Reklama

W ramach cyklu Archiwum VIVY!: wywiady przypominamy rozmowę Elżbiety Pawełek z Tomaszem Raczkiem. Wywiad ukazał się w lipcu 2018 roku w magazynie VIVA!.

Reklama

Magazyn VIVA! Tomasz Raczek wywiad

Był marynarzem, bo zawsze ciągnęło go na morze. I omal nie został zakonnikiem, bo tak pokochał wielką ciszę. Odkąd medytuje, stał się innym człowiekiem. O tym, jak udało mu się pokonać wrodzoną nieśmiałość i ataki paniki, dlaczego był kimś, kim nigdy nie chciał być, i co sprawiło, że dziś czuje się szczęśliwym człowiekiem, Tomasz Raczek w bardzo szczerej rozmowie opowiada Elżbiecie Pawełek. Wywiad ukazał się w lipcu 2018 roku w magazynie VIVA!.

Dużo medytujesz?

Nie tak dużo, jak bym chciał. Medytowanie jest pewnym sposobem życia. Trzeba się przestawić na inny rytm, inne myślenie, co łatwo zrobić przy uregulowanym trybie życia. Ale jeśli każdy dzień jest inny, jak u mnie, to oznacza duży wysiłek.

Jesteś uznanym krytykiem filmowym, wydawcą książek, a ostatnio też naczelnym „Magazynu Filmowego”. Skąd wzięła się fascynacja medytacją?

Z potrzeby, ponieważ w pewnym momencie mój system nerwowy zaczął wysiadać. Pojawiła się nerwica i trudne do zniesienia ataki paniki. Zaczęły się różne dolegliwości psychosomatyczne, więc musiałem się ratować. Próbowałem różnych rzeczy, aż ktoś podpowiedział mi medytację. Udałem się do buddyjskiego ośrodka w Warszawie, założonego przez lamę Ole Nydahla, Duńczyka zasłużonego w krzewieniu tybetańskiego buddyzmu. I do jakiegoś czasu szedłem tą ścieżką, ale zaczęło mi przeszkadzać, że jednak jest to wyznanie, religia.

Nigdy nie chciałeś przejść na buddyzm? Może byłbyś dziś lamą?

Nie, nie mam takich potrzeb duchowych. Szukałem czegoś innego i natknąłem się na książkę „Wyznania buddyjskiego ateisty” napisaną przez wybitnego filozofa Stephena Batchelora. Pomyślałem, że pasuje mi buddyzm jako filozofia, ale mantry, przesypywanie ryżu, pokłony, cała ta celebracyjna strona buddyzmu – nie. Moja natura podpowiadała mi, że powinienem szukać czystej techniki medytacyjnej, nieobarczonej żadną religią. Tym bardziej, że Budda nie był prorokiem, tylko genialnym filozofem. Nigdy nie dążył do stworzenia religii. Zrobiono to dopiero po jego śmierci na bazie jego nauk.

Ale chciał pokazać ludziom to, co wydaje się w życiu najcenniejsze – drogę do szczęścia.

Dokładnie tak. I wtedy odkryłem vipassanę, jedną z najstarszych indyjskich technik medytacyjnych, zupełnie areligijną. W pali (starożytnym języku Indii) vipassana znaczy „widzieć rzeczy takimi, jakie one są”. Jej oryginalne techniki medytowania zostały skodyfikowane przez Buddę i o dziwo przetrwały w Birmie, a nie w Indiach. W XX wieku spopularyzował je Satya Narayan Goenka, Birmańczyk, który przypominał, że Budda nie nauczał religii, tylko sztuki życia. Sztuki wyzwolenia od bólu i cierpienia. Dlatego nauka Buddy jest przystępna dla wszystkich ludzi niezależnie od ich wyznania. Vipassanę można medytować, kiedy jest się katolikiem, muzułmaninem, ateistą, kimkolwiek. Mam w sobie głęboko zakodowaną nieufność do różnych organizacji, każdego narzucanego nam systemu. A otwartość tej formuły tak mi się spodobała, że zacząłem ją stosować.

Podejrzewam, że początki nie są łatwe?

