Magdalena Cielecka: „Ze sceny wracam do swojego życia, do enklawy mojej normalności”
„Nienawidzę udawania i nie bardzo nawet umiem”
- Krystyna Pytlakowska
Jest jedną z najbardziej intrygujących polskich aktorek. Rzadko bywa na salonach, jeszcze rzadziej mówi o sobie. Specjalistka od ról ekstremalnych. Równie przekonująca jako morderczyni, zakonnica i dama z czasów belle époque... Magdalena Cielecka obchodzi dziś 49. urodziny! Życzymy wszystkiego, co najlepsze, i przypominamy wywiad aktorki z Krystyną Pytlakowską.
Wywiad z Magdaleną Cielecką ukazał się w magazynie VIVA! w styczniu 2017 roku
Magdalena Cielecka wywiad VIVA!
W swoim życiu planuje i wytycza tylko to, co na co faktycznie wpływ. „Przeprowadziłam się znowu na Mokotów. Z tą myślą, żeby na emeryturze mieć blisko do mojego zakładu pracy, jakim jest Teatr Nowy, będę sobie do niego dreptać przez park. Reszty nie da się zaplanować. Dlatego staram się żyć dzisiaj i z tego się cieszyć, a nie martwić się, co będzie jutro”. O tym, dlaczego została aktorką, po co rozbiera się na ekranie i co planuje robić... na emeryturze, Magdalena Cielecka opowiedziała w wywiadzie dla VIVY! Krystynie Pytlakowskiej.
Masz dużo tajemnic pozamykanych na klucz. Chciałabym choć część z nich odkryć.
Ale przecież tajemnice mają to do siebie, że wolą pozostać w ukryciu. Zresztą w różnych okresach życia ma się inne tajemnice. To zależy od ludzi, którzy nas otaczają, biegu historii, a nawet świata.
Rozumiem, podczas okupacji byłabyś łączniczką na przykład. Ale niechęć u aktorki do mówienia o sobie to może wada, a nie zaleta?
Ta niechęć może być bardzo zmienna, ponieważ jako bardzo młode osoby ukrywamy co innego albo po prostu nie chcemy o czymś mówić, a potem dojrzewamy i wydaje nam się, że jednak warto o tym opowiedzieć.
Ty dojrzałaś?
Dojrzałam do wielu spraw. Teraz na przykład otwarcie już mówię o swoim pochodzeniu, bagażu, z którym idę od dzieciństwa, o domu, w którym wyrosłam. Doszukując się w sobie różnych zamkniętych drzwi, zdałam sobie sprawę, że to za nimi leży odpowiedź na wiele pytań, jakie sobie zadaję.
Magdalena Cielecka, sesja w magazynie VIVA!, 2017 rok
Odpowiedź na to, jaka jesteś?
Dlaczego zachowuję się tak, a nie inaczej. Dlaczego z czymś mam problemy, a z czym innym nie. Sięgam do ludzi, którzy mnie ukształtowali, i tych, których spotkałam po drodze. Analizuję, kto mnie przerażał, kto odrzucał, kto i czego mnie uczył. Chcę dotrzeć do swojej natury, zgłębić ją, może dlatego, żeby polepszyć swoje życie. Na tym przecież polega terapia.
A Ty robisz ją sobie sama?
W pewnym sensie tak. Chociaż miałam krótkie epizody terapeutyczne w chwilach bezradności. Nigdy jednak nie poddałam się terapii kompleksowej i takiej od początku do końca. Jestem jednak przekonana, że warto sięgać po pomoc, chociaż swój rodzaj leczenia każdy znajduje sam. Dla mnie tak naprawdę terapią jest moja praca, chociaż sugerowano mi nawet, że przyjmując ekstremalne role, rozsypuję się psychicznie, bo one mnie niszczą. Tylko że w pewnym momencie zrozumiałam, że praca to moja siła, ponieważ dzięki niej wyrzucam, wypalam złe emocje, oczyszczam się. Na scenie mogę bezkarnie wyryczeć się, wykrzyczeć, obdarowując postaci, które gram, swoimi doświadczeniami i przeżyciami, i wychodzę z tego eksperymentu lżejsza o to, co mnie niszczyło. Dla mnie więc praca aktorki jest darem.
Ale nigdy nie zagrałaś córki alkoholika, choć przyznajesz się bez fałszywego wstydu, że jesteś DDA.
