Leszek Miller: „Bardzo czekałem na narodziny Moniki. Od razu się w niej zakochałem”
Przypominamy wyjątkowy wywiad z politykiem i jego wnuczką Moniką!
- Alina Mrowińska
W ramach cyklu Archiwum VIVY!: wywiady przypominamy rozmowę Aliny Mrowińskiej z Moniką Miller i Leszkiem Millerem. Wywiad ukazał się w kwietniu 2020 roku w magazynie VIVA!.
Magazyn VIVA! Leszek Miller i Monika Miler wywiad
Monika: „Mieszkam teraz z dziadkami, to najlepiej mówi, kim dla siebie jesteśmy”. Leszek: „Podjęliśmy z żoną decyzję o przeprowadzce do domu syna. Monika tam mieszkała, jak była małą dziewczynką. Można powiedzieć, że wróciła do siebie”. Monika Miller i jej dziadek, Leszek, w rozmowie z Aliną Mrowińską – o życiu po stracie ojca i syna, bliskości i presji nazwiska. O miłości, na którą Monika czeka i której zazdrości dziadkom. I o muzyce, która jest dla niej najważniejsza.
Moniko, ponad 100 tysięcy osób obserwuje Cię na Instagramie. Lubisz popularność?
Monika Miller: Z jednej strony lubię, ponieważ fajnie jest się wymieniać z ludźmi opiniami, z drugiej bywa ciężko. Czuję ogromną presję, szczególnie od osób, które zakładają moje fan cluby. Myślę, że oczekują ode mnie, że zawsze będę ich inspirować, coś ciekawego tworzyć. Nie chcę ich zawieść. I jeszcze jedno – kiedy jest mi źle, lubię przeczekać, nie odzywać się w mediach społecznościowych, a ludzie pytają, dlaczego mnie nie ma. I to też jest dla mnie trudne.
Monika radzi się Pana, o czym napisać na Instagramie?
Leszek Miller: Raczej stawia mnie przed faktami dokonanymi. Czasami przysyła mi zdjęcia, które później zamieszcza. Wysyła mi dużo próśb interwencyjnych w sprawie zwierząt, zwłaszcza o wpłaty dla psów. Monika jest specjalistką w uszczuplaniu mojego budżetu.
Monika: Ale na dobre cele. W czasie pożarów w Australii prosiłam, żebyś zaadoptował koalę. Napisałeś o tym na Facebooku i odzew był ogromny.
Leszek: Zaadoptowałem koalę Lion Leo, był bardzo poparzony i odwodniony. Miał szczęście, przeżył. Co miesiąc dostaje pieniądze na leczenie i wyżywienie.
Oglądał Pan teledysk do piosenki Moniki „W bezruchu”?
Leszek: Byłem pierwszym recenzentem, Monika pokazywała mi scenariusz przed nagraniem. Według mnie to rewelacyjna produkcja, bardzo nowoczesna, pełna ekspresji. Cała Monika. Miałem tylko jedną uwagę – po co tyle czerwonej farby.
Monika: Dziadkowie zawsze mnie prosili, żebym nie śpiewała po angielsku, bo oni też chcieliby zrozumieć. Zgadzam się, że emocje najszczerzej wyraża się w ojczystym języku.
Dla mnie „W bezruchu” to piosenka o młodej kobiecie, która miała dużo złych związków i próbuje w tym wszystkim zachować siebie. Śpiewasz o swoich doświadczeniach?
Monika: Wszystko w piosence jest wzięte z mojego życia. Śpiewam o bardzo złym czasie, kiedy rozstałam się z moim długoletnim narzeczonym. Kolejne doświadczenia randkowania też nie były najlepsze. Zdałam sobie sprawę, że to nie jest takie proste spotkać osobę, z którą można normalnie porozmawiać. A co dopiero mówić o prawdziwej miłości.
Małżeństwo dziadków to dla Ciebie ideał związku?
Monika: O tak, ale takie związki już chyba są na wymarciu. Smutne.