Pierwszy kurs trwa 10 dni i odbywa się w całkowitym milczeniu. Na tym wykłada się wiele osób. Choć większość moich znajomych nie wierzyła, że mi się uda, byłem pewien, że dam radę. Po latach mówienia, z którego żyję, wiem, że dla mnie najlepszym sposobem odbudowania energii jest cisza. Lubię pomilczeć po powrocie do domu. W ogóle nie jestem gadatliwy, rozchichotany, raczej mam naturę zamkniętego w sobie introwertyka. I kiedy 11. dnia już wolno było mówić, z czego wszyscy ochoczo korzystali, wciąż milczałem. Tak mi się to spodobało. Dodam, że wcześniej widziałem „Wielką ciszę”, szwajcarski film opowiadający o życiu kartuzów w klasztorze w Alpach Francuskich. Surowe zasady zabraniają im mówić. Podczas ponaddwugodzinnego seansu w kinie panowała absolutna cisza. Obejrzałem ten film z zachwytem. Przez sekundę byłem nawet gotów pojechać tam i zostać pobożnym zakonnikiem. Byłem pewien, że milczenie jest mi potrzebne do szczęścia. Kiedy więc odkryłem vipassanę, z wielkim entuzjazmem udałem się do ośrodka medytacyjnego w Krutyni na Mazurach. A od roku mogę już medytować w całorocznym ośrodku w Dziadowicach.

Szymon Szcześniak/LAF AM

Coś się za to płaci?

Nie, ale trzeba złożyć zobowiązanie, że nie będzie się mówiło. Trzeba też zobowiązać się, że nie wyjedzie się przed końcem kursu. Chodzi o to, że ktoś, kto nie zaliczy całego kursu, będzie miał fałszywy obraz tej techniki medytacyjnej, bo nie doświadczy jej efektów.

A Ty ich doświadczyłeś?

Tak, jest to fantastyczny reset dla głowy, dający uspokojenie i poczucie harmonii. Zachowując szlachetne milczenie, nie wypowiadamy żadnych mantr, nie śpiewamy, nie myślimy. Myśli trzeba zatrzymać, aby przejść do obserwacji, która jest celem. Z zamkniętymi oczami obserwujemy doznania odbierane przez nasze ciało; każde ukłucie i powiew wiatru, każde drżenie włosków na ręce. Na początku niewiele czujemy, bo liczne strefy ciała wydają się „martwe”. Jesteśmy tak skoncentrowani na odbiorze mocnych bodźców, że tych słabych nie zauważamy. Kiedy jednak odcinamy silne bodźce – przestajemy mówić, słuchać muzyki, korzystać z telefonów komórkowych – nasz zmysł obserwacji wyostrza się.

Co dla Ciebie było najtrudniejsze?

Oczywiście pokonywanie bólu wymaga wysiłku, ale też daje wielką siłę. Zresztą nie pierwszy raz z nim walczyłem, ale wcześniej był to ból, którego nie umiałem nawet nazwać.

Myślałeś, że jest to atak serca?

Miewałem tak silne ataki paniki, że dusiłem się. Po raz pierwszy zdarzyło mi się to w czasie lotu do Genui, skąd miałem wyruszyć w rejs. Sądziłem, że umieram. Karetka odwiozła mnie do kliniki, gdzie mnie przebadano. Na koniec przyszedł starszy lekarz. Cały roztrzęsiony zapytałem go, czy to był zawał. A on przepisał mi… valium. Po prostu stwierdził u mnie nerwicę i zalecił spokój. Dla kogoś, kto ma psychosomatyczne dolegliwości i pierwszy w życiu atak paniki, jest to bardzo trudne doświadczenie. Czasem mózg ogłasza fałszywy alarm, który wygląda tak samo jak alarm prawdziwy. U mnie nerwica objawiała się tym, co nazwałem syndromem Tantala. Kiedy był głodny i sięgał po wiszące nad nim owoce, te oddalały się. Cierpiał męki, bo umierał z głodu. Też to miałem. Na widok jedzenia dostawałem skurczu przełyku. A przy tym prawie mdlałem z głodu. Po raz pierwszy przytrafiło mi się to podczas festiwalu w Sopocie, gdzie byłem przewodniczącym jury. Na eleganckim obiedzie w Grand Hotelu jadłem łososia i w pewnym momencie poczułem, że dławię się ością. Podano mi bułkę i wodę, żebym popił – nic nie pomogło. Wezwano pogotowie. W szpitalu zrobiono mi prześwietlenie i ości nie znaleziono. A mnie cały czas dławiła. Brałem środki uspokajające, po których przełyk na chwilę się rozluźniał i wtedy mogłem coś zjeść. Ale bywało, że jadłem tylko zupy, kaszkę, bo na widok kawałka mięsa czy pieczywa od razu się dławiłem.