Chyba rzeczywiście córki alkoholika nie zagrałam. Ale wiele razy zagrałam alkoholiczkę. Ostatnio matkę narkomana uzależnioną od alkoholu. Ale nie podkładałabym tu żadnego wzoru i na pewno w tych rolach nie było żadnego klucza do mnie, bo moim zdaniem w tym zawodzie nie ma kluczy. Są tylko sploty okoliczności.
Jak, mieszkając w dwuipółtysięcznych Żarach, wpadłaś na to, że chcesz zostać aktorką, a nie na przykład pielęgniarką?
Miałam po prostu szczęście, że trafiłam na panią Elżbietę Jatulewicz, która w naszej szkole zajmowała się szkolnym teatrem. Może to był rodzaj przeznaczenia, że spotykałam osoby, które we mnie to aktorstwo obudziły, inaczej zostałabym nauczycielką albo dziennikarką w Częstochowie. Należałam wtedy do ruchu oazowego, dziś jestem daleko od Kościoła, uważam wręcz, że – poza wyjątkami – stał się szkodliwy. Natomiast w latach 80. Kościół odgrywał rolę kulturalno-oświatową, był wentylem do wolności i swobodnego myślenia. Ktoś mi podetknął Camusa, ktoś inny Gombrowicza, siejąc we mnie ziarno, które zakiełkowało.
I postanowiłaś być tym, kim jesteś dzisiaj?
Po prostu się zakochałam. Można powiedzieć więc, że w tym zawodzie znalazłam się z miłości. To dla ówczesnego chłopaka zaczęłam jeździć na konkursy recytatorskie, poznałam to środowisko i zostałam prawie wypchnięta na egzamin do szkoły teatralnej. Ale gdybym nie zdała za pierwszym razem, pewnie dałabym za wygraną. Równolegle złożyłam papiery na historię sztuki i na polonistykę. Nie było tak, że miałam jasną drogę i po niej sobie kroczyłam. I w liceum, a potem w szkole teatralnej, cały czas poszukiwałam sama siebie na wielu płaszczyznach. Nie wiedziałam, kim będę i chcę być. Dzisiaj wiem, że to między innymi jest syndrom DDA – dorosłego dziecka alkoholika, które nigdy nie wie do końca, czy jest na swoim miejscu. Ta wątpliwość towarzyszy mi przez całe życie, ale pojawia się, zwłaszcza kiedy się dorasta i stoi na rozstaju. Ciągle miałam poczucie, że gdzieś jestem na chwilę i z przypadku, że jeśli nie napiszę dobrze klasówki, to mnie ze szkoły wyrzucą.
Albo nie zdasz matury...
Matura to był koszmar tamtego czasu, zwłaszcza matematyka. Ale zdałam, bo przebiegu funkcji nauczyłam się po prostu na pamięć. Natomiast cały czas poszukiwałam siebie, nawet tej zewnętrznej powłoki. Ciągle zmieniałam style, raz chodziłam w długich hipisowskich spódnicach, a potem nagle przeobrażałam się w sportsmenkę w bluzie od dresu. A potem znów nowe środowisko, aktorzy, profesorowie, artyści i grono studentów.
Magdalena Cielecka, sesja w magazynie VIVA!, 2017 rok
Musiałaś się czuć bardzo obco, taka zagubiona i niezdecydowana. Na uczelni artystycznej takie osoby mogą nabawić się kompleksów.
Mnie jakoś oszczędzano, może dlatego że wyglądałam na 15 lat, trzeba naprawdę być psychopatą, żeby krzywdzić nieletnią. Oczywiście byłam na początku wystraszona, ale czułam otaczającą mnie sympatię, chociaż niektórzy profesorowie wątpili we mnie.
Uważali, że nie masz talentu?
Nie o to chodziło. Postrzegali mnie po prostu jako taką grzeczną panienkę. Na pierwszym roku zaczęłam już grać w Teatrze Starym w Krakowie rolę dziecka w „Ich czworo” Zapolskiej, nie dlatego że byłam wybitna, ale dlatego, że miałam takie warunki. Ale na trzecim roku zaczęła się we mnie budzić dorosła kobieta, chociaż jeszcze stałam z boku i nie miałam własnej tożsamości, która w tym zawodzie jest kluczowa. Wykonywałam to, co kazano mi robić, słuchałam uwag, ale nie dawałam z siebie nic ponadto. Miałam 19 czy 20 lat i niewiele przeżyć. Jak zagrać wtedy Antygonę, skąd wziąć to doświadczenie?
