Magdalena Boczarska: „Nigdy nie zapomnę momentu, kiedy moje i Henryka spojrzenia się spotkały”
„Jestem bardzo szczęśliwa i podobno to widać”
- Beata Nowicka
W ramach cyklu Archiwum VIVY!: wywiady przypominamy rozmowę Beaty Nowickiej z Magdaleną Boczarską. Wywiad ukazał się w kwietniu 2018 roku w magazynie VIVA!.
Magazyn VIVA! Magdalena Boczarska wywiad
Jest drobna i krucha. Ale też silna i niezmordowana. Potrafi przyjść na plan filmowy z połamanymi żebrami, z połamanym sercem i zagrać rolę życia. Na koncie ma już trzy takie kreacje. Za Wisłocką w „Sztuce kochania” właśnie odebrała Orła dla najlepszej aktorki. Magdalena Boczarska w wyjątkowo emocjonalnej rozmowie z Beatą Nowicką.
Gdzie wylądował Twój Orzeł?
Nie wylądował nigdzie, bo go nie mam… Graweruje się (śmiech). Orły to jedno z niewielu wydarzeń w Polsce, gdzie zalakowana koperta z werdyktem otwierana jest dopiero na scenie, podczas wręczenia nagrody. Więc teraz poleciał się dla mnie personalizować. Ale podobno niedługo wróci. Większość moich nagród, tych mniejszych, stoi w salonie na półkach między książkami, gdzie pięknie się komponują, a te troszeczkę wyższe są wyeksponowane na parapecie. Orzeł – z tego, co zdążyłam zauważyć – jest dość duży, więc kiedy już dostanę go z powrotem, pewnie się tam zagnieździ. Myślę, że to będzie dla niego godne miejsce. Roztacza się stamtąd piękny widok na warszawskie dachy, Marriott i Pałac Kultury.
„Każdy człowiek marzy o wielkiej roli, jaką odegra w swoim życiu, i widowni pełnej głębokiego zachwytu i uwielbienia”, pisała Michalina Wisłocka w „Sukcesie w miłości”. Widziałam Twoją zachwyconą widownię na gali rozdania Orłów.
Ta nagroda jest nieprawdopodobnym zwieńczeniem całej historii ze „Sztuką kochania”. Ostatni przystanek, najważniejszy. Ale zawsze będę powtarzać, że dla mnie największą nagrodą są niemal dwa miliony widzów, którzy pokochali ten film. Co w przypadku produkcji, która nie jest komercją, oznacza wielki sukces.
Pierwszy raz zagrałaś prawdziwą postać.
Pamiętam, że najpierw była euforia, potem lęk. Swoją fizycznością bardzo odbiegam od Michaliny. Poza tym akcja filmu pokazuje bohaterkę od 18. do 55. roku życia. Przeszło mi więc kilka razy przez myśl, że producent, Piotr Woźniak-Starak, który mnie wymyślił, i Marysia Sadowska, reżyser, w pewnym momencie rozmyślą się, przyjdą do mnie i powiedzą: „Sorry, Magda, coś nas napadło, naprawdę mieliśmy idée fixe, że ty to zagrasz, ale… Przepraszamy cię, to jednak nie wyjdzie”. Niektóre role są jak wejście na Śnieżkę, a Wisłocka była dla mnie Mount Everestem.
Musieli zobaczyć w Tobie tę ukrytą siłę. Kilka osób, które dobrze Cię znają, powiedziało mi, że: „Boczara się nie poddaje”.
Jestem zadaniowcem. I bardzo ambicjonalnym typem. Jeśli ktoś postawi przede mną wyzwanie, to wiadomo, że ja się tego podejmę. Jak się zaprę, nie ma rzeczy niemożliwych: ja nie zrobię?! (śmiech). Czasem sama z sobą mam przerąbane. Kilka lat temu, przez przypadek, pojawił się w moim życiu triathlon. Zrobiłam na dystansie długim tak zwaną połówkę Ironmana, to jest pływanie, bieganie, rower, ale chyba nie muszę tego mówić, bo większość ludzi już wie, o co chodzi. Triathlon dał mi poczucie, że mogę absolutnie wszystko. W ogóle jestem typem, który woli coś przeżyć, niż nie przeżyć.
Z Wisłocką przeżyłaś prawie dwuletnią intensywną przygodę.
Jak się wchodzi w czyjeś życie tak głęboko z butami, poznaje rodzinę, przyjaciół, przesiąka czyimś bólem, namiętnością, goryczą czy nadzieją, rodzi się ogromna więź. Ja ją bardzo pokochałam, dałam jej część siebie. Mam poczucie, że Miśka Wisłocka już ze mną zostanie. Czasem jak sobie o niej pomyślę, to mi daje takie zwykłe ludzkie pokrzepienie w babskich sprawach.
