Reklama

On znał nawet największe sekrety Wisławy Szymborskiej - był przez lata jej asystentem. Ona tę samą posadę otrzymała u... żony Czesława Miłosza. Michał Rusinek Joanna Rusinek tworzą książki dla dzieci: on pisze pełne humoru wierszyki, ona maluje obrazki. Brat i siostra, choć niektórzy biorą go za jej ojca. A ją za jego żonę. W naszym cyklu Archiwum VIVY!: wywiady przypominamy niezwykłą rozmowę z tym twórczym rodzeństwem, przeprowadzoną przez Romana Praszyńskiego, która na łamach naszego magazynu ukazała się w lipcu 2018 roku.

Reklama

Magazyn VIVA! Michał Rusinek i Joanna Rusinek wywiad

Kiedy upił ją po raz pierwszy? Czego ona mu zazdrości? Kto dał im w nagrodę skarpetki? Jak wspominają Olgę Tokarczuk i jaką rolę odegrali w jej życiu? To rozmowa barwna, pełna humoru, anegdot i... dramaturgii!

Wasze pierwsze spotkanie?

Michał: Było dosyć dramatyczne. Chodziłem wtedy do przedszkola. Mój tata zadzwonił do przedszkola i powiedział, że mam braciszka. Wcześniej zadzwonił do szpitala, gdzie powiedziano mu, że urodził mu się chłopiec. Bardzo się ucieszyłem, że mam brata, mieliśmy już dla niego imię – Maciek.

Joanna: Żołnierzyki dla niego odłożyłeś.

Michał: I poczułem się rozczarowany, że w domu pojawiła się dziewczynka.

Joanna: Moja mama trochę nerwowo zareagowała na kartkę od taty (bo wtedy nie porozumiewano się telefonami), która brzmiała: „Bardzo się cieszymy, że mamy Maciusia”.

A Pani pierwsze wspomnienie z bratem?

Joanna: Siedział cały czas u siebie w pokoju. Odkąd pamiętam.

Michał: To było małe mieszkanie w bloku, ale każdy z nas miał swój pokój. Ja miałem oczywiście większy.

Joanna: A ja byłam typową siostrą, co była wyganiana z pokoju.

Michał: Gdy przychodziły koleżanki.

Żadnych braterskich uczuć?

Michał: Były, ale Joasia nie była partnerem do zabaw. A ja byłem wtedy na etapie fascynacji „Czterema pancernymi”. Pamiętam, że najbardziej mi brakowało hełmofonu.

Hełmofon z siostry trudno zrobić.

Michał: Mamusia postanowiła zrobić mi go na drutach, ale stwierdziłem, że to jednak będzie upokarzające. A siostra mogła być co najwyżej sanitariuszką.

A psem Szarikiem?

Joanna: Wolałam być Szarikiem, szczerze mówiąc, bo to seksistowskie, że tylko sanitariuszka. Potem byłam R2-D2 z „Gwiezdnych wojen”.

Michał: Ja C-3PO. A potem, po studiach, wyprowadziłem się z domu. Joanna została i rodzice przelali wtedy na nią wszystko to, co mieli dla nas obojga. Dobrze mówię?

Joanna: Wtedy zaczęliśmy się zauważać. Upiłeś mnie pierwszy raz na moje 14. urodziny.

Michał: Do więzienia pójdę po tej publikacji.

Bartek Wieczorek/LAF AM

Czym upił?

Joanna: Rosyjskim „szampanem”.

Michał: Z moją ówczesną narzeczoną, teraz żoną, Basią odwiedzaliśmy Joasię na kolonii. Przyjechaliśmy tam jako młodzi rodzice.

Joanna: To był taki moment, że z Basią byłyśmy bardzo podobne, miałyśmy podobne fryzury, podobne okulary i wszyscy mówili: „Ojej, jacy młodzi ci twoi rodzice”.

Michał: Wyglądałaś dojrzale. W liceum zostałaś modelką.