A Twoje przeżycia z dzieciństwa?
To nie były tragiczne doświadczenia. Ojciec był po prostu chory – tak to dzisiaj postrzegam. Ale nigdy nie stosował przemocy, nigdy mnie nie uderzył. Moje dorastanie nie było aż tak traumatyczne.
Czym rodzice się zajmowali?
Mama pracowała w księgowości, a ojciec, o paradoksie, był kierowcą.
A Ty myślałaś sobie: Wyrwę się z tego domu, będę sławna?
W ogóle tak nie myślałam. Idąc do szkoły teatralnej, nie widziałam siebie na finiszu. Bardziej może chciałam sprostać oczekiwaniom ludzi, którzy mnie na te studia namówili, chłopakowi, z którym wtedy byłam. On też wtedy zdawał, ale dostał się dopiero później.
A kiedy dotarło do Ciebie, że nie ma już odwołania? I że jednak nie jesteś aktorką z przypadku?
Chyba jak zagrałam w „Pokuszeniu” Barbary Sass. A potem zaczęłam grać w Teatrze Starym i od razu dostałam dużą rolę w „Ocalonych”. Nie chciałam jej przyjąć, była dla mnie za brutalna i wtedy Tadeusz Bradecki powiedział: „To ja ci oferuję główną rolę, a ty mi odmawiasz? Nie możesz być w tym teatrze”. Przymuszona więc zagrałam, ale nie umiałam tej roli ocenić. Dopiero dziś mogę powiedzieć, z czym wiąże się aktorstwo, ale też nie do końca, bo myślę o sobie, że jestem w połowie drogi. Wiele młodych osób widzi siebie w tym zawodzie dla sesji w magazynach i pozowania „na ściankach”, a nie zastanawia się nad tym, co tak naprawdę on oznacza.
Nie widuję Cię „na ściankach”.
Bo staram się dozować swoją obecność w mediach, a takie sytuacje, gdzie bez powodu i kontekstu staję „na ściance”, mnie żenują, trzymam się od nich z daleka. Ale pamiętam, że kiedy na początku znalazłam się na okładce „Elle” lub „Twojego Stylu”, to był zaszczyt, rodzaj legitymacji. A teraz staram się udzielać wywiadów tylko przy okazji premiery w teatrze czy w kinie.
Magdalena Cielecka, sesja w magazynie VIVA!, 2017 rok
Masz teraz dobry okres, serial „Belfer” odniósł sukces, a niedługo w TVN rozpocznie się emisja serialu „Belle Epoque”.
I bardzo się z tego serialu cieszę. Ten serial osadzony jest w tak pięknej epoce, kostiumy są cudowne, a sceneria i wnętrza wręcz bajkowe. Jeżdżę dorożką, chodzę w kapeluszach z woalkami. To wyjątkowy projekt, jestem szczęśliwa, będąc jego częścią.
Ale ten serial sprawi, że znowu będziesz w centrum zainteresowania tabloidów. Przy Twojej „dzikości” to na pewno dla Ciebie będzie bolesne.
Zawsze mnie dziwi zainteresowanie moją osobą w tabloidach, przecież nie trzeba mnie śledzić, podglądać, bo nie ukrywam, z kim jestem albo już nie jestem. Wiadomo, gdzie mieszkam i gdzie pracuję.
A ja nie wiem, gdzie Ty mieszkasz?
No tutaj, niedaleko, na Mokotowie.
Piękna stara dzielnica mojego dzieciństwa.
Musiałam to mieszkanie wyremontować, to już moje trzecie miejsce w Warszawie. Lubię stare mieszkania, wszystko jednak muszę zrobić po swojemu. Burzę więc ściany, zmieniam kuchnię, przerzucam w inne miejsce. To kosztuje dużo stresu i... pieniędzy, ale na szczęście są kredyty (śmiech).
I spłacasz je, zarabiając w serialach?
Tak, ale staram się wybierać dobre seriale. Niedawno odmówiłam grania w dwóch kolejnych. Mam ten komfort, że mogę wybierać. A „Belle Epoque” w TVN będzie serialem, który się wyróżni – mam nadzieję. Ma wszystko, co potrzeba: intrygę miłosną i zbrodnię, tajemnice i szukanie prawdy.
Z każdej roli wyciągasz coś dla siebie? Nawet z postaci bezwzględnej morderczyni?
