Reklama

Genialny muzyk, wspaniały człowiek, pełen niesłabnącej energii i pogody ducha. Ulubieniec publiczności. Charyzmatyczny, z poczuciem humoru. Jego znakiem rozpoznawczym była burza włosów. Zbigniew Wodecki odszedł niespodziewanie 22 maja 2017 roku. To miał być typowy zabieg wszczepienia bypass-ów. Niestety, skończył się udarem. Dziś, 6 maja, muzyk obchodziłby dziś 74. urodziny. Z tej okazji wspominamy rozmowę Katarzyny Wodeckiej-Stubbs z Beatą Nowicką. Wywiad ten ukazał się w maju 2018 roku w magazynie VIVA!. Nie brakuje w niej wspomnień, wzruszeń i osobistej relacji...

Reklama

[Artykuł aktualizowany 06.05.24 r.]

Zobacz również: Zbigniew Wodecki i Krystyna Wodecka: historia miłości zapisana w piosence „Lubię wracać tam, gdzie byłem”

Magazyn VIVA! Katarzyna Wodecka-Stubbs — archiwalny wywiad z 2018 r.

„Czy myślę o tacie? Ja z nim żyję codziennie”, wyznaje Kasia, młodsza córka Zbigniewa Wodeckiego, w pierwszą rocznicę jego śmierci. Nie potrafi ukryć wzruszenia, kiedy opowiada, jak z rodzeństwem biegali do przedpokoju w piżamkach, kiedy tato wracał z koncertów. Albo chodzili na palcach, bo parkiet skrzypiał, a tato komponował. O jego czarnym humorze, słabości do wnuków i magicznym jazzie. 8 czerwca rusza w Krakowie I Wodecki Twist Festiwal, na którym zagrają najwybitniejsi polscy artyści.

Co widać na Twojej ulubionej fotografii z tatą?

Tato stoi na polu. Młody, w dzwonach, rozpięta niebieska koszula i patrzy w słońce w swoich ciemnych, wielkich okularach, a nasza trójeczka plącze mu się między nogami w tej trawie, na bosaka. To jest moje ulubione zdjęcie. Wisi w moim domu, odkąd pamiętam. Wyeksponowane. Mam zresztą kilka takich sentymentalnych zdjęć. Mój tata z moją mamą w naszym mieszkaniu. Stare miasto, kadr jak z francuskiego filmu: on piękny, ona piękna, fortepian, filiżanka, kwiaty, noga na nogę, taka zadowolona swoboda i uśmiech, oboje złapani zupełnie znienacka przez naszego przyjaciela Janusza Terakowskiego, który dość często fotografował całą naszą rodzinę. Był znakomitym fotografem i pisał wybitne teksty. Zresztą uważam, że czasy Wodecki–Terakowski to są jedne z najpiękniejszych czasów muzycznych w karierze taty, czyli lata 70. i początek 80.

Gdzie wiszą te zdjęcia?

W mojej kuchni. Część w naszym rodzinnym mieszkaniu. Trzecie też wisi u mnie, jest bardzo moje, osobiste: ja i tata przy fortepianie. Tata bardzo często używał takiego instrumentu, który się nazywa dzwon rurowy, potocznie „rura”, każda z nich ma inną grubość, więc wydaje inny ton. Mieliśmy to w domu i jak tata komponował, bardzo często używał „rury” do aranżu. Dzieci stały, trzymały rurę i uderzały w nią na przykład młotkiem. Złapana przez Janusza mam takie zdjęcie przy fortepianie: ja, może siedmioletnia, rura większa ode mnie, nadaję ton. Mam też ulubione współczesne zdjęcia na lodówce – jestem w ogóle bardzo „obrazkowa” – ale to już są zdjęcia taty z moimi dziećmi: trzyma je przewieszone przez ramię, na barana, z lodami, z tornistrami…

O tym mieszkaniu na Starym Mieście jest jedna z moich ulubionych piosenek Twojego ojca: „Lubię wracać tam, gdzie byłem już, pod ten balkon pełen pnących róż...”.

Też go uwielbiam, bo to jest utwór moich rodziców. Ten balkon wciąż tam jest, był i będzie, pod który tato wracał ze skrzypcami. Choć… troszkę fałszuje rzeczywistość (śmiech). Tak naprawdę ten balkon był w pierwszym mieszkaniu rodziców przy ulicy Kapucyńskiej, wtedy powstał tekst tej piosenki. Któregoś dnia przyjechał do Krakowa Wojciech Młynarski, spędzili we trójkę trochę czasu razem i rodzice dostali od niego ten tekst. Niedługo później tato przeniósł naszą rodzinę do bardzo podobnego mieszkania, kilka ulic dalej, gdzie też był balkon. Niby inny, ale ten sam.

Powtarzał, z żalem, że nie był zbyt dobrym ojcem, bo nie miał cierpliwości do małych dzieci, ale zmienił się jako dziadek. Podobno oszalał dla wnuków. To prawda czy kokieteria?

