Reklama

W ramach cyklu Archiwum Vivy!: wywiady przypominamy rozmowę Beaty Nowickiej z Marcinem Kydryńskim. Wywiad ukazał się w czerwcu 2020 roku w magazynie VIVA!.

Reklama

Magazyn VIVA! Marcin Kydryński wywiad

Zamknięty w swoim domu nad Liwcem miał czas na „pytania zadawane sobie” i trudne wybory. Po 31 latach Marcin Kydryński pożegnał się z radiową Trójką. „To była dewastująca decyzja. Ma swoją cenę”, wyznaje. W maju ukazała się jego książka „Dal. Listy z Afryki minionej”, którą pisał w Maroku, Paryżu i Warszawie. Beacie Nowickiej opowiada o tym, że w życiu „wszystko jest jedyne i przepada na zawsze”.

Powrócił Pan już do normalności?

Od pięciu lat nie.

Tego się nie spodziewałam… Co wydarzyło się pięć lat temu?

Zacząłem za granicą milczeć na temat kraju swego pochodzenia, bo ponownie było mi wstyd

Hm… Gdzie Pan spędził czas kwarantanny?

Głównie na farmie. Wróciłem ostatnimi samolotami z Maroka przez Lizbonę i osiadłem nad Liwcem. To spora ziemia. Bywało, że zapominałem o grozie rzeczywistości i cieszyłem się z powrotu żurawi, barw sójek, z czeremchy, która u mnie kwitnie jako pierwsza.

Tam było łatwiej utrzymać emocje w ryzach?

Kiedy zobaczy się jelonka o zmierzchu, jak brodzi we mgle i skubie źdźbła wilgotnej trawy, to napięcie mija, proszę mi wierzyć.

Wierzę. Jest Pan typem samotnika. Z kim Pan wtedy najczęściej rozmawiał?

Za Szymborską postawiłem na „Pytania zadawane sobie”. Miałem czas, żeby podjąć trudne decyzje.

I po 31 latach pożegnał się Pan ze słuchaczami Trójki. 17 maja ostatni raz zagrał Pan „Siestę”. Długo szukał Pan utworów?

Wybór nie był trudny. Powiedziałem potem podczas programu, że mamy trzy wyjścia. Sięgnąć po pieśni protestu przeciwko tyranom. Uderzyć w ton łzawy i zacząć od piosenki „To ostatnia niedziela”, a potem się pociąć albo – co wydaje się najwłaściwsze – ten ostatni raz sprawić sobie przyjemność muzyką, którą kochamy. A branie się za bary ze złoczyńcami zostawić ludziom, którzy się na tym znają. Posłuchaliśmy sobie trochę „muzyki szczęśliwej”, a potem zabrałem zabawki.

Szkoda. Podobno nowy szef bardzo Pana zachęca do powrotu?

Rozumiem tych, którzy w trudnej życiowej sytuacji wracają na prośbę Kuby. I ja mam do niego mnóstwo sympatii, szacunku i sporo zaufania. Ale nie wierzę w ani jedno słowo jego mocodawców. Poza tym czułbym się niepoważnie wobec moich słuchaczy: odchodzę, przychodzę, wychodzę, wracam. Chcę, żeby wiedzieli, że w trudnych chwilach nie zawiodę ich swoją postawą. To była dewastująca decyzja. Ma swoją cenę. Byłem jej świadom. W moim pojęciu miałem już tylko wybór między wygodą życia a przyzwoitością. Ale raz jeszcze proszę, by nie oceniać tych, którzy zostali lub wrócili. Wybrali „wariant czeski”: najważniejsze to przetrwać. Zapewne nie mieli innego wyjścia.

„Nic już nie będzie takie samo” – od dwóch miesięcy to zdanie powtarzamy najczęściej. Co na pewno zmieni się Pana zdaniem?