Szymon Szcześniak/LAF AM

To rzeczywiście musiała być męka, bo zawsze mówiłeś, że lubisz jeść i poznawać kuchnie świata?

To była potworna męka. Pamiętam, że jako naczelny pisma „Satellite TV Europe Polska”, które publikowało program telewizji satelitarnych, często jeździłem do centrali w Londynie. Tam również cierpiałem, bo nie mogłem nic jeść. Pomyślałem, że najlepszym rozwiązaniem będzie McDonald’s, gdzie drobniutko posiekane kotlety z pulchną bułką dawały gwarancję, że nic mi nie stanie w gardle. Ale nawet i to okazywało się za trudne i ludzie obserwowali, jak trzymam w ręku bułkę z kotletem, ale nie mogę jej zjeść i płaczę. To był czysty Tantal. Widok faceta płaczącego nad hamburgerem musiał zdumiewać.

Próbowałeś ustalić, co było przyczyną tak silnej nerwicy?

Pracowałem na nią latami. Często myślimy, że z czymś dawno sobie poradziliśmy, a to coś ryje pod nami i kruszy fundamenty. Zrozumiałem, że wiele spraw muszę uporządkować, i zacząłem od coming outu, który okazał się podstawą wszystkiego. Wylałem nowe fundamenty. Od tego czasu stałem się spokojnym człowiekiem, nieszukającym za wszelką cenę u innych akceptacji.

A wcześniej jej poszukiwałeś?

Tak, przez całe dzieciństwo.

Mimo że jako jedynak byłeś hołubiony?

Nie szkodzi. Byłem zawsze dzieckiem introwertycznym, nieszukającym kontaktu z grupą. Na początku podstawówki nauczycielka wezwała mamę, żeby coś ze mną zrobiła, bo byłem okropnie nieśmiały. Mama zaczęła więc mnie instruować, żebym się nie bał i sam zgłaszał się do odpowiedzi. Szybko zorientowałem się, że w ten sposób eliminuję ryzyko odpytywania mnie z tematu, którego nie znam. To mi się opłacało, więc wyćwiczyłem w sobie śmiałość. To, co teraz robię, że występuję i ciągle coś mówię, też jest wyćwiczone, ale całkowicie sprzeczne z moim charakterem.

Wielu znanych aktorów na początku kariery walczyło z nieśmiałością, a występowanie przed kamerą okazało się dla nich najlepszą terapią.

Coś w tym jest, może dlatego poszedłem do Akademii Teatralnej na teatrologię? Może mam te same cechy co aktorzy i dlatego ich lepiej rozumiem? Wcześnie też zorientowałem się, że jeśli idzie o działanie w grupie, tylko jedna sytuacja pozwala mi w niej trwać: kiedy jestem jej szefem. W związku z tym zawsze byłem albo gospodarzem klasy, albo przewodniczącym samorządu, starostą roku, prezesem klubu, dyrektorem czy redaktorem naczelnym. Szef ma największe pole wolności i dlatego właśnie przez wiele lat zgadzałem się być przywódcą. Nauczyłem się w związku z tym zarządzać ludźmi, co z kolei dało mi poczucie pewności siebie.

Czy mając tę wiedzę o sobie, stałeś się dużo mocniejszy?

Tak, poczułem w sobie upragniony balans, harmonię. To odkrycie było tak ważne, że przebudowałem swoje życie zawodowe i zacząłem się zajmować prowadzeniem kinoterapii po filmach. Moja otwartość i umiejętność szczerego mówienia o swoich emocjach udziela się innym i może dlatego te dyskusje zyskują taką temperaturę i popularność. Opisałem tę metodę w mojej książce „Kinopassana, czyli sztuka oglądania filmów”. Na dodatek po moim coming oucie zacząłem się na każdym kroku spotykać z wyrazami sympatii i akceptacji.

