Reklama

W ramach cyklu Archiwum VIVY!: wywiady przypominamy rozmowę Krystyny Pytlakowskiej z Marylą Rodowicz. Wywiad ukazał się w lipcu 2018 roku w magazynie VIVA!.

Reklama

Magazyn VIVA! Maryla Rodowicz wywiad

„Nie jestem wyrozumiała dla słabszych ode mnie. Miernoty mnie nie interesują”, mówi królowa polskiej piosenki. Nie ma zwyczaju „patrzeć hen za siebie w tamte lata, co minęły”, jak śpiewała w „Kolorowych jarmarkach”. Choć jej życiorys to materiał na pasjonujący film, myśli tylko o tym, co jest teraz. O niełatwym dzieciństwie, miłościach, karierze w Rosji i w Londynie, o tenisie i o tym, czego na pewno w życiu nie żałuje, Maryla Rodowicz opowiedziała Krystynie Pytlakowskiej. Wywiad ukazał się w lipcu 2018 roku w magazynie VIVA!.

Życie to droga, a Ty jesteś kobietą w drodze?

Jak każdy. Każdy ma swoją drogę.

Ale są drogi proste i są pełne zaułków, przystanków i zakrętów. Myślę, że Twoja jest właśnie taka.

Moja droga zawsze była dla mnie w miarę przyjazna. Ludzie miewają gorsze drogi, nie ma co narzekać. Ja nie narzekam.

Na nic?

Na nic.

I nic nie zmieniłabyś, idąc przez życie? Cierpień, rozstań, kłód rzucanych pod nogi?

Nic. Na ogół za bardzo nie cierpiałam, a rozstania? No cóż. Były rozstania, ale jakoś się szybko podnosiłam. Kłody? Choroby? Od dzieciństwa nękały mnie anginy, ale była już penicylina. Nawet chciano wyciąć mi migdały, już siedziałam na fotelu, otworzyłam buzię i tak się uśmiechnęłam do tego lekarza, że odstąpił od swojego zamiaru, mówiąc, że nie ma sumienia, żeby męczyć takie miłe dziecko.

Uwiodłaś go.

Uwiodłam na tyle, że migdały mi zostawił. A one podobno zawsze się przydają, bo to wrota, które wyłapują zarazki i nie pozwalają im wchodzić w głąb organizmu. Ale i tak kiedy mam infekcję, to od razu schodzi mi na krtań i oskrzela. Zdarzało się, że z jednego zapalenia oskrzeli wchodziłam w drugie, a wtedy nie da się śpiewać. To dramat dla wokalisty.

Na każdej drodze są przystanki. Zaczęłyśmy od tego pierwszego, dzieciństwa.

Dzieciństwo przeszłam bez większych wstrząsów. Głównie zajmowała się mną babcia, mama pracowała od rana do wieczora, a po pracy kombinowała jakieś fuchy, aby dorobić. Była dekoratorem wystaw sklepowych. Musiała utrzymać całą rodzinę. Babcia zajmowała się domem. Gotowała, wyprawiała mnie do szkoły, plotła warkoczyki, robiła drugie śniadanie.

Tobie i Twojemu bratu oczywiście. A ojciec? Mało mówiłaś o ojcu.

Bo tak naprawdę go nie znałam. Kiedy miałam trzy lata, wsadzili go do więzienia. Oboje rodzice przyjechali razem z dziadkami w 45 roku z Wilna do Zielonej Góry. Ojciec był starszy od mojej mamy o 17 lat. Był prawnikiem i entomologiem po studiach na Uniwersytecie Batorego w Wilnie. Mama miała 20 lat Chciała studiować na Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu… ale ojciec był tak o nią zazdrosny, że się nie zgodził. Wkrótce wsadzili go do więzienia za działalność polityczną, objęła go dopiero amnestia w 1953 roku, po śmierci Stalina. Ja miałam już wtedy osiem lat. Mama opowiadała, że kiedy zbliżała się rozprawa, jego ojciec, czyli mój dziadek, wziął ją pod ramię i polecieli samolotem wojskowym do Warszawy, która była cała zburzona, same ruiny, morze ruin. A jednak dziadek zaprosił ją do restauracji Simon i Stecki, gdzieś w tych ruinach, chyba przy Nowogrodzkiej. Mama pamiętała, że jadła pyszny chłodnik. Kiedy ojca wypuścili, zamieszkał w Bydgoszczy ze swoimi rodzicami, a ja bardzo rzadko się z nim widywałam. Potem zachorował na raka płuc. Leżał w szpitalu. Odwiedziłam go tam, a on zabrał mnie na korytarz i szeptem powiedział, że mogą go podsłuchiwać. Miał obsesję z poprzednich lat. Powiedział też wtedy, że chciałby mi różne rzeczy przekazać, ale cały czas się rozglądał i w końcu nic nie opowiedział.