Leszek: Poznałem żonę, jak miałem 19 lat, Ola – 16. Zakochaliśmy się w sobie od pierwszego wejrzenia.
Monika: Jak ja wam zazdroszczę.
Leszek: Chodziliśmy do tego samego technikum w Żyrardowie. Miałem brata ciotecznego, któremu rodzina przysyłała z Anglii płyty z muzyką młodzieżową, a jeszcze miał magnetofon, głośniki. I w związku z tym był obiektem pożądania na wszystkich prywatkach. A ja, tak przy okazji, chodziłem z nim. Któregoś dnia klasa Oli robiła w szkole potańcówkę. Przyszliśmy z bratem, ja dumnie niosłem płyty Beatlesów, Rolling Stonesów. Pod ścianą siedziało kilka dziewcząt, spojrzałem na jedną z nich i pomyślałem: Boże, albo ta, albo żadna.
Pana przyszła żona też tak pomyślała?
Leszek: Na szczęście tak. Wszystkim niedowiarkom mówię, że jestem żywym dowodem na to, że miłość od pierwszego wejrzenia istnieje.
Na taką miłość czekasz?
Monika: Bardzo bym chciała, ale nie bardzo wierzę, że w dzisiejszych czasach jest to możliwe. Chociaż… Napisałam kiedyś na Instagramie: „Miłości nie szukaj na siłę, po prostu pozwól jej się znaleźć”.
Leszek: Miałem 23 lata, kiedy braliśmy z Olą ślub. Po 50 latach pojechaliśmy do Urzędu Stanu Cywilnego w Żyrardowie. Jest w tym samym miejscu, tylko wystrój się zmienił. Prezydent miasta wręczył nam dyplom, przyszły panie urzędniczki. Bardzo to było wzruszające. Kiedy żegnaliśmy się, powiedziałem paniom: „Za 50 lat przyjdziemy tu znowu, proszę być na posterunku”.
Monika: Uwielbiam opowieści dziadków z ich młodości, są wręcz surrealistyczne. Mama babci nie pozwalała jej się spotykać z dziadkiem. Bo wyglądał na łobuza.
Leszek: Chuligana. Z długimi włosami, w skórzanej kurtce, na motorze. Miałem wtedy przyjaciela, zresztą do dziś go mam, który miał ujmujący wygląd i sposób bycia. Augustyn przychodził do mojej Oli do domu i prosił jej mamę o pozwolenie na wyjście z córką, całował rączki, dziękował. Wychodzili z Oleńką, mama była zachwycona, a za rogiem domu czyhałem już ja.
Monika: Pamiętam, jak dziadek opowiadał mi o koncercie Rolling Stonesów w Sali Kongresowej w 1967 roku. Albo jak dostałeś autograf jednego z beatlesów.
Leszek: A to już kiedy byłem premierem. Spotkałem się na Downing Street z premierem Tonym Blairem i na koniec rozmowy wyjął dużą antologię Beatlesów, otworzył, a na pierwszej stronie było napisane: „Pozdrowienia dla pana premiera Leszka Millera – Paul McCartney”.
Oglądałam Waszego walca w „Tańcu z Gwiazdami” i pomyślałam, że taka ogromna bliskość musiała powstawać latami.
Leszek: To prawda. Bardzo czekałem na narodziny Moniki. Od razu się w niej zakochałem. Monika jest dla mnie i mojej żony całym światem. Zawsze lubiłem z nią być, wyjeżdżać na wakacje. Na Mazurach łowiliśmy razem ryby.
Monika: Dziadek mnie nauczył. Jeździliśmy razem na rowerach, na nartach.
Mała Monika lubiła śpiewać?
Leszek: Nie tylko, pięknie rysowała, tańczyła. Od dziecka była uzdolniona artystycznie.