Odbierając Orła, powiedziałaś między innymi: „Baby górą”. I zadedykowałaś tę nagrodę trzymiesięcznemu synkowi.
Bo mój syn jest dzieckiem „Sztuki kochania”. Zresztą niesamowite, że po tym planie posypały się ciąże, chyba co najmniej dziewięć (śmiech). Krysia Bielewicz, córka Wisłockiej, powiedziała mi: „Zobaczysz, mama ci życie ułoży”. I ja jestem pewna, wiem o tym, że to, że jestem mamą, jest w znacznej mierze zasługą „Sztuki kochania”.
„Sztuka kochania” jest opowieścią o miłości.
Wierzę, że wielka miłość po prostu się trafia. To jest piękne, że przychodzi, walnie cię niespodziewanie obuchem w łeb i nie wiadomo, jak się pozbierać. Zresztą to jest właśnie casus Michaliny, gdzie miłość była silniejsza niż cokolwiek, niż dzieci. Taka miłość, która wszystko zmiecie. Ona, która przez lata w małżeństwie ze Stachem nie czerpała żadnej przyjemności z seksu, kiedy spotkała mężczyznę swojego życia, poczuła się w pełni kochana, i emocjonalnie, i fizycznie. Ta miłość nie była jej dana na zawsze, ale to doświadczenie kompletnie Miśkę odmieniło. Stwierdziła, że jeżeli jej coś takiego się przytrafiło i tak ją zmieniło, trzeba natychmiast „dać” to innym kobietom. To był główny motor powstania „Sztuka kochania”. Miśka chciała powiedzieć kobietom, że można nauczyć się fizycznej miłości, że nie rodzimy się z tym darem. Zasługujemy na to, żeby dać sobie szansę pokochać własne ciało i poczuć się w pełni kochaną.
„Mama umiała kochać, ale nie umiała żyć. Skupiła się na pracy, miała poczucie misji”, mówiła córka Wisłockiej. Ty też kiedyś powiedziałaś, że aktorstwo to misja. Zastanawiam się, czy któraś rola Cię wyniszczyła?
Każda rola mnie wyniszcza. Grając, zawsze bazuję na swoich emocjach, wyciągam je na zewnątrz, kitłaszę się w nich, „jadę” na najwyższych obrotach i czasem ten powrót do zwykłego życia, który uwielbiam, nie jest łatwy. Kończą się zdjęcia i zostaje tęsknota za tamtym światem, taka wielka emocjonalna wyrwa jak lej po bombie. Reżyser Volker Schlöndorff powiedział kiedyś pięknie, że on postrzega filmy przez pryzmat kobiet, które w tamtym momencie były ważne w jego życiu. Ja też trochę tak postrzegam swoje role. Może nie wyłącznie poprzez mężczyzn, z którymi wtedy byłam, ale widzę je jako fundamentalne przystanki w moim życiu, ze wszystkim, co temu towarzyszyło. Pamiętam, że na plan filmu „W ukryciu” weszłam kompletnie potłuczona: po ciężkim rozstaniu z facetem, po wypadku samochodowym. Pierwszego dnia zdjęciowego pojawiłam się w gorsecie, z połamanymi żebrami, na silnych środkach przeciwbólowych, połamana psychicznie. Dużo miałam wtedy na głowie. Na szczęście moje życie zawsze jakoś samo układa się po trudnych przeżyciach.
Którą z bohaterek widziałaś najczęściej, patrząc na siebie w lustrze?
Role, które na zawsze zostawiły we mnie ślad, to tytułowa „Różyczka”, Janina z „W ukryciu” – oba filmy wyreżyserował Jan Kidawa-Błoński, no i oczywiście Miśka. Ja w ogóle mam poczucie, że role przychodzą w odpowiednim momencie i etapie życia, kiedy jesteśmy na to gotowi. Tak było z Różyczką. Jan Kidawa-Błoński szukał aktorki do tego filmu przez rok. Dostałam tę rolę na trzy tygodnie przed zdjęciami dzięki temu, że Jasiek, syn Kidawy-Błońskiego, zobaczył mnie w spektaklu „Merlin” w Teatrze Narodowym i suszył ojcu głowę, żeby mnie zaprosił na zdjęcia próbne. I kliknęło.
Bo to był ten właściwy moment.