Właściwie wychowywałaś się bez ojca.

Kiedy go posadzili, miałam trzy lata, a jak wyszedł, rodzice od razu się rozwiedli. Mama pod koniec lat 60. wyszła za mąż ponownie, za inżyniera. Ujął mnie tym, że miał kolarski rower i podarował mi gitarę. Dzięki niemu mieliśmy pierwsze spółdzielcze mieszkanie – dwa pokoje z łazienką, co było bardzo ważne. Wcześniej mama tułała się z nami po różnych mieszkaniach, właściwie to był zawsze pokój przy jakiejś rodzinie. Raz dokwaterowano nas do mieszkania żydowskiej rodziny Gąsiorowskich. Tam była wspólna kuchnia i łazienka. Przyjaźniłam się z córką państwa Gąsiorowskich, Fryderyką. W ich salonie stał czarny fortepian i wielka palma. To był dla mnie synonim luksusu. Niestety, Gąsiorowscy wyjechali do Palestyny. Kąpiele wyglądały w ten sposób, że kolejno wchodziliśmy do wanny, do tej samej wody. W kuchni z kolei roiło się od karaluchów. W podwórku była cukiernia i to stamtąd te potwory przychodziły.

Musiałaś odczuwać jednak brak ojca?

Nie bardzo. Nawet jak odwiedzałam go w Bydgoszczy, nie miałam z nim kontaktu, bo cały czas siedział w lesie. Był entomologiem. Łapał motyle, żuki, które potem w domu całymi godzinami preparował, po czym umieszczał je w gablotach ze skrzydełkami przypiętymi szpilkami. To było dla mnie okropne. Zbierał też gąsienice i przynosił do domu. Kiedyś wylazły z pojemnika, chodziły po suficie i spadały. Od tej pory nienawidzę owadów, po prostu ich nie cierpię. Mój starszy syn, Jasiek, dostał od dziadka komplet tych gablot, ale się gdzieś zawieruszyły. Nie miałam jakiejś wyraźnej potrzeby posiadania ojca. Nawet nie wiedziałam, jak to jest mieć ojca. Od zawsze opiekowała się mną babcia, a potem mama starała się mnie ujarzmić i spacyfikować moją dziką energię. Na podwórku byłam zawsze hersztem całej bandy. Pamiętam szalone gonitwy po strychach z góry na dół. A po szkole szliśmy nad Wisłę. Wymyślaliśmy sobie na ogół trudne i niebezpieczne zabawy, na przykład żeby wchodzić na tak zwane główki usypane dla wędkarzy, czyli takie cypelki. Sztuką było przeskoczyć z kamienia na kamień przy wartkim nurcie Wisły albo przechadzać się po górnych przęsłach mostu.

Mimo tych angin byłaś sprawna fizycznie.

Od dziecka rwałam się do sportu. Na początku łyżwy na lodowisku wylewanym przy stadionie we Włocławku, gdzie mieszkaliśmy. Tam spotykała się cała dzieciarnia. Zabierałam mamie buty i do nich przykręcałam łyżwy na takie żabki. No i jeździłam godzinami w tych za dużych butach do zmroku. Pamiętam, jak w podstawówce przyszedł do nas jakiś działacz sportowy, pytając, kto jeździ na nartach. Od razu podniosłam rękę, choć nigdy nie miałam nart na nogach. Zawsze byłam brawurowa.

Dzieciaki Cię lubiły?

Chyba tak. Pamiętam gonitwy przez okno na boisko. Nasza klasa mieściła się na parterze, wyskakiwaliśmy na zewnątrz, obiegaliśmy szkołę i wracaliśmy też przez okno. Nie lubiłam ślamazarnych dzieci, byłam bardzo sprawna. Jeżeli ktoś odstawał, biłam go. Pamiętam taką łamagę na wuefie. Goniłam ją ze skakanką aż do łazienki. Kiedy ją dopadałam, okładałam ją tą skakanką.

Nie byłaś dobrym człowiekiem.

Nie byłam wyrozumiała dla słabszych ode mnie.

A teraz?

Teraz też. Bardzo cenię, kiedy ktoś ma talent, jest wybitny i w czymś dobry. Miernoty mnie nie interesują. Moi muzycy muszą być na najwyższym poziomie. I są.

Facetów też tak sobie dobierałaś? Wybitnych?

No tak, ale ci wybitni nie zawsze byli w życiu łagodnymi barankami.