Staniemy się bardziej lękliwi. Ale to minie. Pamiętam autentyczną histerię i panikę po 11 września. Kto by pomyślał, że da się po tym dalej żyć. A dało się. Mam przypowieść na tę okazję, może znajdzie w niej pani pocieszenie. Otóż rok wcześniej, lecąc z Sudanu, wiozłem w kabinie pasażerskiej półtorametrowy miecz. Cóż, później po prostu nie woziłem już mieczy. I my „nie będziemy wozić mieczy”. Nie mam nadziei, że staniemy się lepsi. To czcze deklaracje. A potem, jak zawsze, żądza władzy i kasy każe nam dobijać planetę i siebie nawzajem.

Zuza Krajewska/Warsaw Creatives

W maju ukazała się Pana książka „Dal. Listy z Afryki minionej”. Jest w niej ponad 200 zdjęć, na kanwie których snuje Pan niezwykłą historię Afryki. Skąd ten pomysł?

Przez lata zebrałem kolekcję ponad tysiąca pocztówek z Afryki ery kolonialnej. I twarze z fotografii, ale też nadawcy, adresaci, a nawet sami fotografowie zdawali się mówić do mnie. Prosić o uwagę. Długo szukałem formy, w jaką mógłbym ująć ich opowieści. A i wybór był trudny, by jednemu niejako wrócić życie, a innego skazać na zapomnienie.

Gdzie zdobył Pan te pocztówki?

Aukcje, antykwariaty, targi staroci, życzliwi przyjaciele, bukiniści nad Sekwaną, cwaniaczki z lizbońskiej Feira da Ladra – targu złodziei. Niektóre z nich są rzadkie, cenne. A wszystkie, poprzez zapisane na nich słowa, są pojedyncze, niepowtarzalne. Nie tylko pocztówki, ale i stare mapy – w tym pierwsza mapa całego kontynentu z XVI wieku. Są ryciny, grafiki, są pierwsze XIX-wieczne wydania słynnych książek o odkrywaniu Afryki i – z czego jestem szczególnie rad – oryginały listów wielkich legend: Stanleya, Livingstone’a, pamiętnego z kart Sienkiewicza obrońcy Chartumu generała Gordona. Niebywałe dokumenty. Żal, że wciąż nie ma w Polsce poważnego muzeum afrykanistycznego. Byłoby komu zostawić te skarby. Ale fakt, zaczęło się od fotografii i one są najważniejsze.

Przywołuje Pan słowa Emila Zoli: „Moim zdaniem nie można stwierdzić, że coś się naprawdę zobaczyło, dopóki się tego nie sfotografowało”. Ja nie robię zdjęć i nagle poczułam żal, że straciłam mnóstwo rzeczy bezpowrotnie.

Proszę się nie martwić. Potraktujmy wypowiedź Zoli jako sarkastyczną wobec współczesnej manii fotografowania wszystkiego. Fotografia często zubaża pamięć. Jest o tym rozdział w „Dali”.

Nosi Pan jakieś zdjęcia przy sobie? W portfelu, w notesie, z którym się Pan nie rozstaje?

Romantyczne, ale teraz chyba nosi się zdjęcia w telefonie? I mam ich tam sporo. Ale to nie reprodukcje Salgado czy Nachtweya. A raczej wspomnienia kilku drogich mi miejsc i twarzy. A także moje kolekcje krzyży etiopskich i tuareskich, żebym w obłędzie zbieracza nie tracił potem w terenie gotówki na wzory, które już mam. Nie romantyczne więc, lecz praktyczne.

Ta książka jest popisem Pana erudycji. Setki cytatów, przestudiowanych historii, obejrzanych filmów, fotografii, map… Jak Pan ją tworzył?

Jak, nie przymierzając, John Coltrane swoje solówki na saksofonie. „Brałem temat i sięgałem w głąb, aż już nie było nic dalej”. Zaczynałem od długiego wpatrywania się w fotografię. A potem przychodziły miesiące czy nawet lata w bibliotekach.

Zuza Krajewska/Warsaw Creatives

W których najczęściej?