No właśnie. Jeżeli chodzi o rolę Janiny, to Kidawa-Błoński od początku widział ją jako nastolatkę. I znowu po roku powiedział: „Nie uwierzysz mi, ale nie jestem w stanie zrobić tego filmu bez ciebie”. Nastolatkę zamienił na dojrzałą kobietę, starą pannę. Film jest o obsesji miłości, o tym, że jedna kobieta kocha drugą i po raz pierwszy w życiu doznaje tak silnego uczucia. Dzięki temu filmowi spotkałam ojca mojego dziecka, już cztery lata tworzymy szczęśliwy związek. Poznaliśmy się na festiwalu filmowym w Toronto. On przyjechał z „Płynącymi wieżowcami”, gdzie grał geja, ja z filmem „W ukryciu”, gdzie zagrałam lesbijkę. Koincydencja… (śmiech).
Szczęśliwa koincydencja.
Mam takie poczucie z perspektywy czasu. Od pierwszego wejrzenia czułam, że z tej mąki będzie chleb. Patrzę na nasze zdjęcia z dnia, kiedy się poznaliśmy…
…i tam wszystko widać?
Tak. Poza tym, jeżeli wierzyć w to, że dzieci wybierają sobie rodziców? To musiało już coś być w tym Toronto.
Jakich cech szukasz w mężczyźnie?
Lubię mężczyzn niebanalnych. Lubię mężczyzn w typie wariata, krnąbrnych w pozytywnym sensie. Pasja jest dla mnie ważna, mężczyzna bez pasji nie ma szans. Oczywiście jest jeszcze ten podstawowy zestaw cech: lojalność, opiekuńczość, wsparcie. Ja mam bardzo silne cechy przywódcze, ale w domu przy mężczyźnie chcę się czuć zaopiekowana, kochana. Zaopiekowana to jest najwłaściwsze słowo.
Zmieniłaś się, odkąd Henryk pojawił na świecie?
Oprócz permanentnego uczucia niewyspania, które zaczęłam uwielbiać i przestało mi ono przeszkadzać, spania po dwie–trzy godziny na dobę, jestem bardzo szczęśliwa i podobno to widać.
To prawda. To szczęście rozświetla Cię od środka.
(śmiech). To jest podstawowa odmiana. Zmieniły mi się też priorytety, co wydaje się oczywiste i pewnie wszystkie mamy to potwierdzą.
Poznałabyś synka po zapachu?
Jestem pewna… Zresztą ja go ciągle przytulam, wącham, przytulam, wącham… (śmiech).
Co poczułaś, kiedy spojrzałaś na niego po raz pierwszy?
Tuż przed moim porodem mama opowiedziała mi, co poczuła, kiedy ona zobaczyła mnie po raz pierwszy. Uśmiechnęła się i dodała, że będę miała tak samo. No i miała rację. Nigdy nie zapomnę tego momentu, kiedy moje i Henryka spojrzenia się spotkały. Magia totalna.
Urodziłaś w państwowym szpitalu, poród był naturalny… to dość nietypowa postawa w Twoim środowisku.
To jest indywidualna decyzja każdej kobiety, jak chce urodzić swoje dziecko. Ja nie miałam żadnych przeciwwskazań, więc zależało mi, żeby rodzić naturalnie, nie chciałam pozbawiać się tego przeżycia.
Syn, miłość, wielkie role, wspaniałe nagrody, w tym roku czterdziestka… Życie zatoczyło symboliczne koło. Orzeł z parapetu będzie spoglądał na Pałac Kultury, w dzieciństwie miałaś widok na Barbakan – wjazd do rodzinnego miasta.
Ścisłe centrum Krakowa: Brama Floriańska, Rynek, Planty, było całym moim światem, tam się wychowałam. Jestem dzieckiem Starego Kleparza, mieszkałam całe życie na placu Matejki. Z okna widziałam Barbakan, Jagiełłę na koniu i Grób Nieznanego Żołnierza, gdzie mój dziadek, były AK-owiec i cichociemny, w liberii, z przypiętymi medalami uświetniał wszystkie ważne uroczystości. Na placu stoi Akademia Sztuk Pięknych. Wtedy nie było telefonów w domu, a w holu Akademii wisiał aparat na żetony, czasami kilka razy dziennie biegałam tam z kluczem na szyi, żeby zadzwonić do mamy, która była pielęgniarką w szpitalu, kiedy musiałam ją o coś zapytać albo poprosić.
Miałaś sprecyzowane dziecięce plany na przyszłość?
