tym, co zostało w szufladzie i wisi w powietrzu. Ona żywiła się słowami, rozgryzała je, łączyła w nowe, nieprzewidziane dla zjadaczy chleba smaki. Bardzo trafnie oceniła wstępniaki różnych autorów, przyniesione jej przeze mnie do przeczytania. Byłam u niej krótko. Nie chciałam jako kolejna petentka przeszkadzać Agacie w kontakcie z matką. Pamiętam moje wrażenie z tej wizyty – koniec pewnej epoki.
Czułaś, że coś Was łączy?
Nie, byłam tuż przed trzydziestką, a ona o wiele starsza. Znakomita poetka, autorka przebojów, a ja chyba nie byłam jeszcze gotową pisarką. Osiecka i Jeremi Przybora, bogowie słowa, byli z jednej bajki. Gdzie mi do nich. Dostałam wtedy w Zamku Ujazdowskim „nagrodę za postmodernizm”. W zamian miałam kogoś mianować do następnej. Mianowałam więc Przyborę. Gdybym była wtedy starsza, może bym się domyśliła, co go łączyło, nie tylko literacko, z Osiecką. Teraz wiem dużo więcej o ludziach. Podziwiałam Osiecką za piosenki, ale bardziej ciekawa byłam Przybory. Może przez kabaret, napisałam wtedy „Kabaret metafizyczny”.
Nie zastanawiałaś się nad tym, o czym Agnieszka myśli? Miała takie przenikliwe spojrzenie. Czułam się przy niej nieswojo. Ty również?
Widziałam w niej królową śniegu zamrożoną przez depresję i alkoholizm, o którym w ogóle wtedy nie miałam pojęcia. Tłumaczyłam sobie jej smutek upływem lat. A ostrze jej oczu było skierowane przeciwko niej samej, nie światu zewnętrznemu. Nie czułam się przy niej onieśmielona ani zagrożona. Poza tym żyłam tak mocno w swoim świecie, że cudza ocena niewiele mnie obchodziła.
Nie miałaś ochoty zbliżyć się do niej?
Nie, ona też nie wykazywała takiej ochoty. Poza tym nie miałam na nic czasu, a na ludzi, nawet fascynujących, najmniej. Gdy w „Elle” pewnego razu wstawałam od biurka, zabrało mnie pogotowie. Nie byłam w stanie iść z bólu i zmęczenia. Nie miałam czasu zająć się sobą, swoim zdrowiem, a co dopiero kimś obcym. No i absolutnie nie chciałabym wejść w te klimaty alkoholowe – to nie była moja bajka.
Ale myślałaś o tym, co jest w Osieckiej w środku?
Była jak płyta grobowa z wrytym w pamięć nazwiskiem, ale pod spodem rozpad i żałoba. Tak to odczuwałam jako młoda dziewczyna W moim pojęciu nie wykazywała oznak życia, a podważenie tego granitu wymagałoby z mojej strony nie tylko siły, ale też troski i opieki, której nawet sama sobie nie dawałam.
Ale mówisz, że masz dla niej podziw. Dlaczego?
Podziw dla jej sztuki, talentu i przenikliwej mocy, z jaką opisywała siebie w dziennikach. Zawalczyła, żeby inni zaczęli jej słuchać. W dziennikach opisuje moment, gdy ktoś w teatrze nawalił z tekstem i musiała ułożyć błyskawicznie słowa piosenki. Wszystkim wtedy opadły szczęki i dzięki temu wdarła się do męskiego gangu. Nie na zasadzie kociaka, kochanki, tylko artystki.
Przeczytała którąś z Twoich książek?
Nie sądzę. Przyjechałam do Polski po debiucie „My zdies’ emigranty”. Nie rozmawiałyśmy o mnie, tylko o tym wstępniaku. I o tym, co dzieje się z poezją w Polsce po upadku komuny. Było jej miło, że przyszedł do niej ktoś z „nowego świata” i prosi o tekst. Potrafiła go napisać w stylu francuskiej publicystyki, lekko, ale mądrze. I z polotem. Była mistrzynią języka w obserwacji społecznej, niemal socjologicznej zamienionej w metaforę. Jej „Okularnicy” to poetycki reportaż.