Monika: Ale najbardziej lubiłam śpiewać. Uwielbiałam piosenki Madonny, Britney Spears, Michaela Jacksona. Wyobrażałam sobie, że to ja stoję na scenie. Ale im byłam starsza, tym bardziej wydawało mi się to niemożliwe. Mało wierzyłam w siebie. Miałam 14 lat, kiedy zaczęłam chodzić na lekcje śpiewu. I chodzę do dziś. Uczyłam się grać na pianinie i gitarze.
Leszek: A pamiętasz, Monisiu, jak byliśmy razem w Kamieńcu Podolskim? Tam Monika się urodziła.
Monika: Pamiętam tylko, że byłam przerażona. Miałam sześć lat i kompletnie nie wiedziałam, co się wokół mnie dzieje.
Leszek: Byłem na Ukrainie z oficjalną wizytą, ostatni dzień to była część prywatna. Pojechaliśmy do miejsca, w którym mieszkała moja synowa Irena i gdzie Monika spędziła pierwsze miesiące życia. Taki potężny czworokąt bloków, w środku podwórko. Kiedy przyjechaliśmy, stał tam tłum ludzi. Przyszli z całej okolicy zobaczyć swoją Irenkę, która zrobiła wielką karierę i teraz przyjeżdża do nich z polskim premierem i z taką śliczną córeczką. Spędziliśmy tam ze dwie godziny, byliśmy w mieszkanku Ireny. Każdy chciał z nią porozmawiać, dotknąć Moniki. Wzbudzały znacznie większe zainteresowanie niż ja (śmiech).
Monika: Byłeś jedynie dekoracją (śmiech).
Byłaś już u dziadka w Brukseli?
Monika: Jeszcze nie. Dziadek wynajął w Brukseli mieszkanie, jestem ciekawa, jak się urządził. Lubię jeździć w nowe miejsca, wielkie miasta mnie inspirują. Godzinami mogę chodzić po ulicach, muzeach, zaglądać w zakamarki znane tylko lokalsom.
Leszek: Od dawna mam już opracowany w szczegółach nasz plan zwiedzania. Najpierw pójdziemy na La Grand-Place, jeden z najpiękniejszych placów w Europie. Przecudnej urody miejsce, którym zachwycał się Wiktor Hugo.
Moniko, czujesz presję nazwiska?
Monika: Czasem w ogóle o tym zapominam. I udaje mi się, dopóki ktoś nie powie, że jadę na nazwisku. To z jednej strony prawda, bo rzeczywiście nie muszę walczyć o rozpoznawalność, ale z drugiej moje nazwisko to też minusy. W branży muzycznej zdarzyło mi się już kilka razy, że usłyszałam: „Chętnie byśmy razem coś zrobili, ale, niestety, nie możemy, bo nie chcemy się kojarzyć politycznie”.
Leszek: Żartem opowiem, że w Parlamencie Europejskim mam z powodu nazwiska profity. Kilka razy urzędnicy mnie pytali: „Pan jest z Polski?”, a kiedy potwierdzałem, słyszałem: „Jakie to szczęście, bo mamy z tymi polskimi nazwiskami same kłopoty”.
Monika miała sześć lat, kiedy został Pan premierem. Mówiła Panu o problemach w szkole?
Leszek: Nie, dopiero niedawno się dowiedziałem. Ja wtedy wychodziłem z domu o siódmej i wracałem po 23.
Monika: To był jeden z najcięższych okresów w moim życiu. Nienawidziłam chodzić do szkoły. Dzieci mi dokuczały. Dziś wiem, że pewnie w domu słyszały jakieś komentarze o dziadku i wyładowywały na mnie frustracje rodziców. Bardzo się wtedy zamknęłam. Skupiłam się na nauce, nie miałam przyjaciół.
Leszek: Z moim synem w szkole było podobnie. Też miał trudno z powodu nazwiska. To były czasy PRL-u, nie wszyscy mnie kochali. Po latach Leszek mi powiedział, że wiele razy bił się z mojego powodu z kolegami, a jedna nauczycielka uderzyła go w twarz.
Monika: Nie rozumiałam wtedy, dlaczego tak się dzieje. Myślałam, że chodzi o mnie, a nie o nazwisko.