Joanna: To było absurdalne przeżycie. Traktowałam to jako fajny sposób, żeby zarabiać całkiem przyjemne kwoty. Pamiętam, jak tata drżącą ręką pomagał mi odbierać honorarium w gotówce i później szedł ze mną, chroniąc te wielkie, jak nam się wtedy wydawało, pieniądze. Ale na studiach powiedziałam „stop”. Nie chciałam wszystkiego rzucać i wyjeżdżać do Mediolanu.

Michał: Dzięki temu skończyłaś ASP i możemy razem robić książki.

Kiedy zaczęliście współpracę?

Michał: Chyba „Limeryki” były pierwsze. Przez wiele lat miałem maleńką rubryczkę w „Gazecie Krakowskiej”, która nazywała się „Michałki Rusinka”. Wrzucałem tam jakieś absurdalne wierszyki dla dorosłych, ale takie grzeczne. Bo te niegrzeczne limeryki to podsyłałem mojemu koledze Marcinowi Mellerowi do „Playboya”. Zaproponowano mi wydanie limeryków w formie książkowej i wymyśliliśmy, że moja siostra będzie je ilustrować.

Dlaczego siostra?

Michał: To miał być eksperyment.

Joanna: Krakowski nepotyzm.

Dwa Rusinki.

Michał: Potem była książka o retoryce, Joanna rysowała tam głównie gesty. Dostaliśmy propozycję wspólnego zrobienia książki o małym Chopinie. A nowe tłumaczenie „Piotrusia Pana” zadedykowaliśmy naszemu ojcu, który wtedy zmarł.

Wasze „Wierszyki domowe” cieszyły się wzięciem.

Michał: Wydawnictwo Znak zaproponowało nam samobójczy pomysł – żeby wydać grubą książkę z wierszykami dla dzieci. Mówię „samobójczy”, bo byłem parę razy jurorem w konkursach na książkę dla dzieci i boleśnie odczułem rozdźwięk między gigantyczną podażą a niewielkim popytem na tego typu książki. Polakom zdają się wystarczać Brzechwa i Tuwim. Tymczasem ryzyko się opłaciło, „Wierszyków domowych” sprzedało się kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy.

Bardzo dużo.

Michał: Wygląda na to, że udało nam się wstrzelić w jakąś niszę, proponując nowocześnie ilustrowane, proste wierszyki o zwykłych przedmiotach codziennego użytku.

Pisze Pan dla dzieci dzięki Wisławie Szymborskiej?

Michał: Dzięki niej dostałem pierwszą poważną propozycję przetłumaczenia wierszy A. A. Milne’a, twórcy Kubusia Puchatka. Przyszedł do Szymborskiej Jerzy Illg, redaktor naczelny Znaku, i zaproponował jej, żeby przetłumaczyła wybór wierszy Milne’a. Odpowiedziała: „Jurku, nie znam angielskiego i nie piszę dla dzieci”. W pokoju byłem jeszcze ja, Jerzy Illg się rozejrzał i powiedział, wzdychając: „To może ty?”. Poczułem się jak ta pani, która zapytana, czy umie grać na fortepianie, odpowiedziała: „Nie wiem, nigdy nie próbowałam”. Ale chyba się udało.

Jaki jeszcze wpływ miała na Pana noblistka?

Michał: Trudne pytanie, bo jak się ktoś przez 15 lat z kimś spotyka mniej więcej co trzy dni, to trudno sobie wyobrazić, kim by się było, gdyby do tych spotkań nie dochodziło. Nie była to osoba, która by udzielała życiowych porad albo takich dotyczących twórczości. Ale na wiele osób wpływała przez swój stosunek do języka. Mówiła o sobie, że jest patriotką języka, żyje w języku. Kiedyś zapytała, co piszę, a miałem tak zwany dobry rok, więc powiedziałem, że ukazało się pięć moich książek. Na co ona: „To niesamowite, do tej pory tak dużo pisali tylko grafomani”.