Mój tato jest muzykiem, przez nasz dom przewijało się mnóstwo artystów, zawsze wiedziałam, że moim przeznaczeniem jest scena. Byłam śmiałym dzieckiem i bardzo nieśmiałą nastolatką. Natura dość wcześnie obdarzyła mnie pełnymi kształtami i pamiętam – konstatowałam to z wielkim zażenowaniem – że zwracali na mnie uwagę starsi koledzy, nie mówiąc już o zaawansowanych 30-latkach (śmiech). Budziło to moje zakłopotanie, więc cały czas się garbiłam. Biegałam do PWST na wszystkie dni otwarte, występy studentów, na każde przedstawienie do Starego Teatru i wyobrażałam sobie, że to jest moje miejsce.
Pamiętam, że zdałaś za pierwszym razem.
Ale nie bez przygód. Miałam pierwsze miejsce pod kreską. Zdążyłam nawet dostać się na Uniwersytet Jagielloński na zarządzanie kulturą. Byłam wściekła na szkołę teatralną i pomyślałam buńczucznie, że skoro nie mogę tworzyć kultury, będę nią zarządzać. Dwa dni przed początkiem roku akademickiego zadzwonił telefon, że zwolniło się jedno miejsce i od półtora miesiąca próbują mnie znaleźć.
Szok?
Ogromny. Musiałam się przyzwyczaić, że moja droga potoczy się jednak inaczej. Lubię siebie z tamtego okresu, mimo że popełniłam dużo błędów, i kiedy myślę o sobie z tamtych czasów, to chciałabym siebie przytulić i powiedzieć: „Dziewczyno, jaka ty byłaś głupia pod wieloma względami” (śmiech). Ale na tym pewnie polega naturalna kolej życia, że cały czas się rozwijamy, że wydarzenia, przeżycia, ludzie, których spotykamy, nas kształtują.
Dla każdego dziecka pierwszym, najsilniejszym wzorcem są rodzice.
Jestem jedynaczką, moi rodzice rozwiedli się, co nie jest tajemnicą, i różnie potoczyły się ich drogi. Mój tata może i był lekkoduchem, ale szalenie kreatywnym, z duszą artystyczną – zabierał mnie na koncerty, imprezy muzyczne, zwiedziłam z nim wszystkie krakowskie kościoły, o każdym opowiadał mi niezwykłe historie. Zawsze miałam do taty ogromną słabość. Mamy podobną emocjonalność. Po nim jestem bardzo ambitna, bardzo niecierpliwa, bardzo szybko chcę mieć efekt tu i teraz (śmiech).
A mama?
Mama jest zawsze szalenie ciepła, otwarta, tolerancyjna. Miała dla mnie mnóstwo wyrozumiałości. Po niej odziedziczyłam empatię. Poza tym byłam niesamowicie zżyta z dziadkami, rodzicami mamy. Moja babcia nałogowo oglądała „Ben Hura”, „Kleopatrę” i „Quo vadis”, a ja nałogowo kochałam się w Richardzie Burtonie i Robercie Taylorze. Ale przede wszystkim babcia była mistrzynią anegdot i bardzo wiele z jej bon motów znalazło się w ustach Wisłockiej. Na przykład powiedzenie, że „w kapuście cię nie znaleźli” albo „trzeba pamiętać, żeby rzęsą nie zarosło”. Niezłe, co? (śmiech). Marysia Sadowska przyniosła „jesteś z waginy”, więc ubrałyśmy tę Wisłocką w powiedzenia bliskich nam kobiet. Jedno z takich powiedzeń mojej babci szczególnie dźwięczy mi w uszach: „Chłop może wszystko zeżreć, ale nie musi wszystkiego wiedzieć”. To jest tak zwana mądrość życiowa (śmiech).
Często swoje dorosłe życie budujemy na kontrze do tego, jak żyli nasi rodzice: nie będę taka jak moja mama, nie popełnię błędów ojca. Potem życie wszystko weryfikuje.
Moja mama zawsze powtarzała: „Tyle jesteś wart w życiu, ile możesz dać drugiemu człowiekowi”. Ja ją bardzo cenię, bo będąc samotną matką, z pensją pielęgniarki, musiała podejmować niełatwe decyzje, robiła różne dodatkowe rzeczy, żebym mogła się kształcić, mieć takie same szanse jak inne dzieci, uczyć się języków, jeździć konno, wyjeżdżać na kolonie. Mama ma bardzo delikatną konstrukcję i naturę, ja jestem zupełnie innym człowiekiem. Teraz, kiedy sama jestem dorosła, wydaje mi się, że na jej miejscu nie dokonałabym pewnych wyborów.
…że pewne rzeczy zrobiłabyś lepiej. Ale może to jest tylko złudzenie?