Musiałaś się czuć bardzo samotna.
Monika: Bardzo... To trwało całą podstawówkę i szkołę średnią. Stąd potem anoreksja, bulimia. Nie chcę już do tego wracać.
Jak z tego wyszłaś?
Monika: Trafiłam na bardzo dobrych psychoterapeutów. Miałam 14 lat, kiedy mama pierwszy raz zaprowadziła mnie na terapię. Jestem jej za to bardzo wdzięczna. Z czasem wyleczyłam się ze wszystkich kompleksów. Terapię polecam każdemu, kto czuje, że ma problemy, nie ma się komu wygadać albo potrzebuje mądrego przyjaciela. W Polsce, niestety, wielu ludzi myśli, że jak ktoś idzie na psychoterapię, to ma coś nie tak z głową. To bzdura, która czasem ma tragiczne konsekwencje. Ktoś zmaga się sam z depresją, ma myśli samobójcze i nie szuka pomocy.
Teraz czasem korzystasz z terapii?
Monika: Zawsze, kiedy mam dużo stresów, gorzej się poczuję. To jest jak pójście do SPA albo na basen. Robię coś dobrego dla siebie. Z ostatnią terapeutką zapoznał mnie dziadek.
Leszek: To niesamowity przypadek, a może szczęśliwe zrządzenie losu. Jechałem do kogoś samochodem i, podjeżdżając pod jego dom, tak niefortunnie zawadziłem o krawężnik, że przebiłem opony. Gdyby nie to, na pewno szybko bym wrócił, a tak krótka wizyta znacznie się przedłużyła. I przy okazji poznałem żonę gospodarza, która jest psychoterapeutką.
Wierzycie w przypadki czy raczej w przeznaczenie?
Monika: Ja jestem agnostykiem. Ale chciałabym, żeby przypadki nie były przypadkami.
Leszek: Wychowywałem się w bardzo religijnej rodzinie. Mama i wszystkie ciotki marzyły, żeby zobaczyć mnie służącego do mszy. Zapisałem się do kółka ministrantów. Pamiętam ten dzień, kiedy pierwszy raz służyłem do mszy w kościele w Żyrardowie. Ciocie z mamą siedziały w pierwszym rzędzie, wpatrzone we mnie jak w święty obrazek. Po śmierci syna, ojca Moniki, wolałbym, żeby po tej drugiej stronie coś było. Kiedyś spotkałbym się z synem... Po śmierci Leszka zadzwonił do mnie kardynał Konrad Krajewski, bliski współpracownik papieża Franciszka, i powiedział, że dla niego i dla papieża Kościół powinien przypominać szpital polowy, do którego mogą przyjść wszyscy cierpiący, zranieni przez życie. Bardzo mnie to ujęło. Rozmawiałem też wtedy z przeorem Jasnej Góry. Pojechaliśmy z żoną na mszę. Ludzie wierzący w tragicznych chwilach mają łatwiej. Dla nich życie na Ziemi jest tylko etapem. Myśl, że to już koniec i nic nie ma, jest straszna, nie do zniesienia.
Po śmierci Pana syna, Twojego taty, dawaliście sobie wsparcie?
Monika: Mieszkam teraz z dziadkami, to najlepiej mówi, kim dla siebie jesteśmy i jak bardzo się wspieramy.
Leszek: Mieszkamy w domu Leszka w Konstancinie. To była trudna decyzja. Żona wykazała się niezwykłym męstwem. Leszek zmarł 26 sierpnia... I kiedy nadchodziły pierwsze święta bez Niego, Ola wezwała całą rodzinę i w domu Leszka zasiedliśmy do wigilii, z pustym nakryciem dla Niego, z Jego fotografią. Strasznie się tego bałem. Niepotrzebnie. Później jeden z przyjaciół powiedział: „Leszek, ty przed tym nigdy nie uciekniesz. Myśl o tym, co się stało, zawsze będzie obecna. Więc nie uciekaj, staw temu czoło”. I podjęliśmy z żoną decyzję o przeprowadzce do domu syna. Zrobiliśmy remont. Wróciły wspomnienia. To nie jest straszne, może nawet daje ukojenie... Monika na początku nie chciała tam zamieszkać, nie wywieraliśmy presji.