Zmienił się bardzo. Nasza relacja była bardziej piedestałowa. Natomiast z naszymi dziećmi, czyli swoimi wnukami, których jest piątka, zbudował szalenie ciepłą, dotykową wręcz więź, lubił spędzać z nimi dużo czasu, zawsze chodził po nich do szkoły, do przedszkola, jak tylko wracał do Krakowa. Czasami nam to wręcz nie pasowało, mieliśmy inne zobowiązania: francuski, saksofon, balet. No ale jak tata przyjeżdżał, trzeba było wszystko rzucić, bo to nie był żaden argument, żeby nie pójść z dziadkiem na gorącą czekoladę. Życie było ważniejsze. I dzieciaki cieszyły się, jak je odbierał, bo przecież to superfajnie przejść się z dziadkiem przez Rynek. Tato też był zachwycony. One z nim kursowały co najmniej raz w tygodniu z Basztowej.

Z Basztowej, czyli ze słynnej w Krakowie szkoły muzycznej.

Często odbierał jeszcze dzieci moich przyjaciółek, które notabene stały się naszymi wspólnymi przyjaciółkami, bo są muzykami i czasem też z tatą grały. Siedzieliśmy przy jednym stole, jedliśmy wspólne kolacje, tak się zżyliśmy, że w pewnym momencie zamieszało się, czyje dzieci zabiera ze szkoły. Wszystkie były „nasze” (śmiech).

Skąd ta zmiana?

Uważam, że to było zupełnie naturalne. Tato był młodziutki, kiedy pojawiliśmy się na świecie. Miał 21 lat, kiedy został ojcem, był na początku swojej drogi twórczej. Zawsze biegaliśmy do przedpokoju w piżamkach, jak wracał z koncertów, taki rodzinny rytuał: żegnał się klaksonem, a witaliśmy go w progu. Natomiast nie było między nami więzi intelektualnej, tato miał dość czarne, ale błyskotliwe i ostre poczucie humoru, a my żadnego, byliśmy za mali. Kiedy dorośliśmy, staliśmy się dla taty partnerami do rozmowy, a nie tylko dziećmi. Zresztą moje dzieci też wychowywał w tym duchu Monty Pythona. Poza tym kiedy wnuki pojawiły się na świecie, tato był już dojrzałym muzykiem, zrobił, co miał zrobić, osiągnął swój sukces, swoje cele, popularność. Już nawet nie komponował zbyt wiele, bo wolał grać dla ludzi. Nasze wspólne kolacje z wnukami stały się częścią jego życia.

Pamiętasz z dzieciństwa, jak pracował?

Jak byliśmy mali, to z pietyzmem – mama nas do tego przygotowała – hołubiliśmy momenty, kiedy tata siedział przy fortepianie i pisał, bo tata zawsze pisał partytury ołówkiem. Kilka razy przyjaciele próbowali namówić go na sprzęt elektroniczny, ale nie potrafił się przestawić. Musiał mieć duży papier nutowy i ołówki, które mu ostrzyliśmy. Kiedy siadał przy fortepianie, zamykało się drzwi – takie mieszczańskie, dwuskrzydłowe z mleczną szybą – i dzieci chodziły na paluszkach, bo parkiet skrzypiał, żeby nie przeszkadzać tatusiowi, który komponuje. Czasami oczywiście przemykaliśmy obok tych drzwi i zawsze widać było jego cień, bo fortepian stał zaraz za drzwiami: siedział zgarbiony, pracował. Jak miał wenę, to wsiąkał na długie godziny. A potem zawsze bardzo chciał to od razu zagrać.

Szymon Szcześniak/LAF AM

Byliście jego pierwszą publicznością?

Było mu obojętne – takie odnosiłam wrażenie – czy mieliśmy 7, 12 czy 15 lat. Czasem prosił, żeby dośpiewać chórek. Nasze komentarze nie interesowały go zapewne, po prostu potrzebował zagrać dla kogoś, żeby usłyszeć to, co napisał, z innej perspektywy. Byliśmy pierwszą widownią dla jego kompozycji, szczęściarze. Kiedy wyjeżdżaliśmy do naszego niewielkiego domku pod Krakowem, w którym dość często odpoczywaliśmy, tata ćwiczył w sadzie czy w polu. To zawsze był fajny obraz: tata chodzący po polu ze skrzypcami albo z trąbką i ćwiczący. Tak lubił najbardziej. Ptaki śpiewały, psy szczekały, artysta grał, a cała wieś słuchała...

Cała Wasza trójka chodziła na Basztową, do szkoły muzycznej. Na czym grałaś?