No właśnie, pamiętam, jak wiele lat temu wystąpiłeś na łamach jednego z pism ze swoim partnerem i zostaliście wybrani parą roku. To było mocne. Wtedy faceci tak odważnie jak dziś nie przyznawali się do homoseksualizmu.

Myślę, że to nie jest tak, że nie ma w Polsce homofobii, ale zwykle okazuje się ją słabszym ludziom. Jeśli gej ma promieniowanie wewnętrznej siły, to rośnie poziom akceptacji. A medytacja odświeża tę siłę. Eliminuje też z życia histerię. Szczerze mówiąc, zawsze źle znosiłem przereagowujących histeryków. To nie fair przerzucać swój ból, strach czy kompleksy na innych. Zawsze poskramiałem w sobie takie tendencje, a miewałem je w młodości. Teraz, dzięki medytacjom, kompletnie się ich pozbyłem, co uważam za swoje wielkie osiągnięcie.

Medytujesz razem z Marcinem?

Nie, Marcin wybrał inną ścieżkę, ale cały czas po swojemu zmienia się i dojrzewa. Idziemy różnymi ścieżkami, które są równoległe.

Możesz powiedzieć, że dziś jesteś szczęśliwszy?

Zdecydowanie tak. Przede wszystkim prawie 25 lat temu znalazłem Marcina, mam jego przyjaźń. To jest dla mnie coś niesłychanie ważnego. Dane mi było obserwowanie rozwoju jego talentu pisarskiego – to lepsze od najlepszej powieści fantasy. On jest niebywale kreatywnym człowiekiem, i to w różnych dziedzinach. Oryginalne urządzenie naszego mieszkania to również jego dzieło.

A Ty zawsze chciałeś być marynarzem?

Tak. Od zawsze ciągnęło mnie na morze, mimo że w rodzinie nie było takich tradycji, bo urodziłem się w Warszawie, tak jak moi rodzice. Fascynowało mnie morze jako idea – powiem po buddyjsku – nieskończoności. Chyba zawsze miałem wbudowaną w siebie filozofię buddyjską, bo wszystko to, co wydawało mi się ideałem, okazało się z nią zbieżne. Na przykład nicość, która w naszej kulturze uchodzi za brak, a dla mnie NIC było zawsze celem do osiągnięcia. I na morzu, gdy nie ma niczego na horyzoncie, czuję, jak spadają ze mnie łuski zbroi. Myślę, że wszyscy nosimy taką kolczugę, która nas chroni przed atakami na lądzie, ale też strasznie obciąża. A na morzu oddycham szeroką piersią.

W końcu dostałeś się na statek, co chyba nie było łatwe?

Najpierw napisałem list do wszystkich polskich armatorów, do PŻM, PLO, PŻB, że jestem studentem teatrologii i że mogę prowadzić życie kulturalne na statku handlowym dla marynarzy. Ale odpisano mi, że obywatel nie może dostać takiej pracy na morzu, bo nie ma do niej przygotowania. „Jak to nie mam?”, zapytałem. „Posiadam kartę pływacką, patent żeglarza, sternika i ratownika WOPR, to jak to nie jestem przygotowany?”. Okazało się, że za komuny, żeby zostać marynarzem, trzeba było ukończyć choćby zasadniczą szkołę rybacką. Bardzo cierpiałem, ale już kilka lat później, dzięki szczęśliwemu zbiegowi wypadków, zastąpiłem oficera rozrywkowego na „Stefanie Batorym”. Musiałem jednak zwolnić się z pracy, a byłem wówczas etatowym kierownikiem literackim Zespołu Filmowego Oko. Wszyscy myśleli, że zwariowałem.

Gdybyś miał miesiąc wolnego, to gdzie byś się wybrał?

Miesiąc to za mało. Marzę o tym, żeby opłynąć świat na dużym statku pasażerskim, bo to uwielbiam. Co roku pływam, jestem stałym klientem armatorów. A gdybym miał się gdzieś przenieść na stałe, to do Skandynawii, żeby zamieszkać w latarni morskiej. Koncept latarni wydaje się być genialny: stoi na ziemi, a duszą jest na morzu, pomagając marynarzom zorientować się w przestrzeni. Jestem trochę jak ta latarnia morska.

Jak długo rozmawiamy?

Ponad dwie godziny.

Reklama

Chyba już czas na szlachetne milczenie?

To pomilczmy.

Reklama
Reklama
Reklama