We własnych. Każde z miejsc, w których mieszkam, czy to w Warszawie, czy w Lizbonie, czy na farmie ma sporą bibliotekę. Ale też przy kilku muzeach etnograficznych, między innymi w Paryżu.

Fragmenty pisał Pan w Afryce, w Paryżu właśnie, część w Warszawie…

Tak było. Pisałem krótko. Zacząłem 1 marca w Fezie, pracowałem wiele godzin każdego dnia bez wyjątku i skończyłem w urodziny, 24 maja w Warszawie. Ale miałem wcześniej kilka tomów odręcznych notatek. To techniczne szczegóły, nieciekawe.

Przytacza Pan słowa Susan Sontag: „Robić ludziom zdjęcia to gwałcić ich”. Niektóre zdjęcia są brutalne, dramatyczne. Prawdopodobnie większość tych bohaterów wcale nie chciała się na tych zdjęciach znaleźć. A jednak Pan je wybrał i zamieścił w książce.

Nie odnoszę takiego wrażenia. Jeśli nie liczyć zdjęć z egzekucji – choć być może zwłaszcza w tamtych wypadkach – ludzie z fotografii zdają się raczej mówić do mnie: „Zapamiętaj. Byłem/ byłam ten jeden jedyny raz od początku aż do końca świata. Nie pozwól mi zniknąć na zawsze”. Wiele razy w Afryce, zwłaszcza w regionach konfliktu, w miejscach naznaczonych śmiercią jak Sierra Leone, Rwanda czy Sudan Południowy, ludzie prosili mnie o fotografie. Z bohatera-
mi „Dali” wierzę, że było tak samo.

Gdybym mogła wybrać tylko jedno zdjęcie, byłby to portret młodej Somalijki na drewnianym łóżku. Może dlatego, że jej niewinna i olśniewająca uroda jest światłem na tle mrocznej historii Afryki, którą Pan opowiada.

I ja jestem w niej zakochany. Ale mam jeszcze parę ulubionych postaci. Jak „Trzy siostry”. Jak „Ludzie, którzy wyszli z morza”, jak „Królowe”. Jest też kilka onieśmielająco pięknych kobiecych portretów, których nijak nie umiem zapomnieć. Umieściłem je w rozdziale „Na sprzedaż”. Ale mam też, o czym wspominam w zakończeniu, wielu przyjaciół, jak „sprzedawca jaśminu”, którzy nie pojawili się na kartach tej książki. Niewykluczone, że znikną bezpowrotnie wraz z moim odejściem ze świata.

W książce cytuje Pan rumuńskiego filozofa Emila Ciorana „Wszystko jest jedyne i przepada na zawsze”. Próbuje Pan ocalić siebie?

O tym była „Biel”. W „Dali” jestem kimś na kształt maga, który zwołuje dawno minione duchy na dziwny obrzęd, swoiste Dziady, na ostatnie spotkanie w świecie, który był im drogi. Ten ich świat z konieczności muszę tworzyć niejako w sobie, ale potem często usuwam się czytelnikowi z pola widzenia.

Skąd nawyk wpisywania dat i miejsc do książek, które Pan czyta? To kolejny ślad, który zostawia Pan po sobie?

Takie natręctwo. Lubię, wracając do książki, przypominać sobie okoliczności pierwszego z nią spotkania. Są tomy, jak „Jasności promieniste” Miłosza, które mają wpisy z kilkunastu i więcej miejsc na całym globie.

Odkrywanie Afryki to głównie podróże samotne?

Te są najciekawsze, bo dają szansę na przeniknięcie pod skórę kontynentu. Ale od lat prowadzę też warsztaty fotograficzne w różnych krajach Afryki i wtedy otacza mnie parę osób. To także cenię. Sporo sam się uczę od moich „studentów”.

Zuza Krajewska/Warsaw Creatives

„Richard Burton notuje w roku 1881: »Czas już zostawić Czarny Kontynent. On przynosi szaleństwo«” – to też z „Dali”. Jakie szaleństwo Pana dotknęło?