Przypominam sobie Twój związek z czeskim menedżerem. On też się wyróżniał inteligencją.

Franek? Byliśmy ze sobą trzy lata. Poznaliśmy się, kiedy był menedżerem czeskiego zespołu rockowego, w którym zresztą grał na basie Jiři Korn. Jego zespół The Rebels grał pierwszą część koncertu, ja drugą. Franek był bardzo dobrym menedżerem. Po pewnym czasie zaczęliśmy w Pradze budować dom z pieniędzy, które wtedy zarabialiśmy – on i ja. A kiedy już ten dom wybudowaliśmy, spakowałam dwie walizki i wróciłam. Zostawiłam mu dom, samochód – fiata 850 sport w obłędnym kolorze yellow bahama, którego od niego dostałam w prezencie, i wsiadłam do pociągu. Moja babcia najbardziej żałowała puchowej kołdry, którą mi podarowała.

Piotr Porębski

Tak nagle się w nim odkochałaś?

Pochodziliśmy z dwóch różnych światów. Dzisiaj to się nazywa niezgodność charakterów.

Twoja mama nie chciała, abyś sobie życie ułożyła normalnie, tak po prostu?

Pewnie chciała, ale nie wywierała na mnie presji. Poznawała moich kolejnych narzeczonych, Daniela Olbrychskiego też oczywiście. Kiedy pojechaliśmy konno z Warszawy do Drohiczyna, przez miesiąc mieszkaliśmy w domku jego babci. Malutki domek, żelazne łóżko, materac z dołkiem pośrodku, a my w ten dół wpadaliśmy. To wąskie żelazne łóżko świetnie pamiętam. Zresztą wszystko pamiętam, mam fotograficzną pamięć. I tam moja mama ze swoim mężem przyjechali z namiotem, rozbili się za płotem. Lubili się z Danielem. Kiedy już było źle i powiedziałam, że to koniec, Daniel zadzwonił do mojej mamy, żeby ratowała nasz związek. Wcześniej byłam z gitarzystą basowym, jeszcze w czasie studiów na AWF, miał na imię Grzegorz. Też alarmował u mojej mamy, żeby przyjechała na ratunek. I mama przyjeżdżała, a oni wypłakiwali się jej na ramieniu. Ale już było po ptakach.

Często wspominasz?

Nie, w ogóle. Przeszłość mnie nie interesuje. Przyszłość też nie za bardzo. Liczy się wyłącznie teraźniejszość. Nie siedzę wieczorem w ogrodzie i nie oglądam starych zdjęć. To, co było, to było.

Ale pamiętniki mamy przeczytałaś z dużą ciekawością.

Tak, zwłaszcza jej zapiski, kiedy siedziała ze mną w brzuchu w więzieniu NKWD w Wilnie, a potem dwa miesiące jechała pociągiem bydlęcym z Wilna do Zielonej Góry, żeby spotkać się z moim ojcem. Potem zsunęła się ze schodów w księgarni, którą razem z ojcem prowadzili. Wróciła do domu, umyła okna i podłogę, zjadła kołduny, a zaraz potem ja się urodziłam, i kiedy do chrztu wiozły mnie konie wojskowe, które poniosły, bryczka się roztrzaskała, a przystojny porucznik, nomen omen Krwawicz, który powoził, wrócił z zabandażowaną głową. Jakimś cudem nic mi się nie stało. Moja mama napisała potem w pamiętniku w latach 70., że w związku z tym Marylce trzeba wybaczyć te jej ekstrawagancje kostiumowe i życiowe, bo tyle przeszła. Pisała też, że ponieważ byłam wcześniakiem, miałam czerwoną skórę i byłam strasznie brzydka. Do tego chude nóżki jak patyki, wielkie stopy i cały czas płakałam. Żałuję, że wcześniej tych luźnych kartek nie przeczytałam. A tak to już tego z mamą nie przegadam.

Nigdy nie przyszło Ci do głowy, żeby ją wypytać o przeszłość?

Jakoś niechętnie o tym opowiadała. Z dzieciństwa pamiętam, że lubiłam przesiadywać u niej w pracowni, patrzeć, jak kaligrafuje pędzelkiem, jak zbija listewki, pamiętam zapach farb, pamiętam malowane przez nią ogromne portrety Marksa, Engelsa. Pamiętam też, że grywałam w Teatrze Dziecięcym we Włocławku. Moja mama robiła tam dekoracje, a babcia zajmowała się charakteryzacją. Grałam główne role, ale nie jakieś królewny, tylko pazia. Kostiumy szyła moja babcia, bo jedyne, co zabrała z Wilna, to maszynę Singera. Mam ją tutaj, zrobiłam do niej blat marmurowy i stoi w sypialni jako stolik. Wyobrażam sobie, że mieszka w nim duch mojej babci. Na szafce nocnej stoi też takie malutkie wypłowiałe zdjęcie mamy, jak była dzieckiem. I leży pamiętnik, do którego wpisał się między innymi Czesław Miłosz.