Pociągają mnie role, nad którymi muszę się zastanowić, sprawiające mi jakąś trudność. Od kilku lat gram już matki młodzieńców, jak Mateusz Kościukiewicz czy Kuba Gierszał. Choć ciągle widzę siebie jeszcze jako partnerkę tych młodych mężczyzn na ekranie, ale metrykalnie wszystko się zgadza. Kiedy moja mama miała tyle lat co ja teraz, byłam już dwudziestolatką, a mój brat miał lat 23. Mama wydawała nam się wtedy osobą bardzo stateczną.
O Tobie nikt „stateczna” nie powie, zwłaszcza widząc Twoją cielesność. Widziałam Cię w „Dybuku”, w teatrze, gdzie pokazałaś się na scenie nago.
Fizyczność jest dla mnie bardzo ważna. Ciało, ruch to mój podstawowy środek wyrazu.
Twoja mama nie miała nic przeciwko Twojemu rozbieraniu się przed kamerą?
Mama wychowywała mnie i brata, nie zamykając przed nami żadnych furtek. Nigdy niczego mi nie narzucała. Ostatnio tylko powiedziała, że dopiero od niedawna, oglądając film ze mną albo przedstawienie w teatrze, może skupić się na historii. Kiedyś patrzyła na swoją Madzię gołą albo poniewieraną i myślała: O Boże, jaka ona chuda.
Nie buntowałaś się przeciwko rozbieraniu, przeciwko nagości?
Pamiętam, że kiedyś powiedziałam: „Nie, nie pokażę obnażonego biustu”. W moim odczuciu to nie miało uzasadnienia, służyć miało jedynie jako miły smaczek. Reżyser obraził się na mnie na wiele miesięcy. Myślę, że te czasy mam już za sobą, trudno mnie już teraz rozbierać dla efektu, jeśli, to żeby pokazać sytuację kobiety, której nagość czemuś tu służy. Nie mam oporów, by pokazać ciało dojrzałej kobiety. Chociaż w moim ostatnim filmie „Zjednoczone stany miłości” wszystkie moje koleżanki są gołe, a ja akurat nie.
Magdalena Cielecka, sesja w magazynie VIVA!, 2017 rok
Masz dopiero 44 lata. Dzisiaj to jeszcze młodość.
W każdym wieku ciało aktora jest narzędziem, ważne, by nie kłamało, także w kwestii wieku, czyli żeby było prawdziwe.
Uroda jednak jest dla Ciebie ważna?
Uroda to rzecz względna, mogę się komuś podobać i komuś nie podobać, tak samo jak czasami podobam się sobie bardziej, a czasami wcale. Jestem jednak zadowolona z mojej powłoki, chociaż chwilami wolałabym mieć czarne kręcone włosy i śniadą cerę.
Biegasz do gabinetów piękności?
Jeśli biegam, to tylko na bieżni w siłowni. Nawet po mieszkaniu nie biegam, chociaż jest dosyć duże. Nie umiem ćwiczyć w domu. Dom kojarzy mi się z wypoczynkiem, relaksem i nicnierobieniem. Czasami dopada mnie duże zmęczenie i wtedy jak każdy normalny człowiek poczytam, poleżę na kanapie, ugotuję coś, pooglądam film – lubię oglądać telewizję. No i lubię sobie pogadać z drugim człowiekiem, iść z nim na spacer.
Wiem, że w Twoim życiu jest David, ale Ty nie lubisz mówić o facetach.
Mieszkamy razem od trzech lat, mam go przy sobie blisko. Nienormalne więc byłoby, gdybym, mówiąc o swoim życiu, w ogóle o Davidzie nie wspomniała. Ale gdy pracuje albo wyjeżdża – jest przecież pilotem wycieczek – to bardzo lubię być sama. Czasami uciekam od ludzi, bo przecież w tym moim zawodzie ciągle jesteśmy zdani na czyjeś towarzystwo, w teatrze czy na planie filmowym. Ciągle jesteśmy o coś pytani i poddawani ocenom, ciągle musimy się z czegoś tłumaczyć albo coś opowiadać. Mój dom więc pozwala mi odseparować się czasem od świata.
David musi być chyba niezwykłym człowiekiem, skoro się w nim zakochałaś. Nie wyobrażam sobie Ciebie z kimś bardzo zwyczajnym.