Burton, zapewniam panią, miał powody do obłędu i opisuje je w porażających detalach. W moim wypadku to raczej nieprzemijające oczarowanie.

Ale z pewnością któreś ze wspomnień nie pozwala spać…

Bezsenność powodują raczej koszmary niż olśnienia. I było ich sporo. Tom „Biel” sięga do moich afrykańskich dramatów szerokim gestem. Wypieram takie wspomnienia, to mi pozwala nie popaść w szaleństwo.

Czy jest miejsce w Afryce, gdzie Pan nie dotarł, choć chciał?

Kilka miejsc na Saharze. Lubię pustynię. Mawiałem o niej, że jest moim spowiednikiem. Dziś jednak to konfesjonał wyjątkowo niebezpieczny. Zwyczajnie się boję. Nie mam już 23 lat, kiedy wyjechałem na Saharę po raz pierwszy i byłem przekonany o swojej nieśmiertelności. Afryka zresztą dość szybko nadwątliła tę pewność.

A gdzie może Pan wracać nieskończoną ilość razy i wciąż czuje nienasycenie?

Etiopia. Co za uroda ludzi i różnorodność pejzażu. Fascynująca historia. Niedościgła kuchnia. Wracam tam od blisko 30 lat i wciąż mi mało. Choć na początku to była trudna, wyboista relacja. Zmieniła się w miłość dojrzałą, ale zajęło mi to chwilę.

„Od czasów Prousta znane są wędrówki pamięci śladem zapachu”, pisze Pan w „Dali”. Jak pachnie Pana Afryka?

A mogę pani przeczytać fragment książki, gdzie przywołuję zapachy wędrówki? „Rdzawy smród silnika zmieszany z wonią żywicy w ciężarówce pełnej drewna na rudej drodze Kamerunu; odór wielbłąda po godzinie kołysania w bezmiarze nicości i pyłu gdzieś w północnym Mali; tłok aromatów znad kobiecych palenisk przy dworcu autobusowym w środkowej Ugandzie; zapach morza i ciepłego wiatru na plaży w Mozambiku z opuszczonym od dziesięcioleci parkietem do niedzielnych potańcówek przy pieśniach Tristão da Silvy; pierwsza smużka wonnego zmierzchu, gdy stygnie upał, a na niej spływa w dół miasteczka głos muezina, w wiosce granicznej między Beninem a Burkina Faso. Tam też ten basen po brzegi wypełniony piaskiem. Jakby mi się to śniło, nikt przecież czegoś podobnego nie mógłby wymyślić. Jakiś zakręt drogi, ale który? Jak wtedy pachniało powietrze, co dokładnie widziały moje oczy, jakie goniły się myśli? Chrzęst miału w ustach po burzy piaskowej w Namibii, smak ciepłej coli wypitej gdzieś w Somalii. Dotyk, ale i zapach wrzącego piasku, jego uwieranie między palcami stóp na traktach, bo przecież nie ulicach, Timbuktu. Nikt nie nazwał tego lepiej niż moja przyjaciółka Olga, kiedy powiedziała, że każda podróż jest ćwiczeniem z utraty, listą pożegnań. To nieuchronne. Ale też myślę, że próby przywołania mgnień minionego świata są ważną składową codziennej nauki odchodzenia. W lekcjach z umierania to ważne zadanie: zawsze mieć ze sobą mnogość odległych chwil, by w doświadczeniu ich mrowia móc powiedzieć sobie: to wszystko byłem ja, to było moje życie – i było wspaniałe”.

Piękny fragment. „Dal” jest Pana pożegnaniem z Afryką?

Bynajmniej. Nie wypowiedziałem jeszcze słynnego zdania Burtona. Wciąż myślę o powrotach. Kolejny tom będzie ze wspomnianej Etiopii. Wiem, wiem, ma pani już książki o Etiopii na półkach (śmiech). Ale ta będzie inna niż wszystkie, obiecuję.