Żal Ci, że czegoś nie zrobiłaś? Że coś Cię ominęło?

Był taki moment, kiedy moja kariera w Anglii rysowała się bardzo realnie. Byłam jeszcze wtedy z Franiem, powiedział, żebym zadzwoniła do menedżera w Londynie i powiedziała, że moja mama jest chora i nie mogę przyjechać. A tam już hulała promocja mojego koncertu w Royal Albert Hall. Franio bał się, że jak tam pojadę, to nie wrócę. A w Londynie już wisiały billboardy ze mną wielkości domów, moja piosenka „Mówiły mu” po angielsku była na liście przebojów w radio Luksemburg przez kilkanaście tygodni.

Która?

Nagrałam w Londynie dwie: „Mówiły mu” i „Zakopane”. Ale gdybym wtedy pojechała, nie urodziłabym tych dzieci, nie mieszkałabym tu, gdzie mieszkam. Życie potoczyłoby się inaczej. Nie wiadomo, co bym teraz robiła, może bym się stoczyła?

Miałaś takie tendencje?

No nie, ale gdybym wpadła w towarzystwo amerykańskich muzyków, albo brytyjskich, to kto wie…

W Polsce byłaś jednak odporna na alkoholizm kolegów.

Pamiętam długie trasy w byłym Związku Radzieckim, kiedy moim menedżerem był Ryszard Kozicz (mąż Łucji Prus, wcześniej menedżer Skaldów i Ewy Demarczyk). Postanowił sprawdzić, czy będę miała branie, i wziął mnie na dwa koncerty, testując moją popularność. To był koniec lat 70. Okazało się, że jest szał, więc zaczął organizować długie trasy. Nie miałam jeszcze dzieci, więc mogłam jeździć na długie tygodnie. Po koncercie wracaliśmy do hotelu. W Rosji zawsze cudzoziemców traktowano wyjątkowo. Tam w oddzielnej salce już czekał stół nakryty pysznymi zakąskami. W Rosji najważniejsze są zakąski. Dusza rosyjska bardzo to lubi.

No i wtedy nie wylewaliście za kołnierz. Ale jeść też lubisz.

Uwielbiam! Do tych zakąsek piło się wódkę oczywiście. Rosjanie mieli zawsze świetne wódki. A kiedy knajpy już zamykali, szliśmy do pokoju hotelowego, gdzie siedzieliśmy do czwartej rano, słuchając muzyki. Spaliśmy do drugiej po południu, jedliśmy zupę na kaca i jechaliśmy na próbę. I znowu koncert, a po koncercie wydzielona sala. I zakąski.

Piotr Porębski

Mało kto byłby na to odporny.

Tak było do połowy lat 80. W międzyczasie narodziny dzieci. Z Andrzejem wyswatała mnie Agnieszka Osiecka. Na ostatniej trasie w Rosji odwiedził mnie w Moskwie. W restauracji zamówiliśmy sandacza po polsku – polewanego roztopionym masłem i posypanego tartym jajkiem. W życiu nie jadłam czegoś tak pysznego! Ale czekaliśmy na to danie godzinę. Kiedy się upominaliśmy o nie, kelner odparł: „Wy tu przyszliście odpoczywać – to odpoczywajcie. Przecież jesteście w restauracji”.

Twoja mama lubiła Andrzeja?

Mieli poprawne stosunki. Jak zresztą ze wszystkimi.

Mieszkała z Wami jakiś czas.

Tylko ostatni rok, kiedy złamała nogę i ortopeda we Włocławku powiedział, że już nie wstanie, a ja na to: „Co pan opowiada, dlaczego ma nie wstać?”. „A dlatego, że ma 92 lata i jak ktoś w tym wieku kładzie się do łóżka, to nie wstaje”. „Co pan takie rzeczy opowiada? Ma mocne geny, jak ja”. Kiedy w Piasecznie rozmawiałam z ordynatorem, bo mamę zabrało pogotowie do szpitala z zapaleniem płuc, i on powiedział, że mama jest w ciężkim stanie, nie mogłam w to uwierzyć. „Co pan opowiada? Wyjdzie z tego”. Ale po tygodniu umarła.

Przechodziłaś przez to wszystko sama, nie było kogoś, kto by Cię wspomógł psychicznie?

Dzieci mnie wspierały.