Daleko mu do zwyczajności. Jest znawcą kultury polsko-żydowskiej i przewodnikiem po historii Żydów. Jego własna historia jest bardzo ciekawa. Jest trójnarodowcem, ma polskie korzenie, ale też szwedzkie i izraelskie. Tu, w Warszawie, współpracuje z Muzeum Polin, bierze udział w panelach na temat Izraela, opowiada o świecie, którego już nie ma, o kulturze, którą zniszczono, i o śmierci. Jego rodzice musieli emigrować z Polski w 1968 roku, on urodził się w Szwecji, większość życia mieszkał w Tel Awiwie i teraz zatoczył koło, odnajdując część życia swoich przodków w Warszawie.
Krąży tak jak Ty, ucieka i wraca. Może dlatego tak dobrze się rozumiecie, bo całe Twoje życie jest ucieczką?
Nie wiem, czy uciekam. Mój zawód daje możliwość ucieczki, zanurzania się w inne życia, w alternatywne biografie. Ja siebie postrzegam raczej jako osobę uprzywilejowaną, bo mam szansę przyglądać się cudzym dylematom, przeżywać czyjeś emocje.
Trudno Ci po prostu być sobą?
Nie, bo ze sceny wracam do swojego życia, do enklawy mojej normalności, bez konieczności grania kogokolwiek. Nienawidzę udawania i nie bardzo nawet umiem. Wiem, że niektórzy aktorzy wykorzystują swoje zdolności w urzędzie czy przy policjancie, który wypisuje im mandat, ja jestem w tym beznadziejna.
Nie masz w sobie ani krztyny makiawelizmu?
Wstydziłabym się go, a poza tym nie byłabym wiarygodna. Śmieję się, że nie gram, jak mi nie płacą. Poza tym... naprawdę bardzo dużo dostałam od losu i nie chcę tego zepsuć jakimś nieczystym zagraniem.
Los nie pozwoli się oszukać, bo to on Cię wybrał, a nie Ty jego. Pomyśl, jeszcze nie skończyłaś studiów, a już odnalazła Cię Barbara Sass i zagrałaś w filmie obsypanym od razu deszczem nagród.
Nie wierzyłam, że to się stało. Jeszcze długo myślałam, że ktoś zadzwoni i powie: „Pomyłka”. Gdy na festiwalu w Gdyni, gdzie ogłoszono tę nagrodę, wszyscy przenieśliśmy się z Teatru Muzycznego na bankiet do hotelu Gdynia, bawiłam się z Grzegorzem Jarzyną, tańczyłam i nagle podeszła do mnie rozwścieczona starsza pani, pytając: „Pani się nazywa Cielecka?”. „Tak”, i myślę: Zaraz się zacznie. „To pani dostała tę nagrodę?”. „No ja”. „To dlaczego pani nie przyszła do księgowości?! Trzeba odebrać i pokwitować pieniądze”.
Im człowiek jest wyżej, tym większa ciąży na nim odpowiedzialność.
Po takim starcie poczułam się, jakbym złapała Pana Boga za nogi i bardzo się bałam, żeby nie zejść poniżej poziomu. Kiedy Piotr Wereśniak zaproponował mi rolę w „Zakochanych”, w pierwszej polskiej komedii romantycznej, wszyscy mi odradzali, a Barbara Sass nawet się na mnie obraziła. Zagrałam tam słodką idiotkę, naprawdę się nad nią namęczyłam. Później na festiwalu w Gdyni pokazano dwa tak różne filmy ze mną – „Egoistów” i właśnie „Zakochanych”. Dla aktorki marzenie, możliwość pokazania się w skrajnie odmiennych rolach. Oba zostały zjechane. Wtedy mnie to przygnębiło. Dziś już wiem, że w tym zawodzie trzeba ryzykować, stale sięgać po coś nowego.
Jak teraz „Belle Epoque”?
No właśnie.
Czy planujesz swoje życie, wytyczasz sobie nowe cele?
Wytyczam i planuję to, na co mam wpływ. Przeprowadziłam się znowu na Mokotów. Z tą myślą, żeby na emeryturze mieć blisko do mojego zakładu pracy, jakim jest Teatr Nowy, będę sobie do niego dreptać przez park. Reszty nie da się zaplanować. Dlatego staram się żyć dzisiaj i z tego się cieszyć, a nie martwić się, co będzie jutro.
Magdalena Cielecka, sesja w magazynie VIVA!, 2017 rok