Moi rodzicie rozwiedli się, jak miałam 16 lat, moja mama wyjechała do Niemiec, do pracy. Zostałam sama pod opieką rodziny. Dzisiaj żyjemy w innej rzeczywistości, bardziej chucha się na dzieci, wtedy życie było dużo cięższe. Wiem, że mama nie miała wyboru. Dojrzałam i już tego nie oceniam. Po prostu potrzebowałam czasu, żeby wszystko zrozumieć. Znamienne jest to, że dużo osób pytało mnie, czy mam żal do mamy. Nikt mi nie zadał pytania, czy mam żal do taty.
Michalinie Wisłockiej przez lata zarzucano, że porzuciła dziecko dla kariery naukowej. Że pomagała kobietom, a nie miała czasu dla córki. Że zajęła się nauką, swoim powołaniem, swoją pasją, postawiła na siebie zawodowo, a nie myślała o córce.
Mężczyzn nikt nie osądza za takie decyzje. O nich się wtedy mówi, że dokonują wielkich czynów, o kobietach, że „porzucają” dzieci i rodzinę. Córka Wisłockiej powiedziała mi kiedyś: „Może mama nie była najlepszą mamą, ale była najcudowniejszą przyjaciółką na świecie i oddała mi to wszystko z nawiązką w dorosłym życiu”. Ja uważam, że mam najcudowniejszą mamę i być może bez tych przygód, które były konsekwencjami jej wyborów, nie byłabym w tym miejscu życia, gdzie jestem. Może to wyzwoliło we mnie pewnego rodzaju instynkt walki, instynkt przetrwania, który jest teraz najistotniejszym elementem mojego życia i kariery.
Ten instynkt walki wyeliminował w Tobie strach?
Nie. Ogromnie boję się śmierci i chorób swoich bliskich, cierpienia. Boję się samotności. To straszne uczucie. Człowiek, nawet jak jest spełniony i ma rodzinę, to gdzieś tam zawsze czuje się samotny, myślę, że szczególnie artyści tego doświadczają. Odkąd mam dziecko, boję się jej mniej, chociaż dzieci nie rodzi się dla siebie, rodzi się je dla świata. Nie mam dziecka dlatego, że nie chcę być samotna, ale wydaje mi się, że takie poczucie, że mam dla kogo żyć, jest bardzo cenne.
Syn całkowicie Cię zawłaszczył?
Jestem raczej z tych zakochanych matek, ale rozsądnych (śmiech). Wracam do pracy na tyle, żebym czuła się z tym dobrze i jako aktorka, i jako młoda mama. Nie wskoczyłam jeszcze do żadnej nowej dużej produkcji, na razie wróciłam po przerwie do grania w teatrze. Uważam, że to zdrowe i higieniczne, bo zostawiam synka tylko na chwilę, a jednocześnie sama mam taki oddech dla siebie i wracam dużo bardziej spełniona. Uwielbiam z nim być, zostawać w domu i oddawać mu każdą chwilę. Mam też takie poczucie, że czas spędzony z nim bardzo mnie wzbogaca. Jest największą wartością, jaką mogłam dostać od losu, największym prezentem. Śmieję się, co mi tam nagrody, ja mam Henia!
Jesteś jedynaczką, złamiesz ten schemat?
Czasem mam wrażenie, i mówię to zupełnie na serio, że chyba tak naprawdę tylko mój anioł stróż Wisłocka wie, co mnie w życiu czeka (śmiech).
Zostawiasz coś losowi?
Absolutnie tak. Nie walczę o niektóre rzeczy na siłę, bo wiem, że nie mam na nie wpływu. Czasami lepiej coś zostawić i pozwolić rzeczom się zadziać albo życiu się toczyć. Odbierając Orła, powiedziałam, że Wisłocka nieprzypadkowo wybrała sobie moment, kiedy film o niej był robiony. Ja w to głęboko wierzę, że ona miała takie poczucie, że jeszcze tupnie nogą i będzie miała coś do powiedzenia. Że jeszcze coś dla Polek zrobi. Czterdzieści lat, a „Sztuka kochania” wciąż jest aktualna, przez ten czas NIC nie wydarzyło się w temacie edukacji seksualnej. Jakie to smutne! Nie jestem fanką obecnej władzy, ale żadna wcześniej też nic z tym nie zrobiła, więc wszystko w naszych rękach, cała nadzieja. Film poszedł niedawno w świat, ma międzynarodową dystrybucję na Netflixie, dostał drugie życie, w Polsce też zrobił dużo dobrego zamieszania – no sztos, jak ja to mówię (śmiech). Kto by pomyślał, że tyle się wydarzy. I to na pewno jeszcze nie koniec. Ba! Mam wrażenie, że moje życie w pewnym sensie dopiero się zaczyna!