Nie było łatwo.

Michał: Nie było. Ale to kolejna rzecz, którą zarażała – poczucie humoru.

A jak Pani patrzyła na brata u boku noblistki?

Joanna: Zawsze był moim starszym bratem, więc zawsze się wpatrywałam w niego. Nawet jeśli się trochę buntowałam.

Michał: O złośliwostkach nie wspominając.

Joanna: No, trochę złośliwa jestem wobec niego.

Michał: I nawzajem.

Joanna: Mam wrażenie, że w naszej rodzinie nie było wybuchów emocjonalnych. Raczej ironiczny dystans.

Michał: Mieliśmy i chyba nadal to mamy – pewien rodzaj brytyjskiego poczucia humoru. Euforia nie jest naszą mocną stroną.

Joanna: Chociaż mamy 20 procent południowego temperamentu.

Michał: Moja siostra razem z moją żoną zrobiły mi prezent – test DNA. Więc wiemy, skąd się nasza rodzina wzięła. Trochę liczyłem na wikingów, ale okazało się, że 70 procent to Europa środkowa i wschodnia, 23 procent to Europa południowa – Grecja, Sycylia, Bałkany. I niecałe dwa procent Wyspy Brytyjskie.

Humor brytyjski to też cecha Pana byłej chlebodawczyni?

Michał: O, tak! Ona wprawdzie miała raczej związek z kulturą francuską i niemiecką, ale wydaje mi się, że była pod wieloma względami brytyjska. Miała starszą siostrę, Nawoję. Nigdy jej nie poznałem, ale usłyszałem anegdotę, która znakomicie oddaje tę cechę ich charakteru. Szymborska była w Zakopanem, gdy dowiedziała się, że przyznano jej Nagrodę Nobla. Zadzwoniła do siostry, na co pani Nawoja: „O, gratuluję. A jaka pogoda w Zakopanem?”.

Olga Majrowska

To poproszę anegdotę z wręczania Nobla. Pojechał Pan tam z Szymborską.

Michał: Bardzo proszę. Po wręczeniu nagrody i po bankiecie jest bal. Nie przepadam za balami i tańcem, ale chciałem zobaczyć, jak to wygląda. Sądziłem, że będą tam grane dostojne walce, ale w sali w Ratuszu grała kapela składająca się z muzyków ubranych w czapeczki świętego Mikołaja. Tak stałem i patrzyłem, jak te pary tańczą, i nagle podeszła do mnie przepiękna Amerykanka. Zapytała: „Tańczysz?”. Powiedziałem: „Oczywiście!”. Na co ona powiedziała: „To się świetnie składa, bo z moją siostrą nie ma kto zatańczyć”. I wtedy zza jej pleców wyszła zupełnie do niej niepodobna siostra. I tak spędziłem bal noblowski.

Ale może była inteligentna?

Michał: Nie wiem, bo głośno grali. Później wszyscy goście Szymborskiej spotkaliśmy się w jej gigantycznym apartamencie w Grand Hotelu. Śmiała się z mojej przygody.

A czy straciła swój brytyjski dystans?

Michał: Nie okazywała emocji. Jeżeli miała stany, które nazywała depresyjnymi, to po prostu nie wychodziła z domu, nie pokazywała się nikomu.

W swojej książce „Nic zwyczajnego” pisze Pan o jej spotkaniu z dziećmi z niepełnosprawnościami.

Michał: Tak, została poproszona o wzięcie udziału w spotkaniu z bardzo głęboko upośledzonymi dziećmi. Jedno z tych dzieci porozumiewało się w ten sposób, że pokazywało obrazki w specjalnej książce. Była tam opiekunka, która to odczytywała, i to był jakiś wyraz szacunku wobec Szymborskiej, podziękowania, że ona się tam w ogóle pojawiła. Ale ten moment, gdzie trzeba było poczekać, aż ten chłopiec pokaże po kolei obrazki, był niebywale wzruszający. Jakby mogła, toby potem od razu zapaliła dwa papierosy. Było to dla niej i dla jej wrażliwości bardzo trudne doświadczenie.