Czy lubisz jakąś jej piosenkę szczególnie?
Lubię „Łatwopalnych”, natomiast nie lubię „Tej małej, co miała oczy jak dwa błękity”, bo tej małej strasznie współczuję, ciągle i ciągle, ile razy ją słyszę. Dla mnie Grechuta, Przybora i Osiecka to taka „święta trójca” polskiej piosenki.
Myślisz, że Twoja najnowsza książka „Faworyty” spodobałaby się Agnieszce?
Nie mam pojęcia. Może była pruderyjna?
Na pewno nie. Była tylko zamknięta. Nie pisała tekstów o nagości, o ciele, ale one były w podtekście. A dla Ciebie ciało jest ważne. I lubisz się nurzać w historii. Jesteś bardzo pracowita i masz wielką wiedzę. Ciekawa jestem odbioru Twojej powieści „Faworyty”. Trzeba mieć do niej wielką wyobraźnię historyczną.
Nie tyle historyczną, co polityczną. Jak te mechanizmy zdobywania władzy, intryg i spisków działają. Byłam w polityce rok, nie mam więc romantycznych złudzeń. A gdyby mi zostały, życie w Polsce na pewno ich pozbawia. Poza tym XVIII wiek czy teraz… Ludzkie namiętności są podobne, miłość i nienawiść tym bardziej. A co do wiedzy… jest teraz wszędzie, bo jest w komputerze, książki również tam są. Wystarczy kliknąć. Nie wiedza czy research są wyzwaniem, ale literatura, to jest sztuka: intryga, charaktery. Informacje o życiu w dawnej epoce są jak kamyczki, które można układać, wystarczy tylko po nie sięgnąć. Sztuką jest język, fabuła, dialogi, postacie. To jest trudne, w pisaniu i odbiorze. Literatura została sztuką elitarną w naszych czasach, gdy myślenie stało się elitarne. Oprócz „Faworyt” wydałam właśnie przewodnik po Wenecji. Ale nie dla każdego. To książka miłosna i szydercza zarazem, dla wielbicieli poezji, malarstwa i ironii.
Napisałaś kiedyś wiersz?
Zaczynałam od wierszy. To były bardziej aforyzmy, z obrazem i puentą. Zawierały i cielesność, i zadziwienie światem.
Dlatego tak Cię do niej ciągnęło.
Osiecka to inna klasa, ona rymowała. W moich studenckich czasach rymowanie uchodziło za tandetę. W białym wierszu można było zawrzeć więcej treści, zwłaszcza gdy nie było się tak utalentowanym jak Osiecka. Wiele lat temu zaproszono mnie do prywatnej szkoły dziennikarskiej w Warszawie, żebym powiedziała studentom, jak pisać. Poradziłam: „Żeby być dobrym dziennikarzem, trzeba czytać poezję. Jest kondensacją słów, każde inne pisanie polega na ich rozcieńczaniu, w odpowiednich proporcjach do reportażu czy felietonu”. Nieszczęściem Osieckiej było, że ona miała nadmiar tej poezji, a rozcieńczała ją alkoholem. Była w swoim fachu jako kobieta osamotniona i wyjątkowa. Na pewno nie było jej łatwo. Piękna, utalentowana, przewyższała większość facetów gromadzących się wokół niej. Była taką femme fatale, z tym że bardziej fatale dla siebie niż dla nich. Nie jestem specjalistką od Osieckiej, ale o książce Beaty Biały myślałam, że to będą kolejne wspomnienia, które wszyscy znamy. A jednak to coś nowego. Obraz Agnieszki Osieckiej w tej książce mnie zaskoczył. Rozmawiasz ze mną, chcąc połączyć mnie z Osiecką. Obie kochałyśmy się w starszych mężczyznach i w słowach. To niewielkie pokrewieństwo, chyba że uznać: „Powiesz mi, kogo i co kochasz, a powiem ci, kim jesteś”.