Ale dzieci zawsze są daleko. A Ty byłaś najbliżej swojej matki.

Miałam trzy panie do pomocy. Przychodziła rehabilitantka, lekarze byli pod parą.

Miałam na myśli to, że dramaty spotykają nas seriami. Rozstanie z mężem, choroba mamy i jej śmierć. Naprawdę jesteś bardzo silna.

No chyba jestem i umiem sobie wytłumaczyć, że coś jest nieodwracalne, że to już się zmieniło, dokonało, więc nie ma powodów się buntować. Trzeba iść dalej. Poza tym powtarzam sobie, że nie mnie jedną to spotyka.

No widzisz, kolejny przystanek na Twojej drodze, który pokonałaś. Byłaś w szoku?

Ale po dwóch latach ochłonęłam, a i dzieci mi tłumaczyły: „Mama, pomyśl inaczej, zobacz, jak teraz jest fajnie. Nie musisz z nikim walczyć o pilota, masz wolność, nikt cię nie krytykuje, że wpadłaś w nałóg turniejów tenisowych”. Kiedy przyszłaś, też oglądałam tenisa, bo trwa Wimbledon.

Piotr Porębski

Ale nie byłaś dzisiaj na tenisie?

Wyjątkowo, bo moja trenerka ma egzaminy na AWF, a druga pojechała na wakacje. Nie miał więc kto ze mną zagrać. Ale spokojnie, nic by mnie nie odsunęło od tenisa, nawet spotkanie z tobą (śmiech).

A co tak naprawdę w życiu liczyło się dla Ciebie najbardziej?

Już ci mówiłam, że marzeniem mojego życia było mieć fortepian i palmy. No i mieć gdzie te palmy wstawiać. Teraz mam to wszystko – i dom, i fortepian, i palmy. Jednak z największym rozczuleniem wspominam dzieciństwo i babcię, która jeździła ze mną do lasu na grzyby. I skakała ze mną wzwyż i w dal, żebym miała z kim konkurować. Kiedy zaczęłam trenować lekkoatletykę, babcia pomagała mi wycinać w męskich kalesonach przód i farbować je na czarno, bo w klubie dostawałyśmy ohydne brązowe dresy. Trenowałyśmy w tych kalesonach, a potem całe byłyśmy czarne.

Sława jest dla Ciebie ważna?

Nie rozmyślam o tym, nie jest to też powodem moich frustracji. Dziwi mnie, kiedy słyszę: „Pani jest ikoną. Taka żywa legenda”.

Ale pełna sala jest dla Ciebie ważna?

Oczywiście. Do tej pory z niepokojem wyglądam zza kulis, zwłaszcza na koncertach plenerowych. Martwię się, że pod sceną nikogo nie ma, bo na przykład pada deszcz. Ale kiedy wychodzę, nie wiadomo skąd zjawia się tłum ludzi. I to mnie bardzo cieszy. A najbardziej, że jest dużo młodzieży. Moja muzyka się broni.

Nie masz w sobie lęku, że się coś złego wydarzy?

Mam marzenie, żeby nic się w moim życiu nie zmieniało, żebym mogła zachować mój styl życia. Grać w tenisa, jeździć dobrym samochodem, czasem wyskoczyć na ryby. No i chciałabym nadal mieć tyle pracy, ile mam. A co tydzień gram koncerty. Na formę nie narzekam – ćwiczę, trenuję, dbam o swoją wydolność. I nawet jak po dwóch godzinach treningu spuchnie mi kolano, okładam je lodem i znowu hop, na tenisa. Ciągle pokonuję samą siebie. Jest takie powiedzenie, że dopóki walczysz, dopóty wygrywasz. Więc walczę. I sama napędzam się tą walką. W zeszłym roku we wrześniu wyszła moja nowa płyta i już jest złota. Teraz myślę o kolejnej. I ciągle mnie to rajcuje, bawi, napędza.

Nie zwiążesz się z nikim?

Nie sądzę.

Reklama

Podobno ojciec Twoich dzieci, Krzysztof, zaprosił Cię na Mazury?

To kompletnie wmyślona plotka. Moje starsze dzieci i tak jeżdżą do ojca na wakacje. Uwielbiam Mazury, ale moja mama zawsze, siedząc u nas w ogrodzie, mówiła: „Gdzie wy wyjeżdżacie, tu macie raj”. I tego się trzymam. Mieszkam w raju. Również nie emigruję do Argentyny, co przeczytałam o sobie w jakimś pudelku, a tańczyć tango mogę się nauczyć tutaj. Chociaż do tanga trzeba dwojga.

Reklama
Reklama
Reklama