Monika: Wyszło bardzo naturalnie, po prostu pewnego dnia się wprowadziłam. Na początku czułam, że coś nie gra, nie umiem tego opisać... Czułam jakiś niepokój...
Leszek: Monika w tym domu mieszkała, jak była małą dziewczynką. Można powiedzieć, że wróciła do siebie.
Czas leczy rany?
Leszek: Czas jedynie oswaja z bólem, ale niczego nie leczy. Straciłem strach przed śmiercią. Śmierć wydaje się nam czymś przerażającym, ale jak jej dotkniemy, to przerażenie znika.
Monika: Mnie ciągle się wydaje, że wszystko mi się przyśniło… Gdyby nie śmierć taty, chyba nie miałabym w sobie tyle odwagi, żeby zacząć śpiewać, pokazać się publiczności. Bardzo mocno do mnie dotarło, byłam wtedy jeszcze przed obroną licencjatu, że jednego dnia jesteśmy, a drugiego nas nie ma. I że jeżeli czegoś bardzo chcemy, o czymś marzymy, to nie powinniśmy tego odkładać na później, bo tego później może nie być. Drugi raz się nie urodzę. Pomyślałam: Jak nie teraz, to nigdy. I na razie odkładam magisterkę, robię to, co zawsze chciałam, co jest dla mnie w życiu najważniejsze.
Muzyka też trochę dlatego, żeby być jak najdalej od świata polityki?
Monika: Nie myślę tak. Ja i mój dziadek jesteśmy odrębnymi bytami, ale część ludzi i tak zawsze będzie mnie z nim wiązać. My z dziadkiem prawie nie rozmawiamy o polityce. Jeżeli już, to o zagranicznej. Najbardziej interesuje mnie, jakie zmiany zachodzą w ochronie praw zwierząt.
Leszek: Mam dwa źródła presji – pierwszy to Monika, a drugi – pani Ewa Zgrabczyńska, dyrektor poznańskiego ogrodu zoologicznego. Cudowna osoba, była w Brukseli. W Parlamencie pracujemy teraz nad rezolucją, która zabrania wykorzystywania dzikich zwierząt w cyrkach.
Moniko, kiedy pokażesz nowe piosenki?
Monika: Mam już gotowe dwa nowe single, pracuję nad dwoma kolejnymi. Każda piosenka jest moją historią albo emocją. Musi być bliska memu sercu, spojrzeniu na świat, muszę ją poczuć. Tylko tak wywołam u ludzi emocje. Na razie chcę popróbować różnych stylów, pobawić się muzyką. Czuję bardzo dużą potrzebę, żeby poeksperymentować.
Wolałby Pan, żeby Monika, zamiast zajmować się muzyką, miała jakiś konkretny, praktyczny zawód?
Leszek: Lekarz, inżynier, prawnik – oczywiście. Ale wiem, że Monika ma tak bogatą osobowość, tak dużą inteligencję emocjonalną, że dusiłaby się w konkretnych profesjach. Boję się o nią, jak sobie poradzi w show-biznesie, to świat ogromnej konkurencji, znam go tylko z filmów. Chociaż pewnie w polityce jest podobnie. Widziałem już tyle wspaniałych karier i tyle samo wielkich upadków.
To jaką ma Pan radę dla Moniki?
Leszek: Talent, konsekwencja i wytrwałość. Niepokoi mnie, że Monika czasem jest zbyt delikatna i zbyt wrażliwa. Ale widzę, że z wiekiem twardnieje. Musi mieć mocne przekonanie, że zawsze i w każdej sytuacji da sobie radę.
Monika: Dziadek często mi powtarza takie piękne zdanie: „Ptak, nawet kiedy chodzi, czuje, że ma skrzydła”.