Powiedział mi Pan przez telefon, że „Dal” to Pana ulubiona książka. Dlaczego?

Bo najtrudniejsza. Wiele razy dezerterowałem, załamywałem się, traciłem wiarę. A potem nagle kolejna zbutwiała fotografia, znaleziona w kącie antykwariatu, prowadziła mnie dalej. Ponadto naprawdę ufam, że dzięki spotkaniu na kartach tej książki ludzie, którzy wciąż budzą we mnie tyle czułości, wrócili. I przetrwają, dopóki nie zawieruszy się ostatni egzemplarz.

Co takiego znalazł Pan w Afryce, czego nie zaoferowała Panu Europa?

Ależ ja jestem szczęśliwym, spełnionym Europejczykiem! Najlepiej czuję się we Włoszech, w idealnej harmonii natury z kulturą. A jednak Afryka od zawsze mnie przyciąga. Tam odnajduję, choć już coraz rzadziej, świat, za którym atawistycznie tęsknię. Taki sprzed człowieka. Ale nie o tym jest ostatnia książka. Jest wyłącznie o tym, co ludzkie.

Zobaczył Pan kawał świata, jego dużą część poznał dogłębnie. Jak ten świat będzie wyglądał po pandemii?

Licho wie. Wszyscy mnie o to pytają jak mędrca, myląc adres. Ja mogę mieć tylko nadzieję, że Ziemia poradzi sobie z tym najpodlejszym wirusem, jakim to my dla niej jesteśmy. Poniekąd właśnie tym się teraz zajmuje.

Czy ludzie staną się wobec siebie bardziej nieufni, wrodzy?

To już się dzieje. Pół świata chce bić Chińczyków. Pół Polski chce bić górników. Piekło to zawsze inni.

Niestety… Potrafi Pan sobie wyobrazić świat, w którym nie może Pan podróżować?

Świetnie pamiętam taki świat. Ten sprzed upadku muru, sprzed Unii, sprzed strefy Schengen – świat PRL-u. Patrzę na to, co się dzieje w Polsce, i czasem widzę, że ludzie chcą wrócić do tamtych czasów. Zamknąć się szczelnie, odgrodzić, tym razem z własnej woli. Żal byłby. Spróbujmy może jednak tupnąć nogą, żeby im się nie udało. W ostateczności mam bogaty świat wewnętrzny i tam udam się na emigrację.

Za chwilę Europa otwiera swoje granice. Gdzie Pan wyjedzie?

Odwołałem swoją Lizbonę, Toskanię, Paryż. Może więc tam? Tylko za co? Jak większość z nas ostatnią złotówkę zobaczyłem w lutym. I straciłem pracę w Trójce już w marcu. Poza tym zauważyła pani, że cokolwiek gdziekolwiek dzieje się na świecie, to złotówka zawsze bierze cięgi. „To metafora losu nas, wiecznie gnębionych Polaków!”, zawoła w patriotycznym wzmożeniu jakiś mesjanista. Może sobie zasłużyliśmy? Dość. Nie narzekam i najpierw z otwartymi ramionami przyjmę podróżnych, na których czekam najbardziej: artystów i publiczność Siesta Festivalu. Mamy w Gdańsku we wrześniu, z konieczności spóźnioną, 10. edycję tego „święta muzyki szczęśliwej”. W tym roku to będzie szczególny czas. Jakbyśmy wszyscy wielką wojnę przetrwali.

Reklama

Na końcu „Dali” napisał Pan, że tytuł raczej powinien brzmieć „Żal”, ale Hanna Krall już go „zajęła”. Czego Panu żal?

Że „wszystko jest jedyne i przepada na zawsze”. Tak się mężczyznom robi zazwyczaj po pięćdziesiątce. Ale wie pani, że mnie to uderzyło, kiedy miałem lat pięć i od tamtej pory właściwie każde moje słowo, nuta, fotografia są niezgodą na tę, proszę przyznać, pewną niefortunność losu.

Reklama
Reklama
Reklama