A Pan kiedy stracił swoją brytyjskość? Na pogrzebie Szymborskiej?

Michał: Miałem za dużo na głowie, żeby się rozklejać. Poniekąd go organizowałem, więc nie miałem czasu, żeby zastanawiać się nad swoimi emocjami. Ale przyszedł moment, kiedy straciłem brytyjskość. Niespodziewanie dla samego siebie. Gdy robiłem korektę mojej książki „Nic zwyczajnego. O Wisławie Szymborskiej”, czyli przeczytałem ją po napisaniu, wtedy zrozumiałem, po co ją napisałem. Żeby przeżyć to, na przeżycie czego nie miałem czasu ani możliwości.

Żałobę?

Michał: Tak, po prostu. Potem nagrywałem wersję audio w krakowskim radiu, przez tydzień przychodziłem i czytałem ją na głos.

Płakał Pan?

Michał: Do ostatniej sceny nie. Ale w ostatniej prosiłem kilka razy o powtórzenie, bo głos mi drżał. Wyszedłem z realizatorki i realizator,
wielki, kudłaty i wytatuowany facet, powiedział ze łzami na policzkach: „Ale mi pan zrobił!”.

Zazdrościła Pani bratu, że prowadza się z noblistką?

Joanna: Troszeczkę. Dlatego bardzo się przejęłam, gdy dostałam propozycję, by zostać sekretarką Czesława Miłosza.

Serio?

Michał: Czesław Miłosz spędzał pół roku w Kalifornii, a pół roku w Krakowie. W Krakowie jego sekretarką była Agnieszka Kosińska, potrzebował kogoś do Kalifornii.

Joanna: Poszłam na ulicę Bogusławskiego na rozmowę kwalifikacyjną.

Michał: Poszliśmy razem. Znałem Miłosza już wcześniej.

Joanna: Byłam przejęta potwornie, byłam przerażona.

Michał: Żoną Miłosza była Carol Thigpen, Amerykanka, która w Krakowie czuła się obco i często do mnie dzwoniła po to, żeby sobie pogadać po angielsku. Bardzo to było miłe dla mnie. Weszliśmy do mieszkania. Gdy Miłosz zobaczył Joannę, odrzucił laskę, wciągnął brzuch, ubyło mu mniej więcej 30 lat. A z drugiego pokoju wyszła Carol, przyjrzała się mojej siostrze i powiedziała: „No fucking way!”.

Joanna: Absolutnie tego nie pamiętam, ale byłam w stresie.

Olga Majrowska

A co Pani pamięta?

Joanna: Carol zatrudniła mnie u siebie. Zostałam asystentką do spraw organizacyjnych, życiowych, krakowskich, których się zrobiło więcej, bo Carol zajęła się remontem. Miłoszowie kupili mieszkanie sąsiadujące z ich mieszkaniem i przebijali ściany. Carol była przerażona, jak to jest możliwe, że w tym drugim mieszkaniu, gdzie żyła rodzina wielopokoleniowa, a pan domu był złotą rączką, wszystkie puszki elektryczne zostały zrobione z puszek po tuńczyku.

Poezja polska.

Joanna: Tego było więcej. Raz na miesiąc ze względu na warunki pobytu musiała wyjechać za granicę. Pojechałyśmy na Słowację, zrobiłyśmy kółko wokół szlabanów i wróciłyśmy. Carol prowadziła, ja byłam tylko do towarzystwa, zagadałyśmy się i zapomniała dojechać do budki celników. Oni zaczęli krzyczeć i biec za nami. Byli uzbrojeni, zmartwiałyśmy. Grzecznie zawróciłyśmy i dalej jechałyśmy w ciszy. W końcu Carol mówi: „Wyobraź sobie te nagłówki – żona noblisty zastrzelona na granicy słowackiej przy próbie ucieczki”.

Michał: Carol była wspaniała!

Joanna: Miała cudowny śmiech, nikt nie miał takiego śmiechu jak ona.

Wydaliście niedawno wspólną książkę „Kefir w Kairze” z wierszykami i obrazkami o różnych miastach świata. Podróżujecie razem?

Michał: Częściej podróżuję z rodziną. Mój 12-letni syn po pobycie w Tokio wymusił na nas, rodzicach, żeby go zapisać na kurs japońskiego. Gdy pojechaliśmy drugi raz do Japonii, porozumiał się z taksówkarzem, a w restauracji, gdzie rezerwuje się miejsca, wpisując na listę, wpisał po japońsku nasze nazwisko.

Joanna: Zaczęliśmy podróżować z bratem dzięki naszym książkom. Byliśmy w Edynburgu z książeczką „Mały Chopin”.

Michał: Festiwal zrobił na mnie wielkie wrażenie. Odbywał się w parku, było zielono, chodziliśmy po trawie.

Joanna: I uczyliśmy Olgę Tokarczuk pić whisky.

Michał: Namówiliśmy ją w pubie, żeby zamiast piwa zamówiła lokalną szkocką whisky. Okazała się pojętną uczennicą. Pytaliśmy ją następnego dnia, jak było, odpowiedziała, że obudziła się rano i w pokoju pachniało takielunkiem. Rzeczywiście, jedna whisky była torfowa.

Joanna: Dobrze wspominam też Castel Goffredo koło Mantui we Włoszech. Dostaliśmy tam nagrodę Premio Acerbi od rodziny Acerbi. To poważna nagroda, którą dostają prawdziwi literaci. Nie wiem, co tam robiliśmy.

Michał: Organizatorzy uznali, że ufundują nagrodę w kategorii literatura dla dzieci. Padło na nas. Miasto słynie z przemysłu włókienniczego, na powitanie dostaliśmy paczki z rajstopami i skarpetkami. Skarpetki były białe, frotowe i olbrzymie. Organizatorzy widać uważali, że skoro przyjeżdża wielki pisarz, to musi mieć numer 45. Niestety, mam 41, oddałem skarpety koledze.

Joanna: Uważali chyba, że siostra wielkiego pisarza też musi być wielka, bo rajstopy kończyły mi się pod brodą. Majtki z golfem.

Michał: Odnieśliśmy tam oszałamiający sukces, bo na spotkanie z nami spędzono dzieci z całej szkoły, sala gimnastyczna pękała w szwach. Były jakieś techniczne kłopoty, nie można było odtworzyć prezentacji, więc dzieci zaczęły się nudzić. Z tych nudów zaczęły skandować: „Ru-si-nek! Ru-si-nek!”. Pomyślałem, że umrę z tym widokiem przed oczami – włoskich dzieci skandujących nasze nazwisko!

Co Was łączy oprócz książek?

Joanna: Ojej, usiłowałam to niedawno komuś wytłumaczyć. Mamy swój sposób porozumiewania się za pomocą chrząknięć. Wystarczy mruknięcie, podniesienie brwi, niedopowiedzenie. My się, o dziwo, bardzo dobrze w tym rozumiemy.

Dobrze pracuje się w tandemie?

Joanna: Dla mnie tak. Lubię, gdy teksty, które mam zilustrować, podobają mi się. A Michał takie właśnie pisze.

Michał: Wystarczy kilka chrząknięć i już jest obrazek.

Joanna: Zabawne, bo wszyscy mnie biorą za jego żonę. Ostatnio na targach warszawskich podpisywaliśmy nasze książki. Znajoma przysłała mi „podsłuchańce kolejkowe”: „A kto to jest ta Joanna Rusinek? To chyba jego żona. Młoda jakaś!”.

Reklama

Michał: Pójdę do więzienia jak nic.

Reklama
Reklama
Reklama