Na fortepianie i oboju. Obój to w początkach nauki męka wielka, bo to taka krowa w rękach dziecka – cudowny instrument, najpiękniejszy dźwięk na świecie, ale trzeba umieć na nim grać! Były jeszcze skrzypce, Joasia na nich grała, i generalnie na okres naszych ćwiczeń tata wolał wychodzić z domu, bo dla muzyka ze słuchem absolutnym było to niełatwe do wytrzymania. Tata zresztą nie chciał, żebyśmy byli muzykami. Był niezadowolony, że jesteśmy w szkole muzycznej, ponieważ sam miał niełatwe dzieciństwo, jemu tata nie pobłażał w ogóle, chłopaki kopały piłkę, a on musiał grać kilka godzin dziennie. Potem śmiał się, że wyszło mu to na zdrowie, ale w stosunku do nas zachowywał się skrajnie, nam zabraniał ćwiczyć, powtarzał, że muzyk to trudny zawód. Trzeba mieć talent i dużo szczęścia. Żadne z nas nie wykazało się zresztą jakimś wybitnym talentem, ale pamiętam, że my sami chcieliśmy chodzić na Basztową. Moje dzieci poszły tam automatycznie. To było jedno z naszych nielicznych nieporozumień. Tato mówił: „Zostaw te dzieci w spokoju, niechże one nie ćwiczą, nie męczą się, po co im ta szkoła muzyczna?!”.

Powtarzał, że jego częste wyjazdy uratowały rodzinę.

Takie jest życie z artystą. Z artystą nie można być 24 godziny na dobę, bo on ma inne potrzeby, inne wymagania, a przede wszystkim w każdym artyście jest sporo tego twórczego priorytetu czy egoizmu, który mu pomaga w karierze. Myślę, że moi rodzice wypracowali sobie znakomitą technikę wspólnego egzystowania, dlatego byli całe życie razem. Tata jechał na koncert, wracał, kilka dni spędzał w domu, znowu ruszał na koncert, wracał... w związku z tym nie dochodziło do kolizji z przemęczenia wielkim ego artysty w środowisku domowym.

Ale nad tym „środowiskiem domowym” czuwała Twoja mama.

Która zrezygnowała z pracy zawodowej, jak tylko pojawiliśmy się na świecie. Trójka małych dzieci i artysta jeżdżący po świecie z Markiem Grechutą, zaraz potem z Ewą Demarczyk, a później z własnymi koncertami to było ogromne wyzwanie. Mama zajmowała się domem i chwała jej za to, bo dzięki niej ten dom przetrwał.

Miałaś syndrom dziecka wielkiego artysty, które...

... „musi” każdemu udowadniać, że wszystko, co robi w życiu, robi samo? Oczywiście. W liceum toczyłam taką wewnętrzną wojnę. Ale mam to już za sobą. Po pierwsze, bardzo szybko okazało się, że nic nie muszę udowadniać tacie, bo właściwie tato nie jest zainteresowany moim życiem zawodowym, pod warunkiem że ja jestem zadowolona z tego, co robię. Jeśli byłam niezadowolona, od razu pytał, jak może mi pomóc. Natomiast sukcesy to owszem, fajnie, że je odnoszę, cieszył się, ale bez zbędnej celebracji. Ja też nie jeździłam na każdy koncert ojca, nie ekscytowałam się, że tu było 50 tysięcy fanów, a tam ludzie płakali ze wzruszenia. Nie musieliśmy dogłębnie analizować swojego życia zawodowego. Wystarczyło, że wszystko było w porządku.

Podpowiadał Ci, jak żyć?

Tato miał ogromne poczucie humoru i robił to na zasadzie żartu z tak zwanym ziarenkiem prawdy. On chciał, żebyśmy były damami. Nie kurami domowymi, tylko damami. Jego mama była damą, jego żona jest damą i my – jego córki – też mamy być damami. Nie chodzi o to, żeby zachowywać się pretensjonalnie, tylko nie robić pewnych rzeczy, które damie nie przystoją, choćby palić papierosy na ulicy.

Żartował nawet, że zwalnia Ciebie i Joannę z obecności na jego pogrzebie, żebyście nie miały dyskomfortu.

Tata bardzo często żartował na temat życia i śmierci: „Jak nie mam koncertu przez dwa dni, to się kończę”, „Jak będzie pogrzeb, to za wszystkie moje pieniądze rozsypcie kwiaty na cmentarzu”. Jego słynny czarny humor. Ale to jest złuda i ułuda. Chodzi tylko o pewien dystans do życia. To jest śmieszne, jak się nic nie dzieje. Kiedy zaczyna być źle, wszystko się wali.

Czytaj też: „Sprawa jest fatalna, usłyszałam, że to guz mózgu". Joanna Kryńska szczerze o bolesnej diagnozie i kulisach leczenia

Szymon Szcześniak/LAF AM

Myślisz o Nim?

Ja z nim żyję codziennie, prowadzę fundację, dbamy z rodzeństwem o jego twórczość i dorobek, organizuję festiwal, którego jest patronem. Więc tak, myślę o nim codziennie. Nie ma dnia, żebym nie czuła się bardzo związana z tatą. Nawet nie mam czasu na jakieś głębsze refleksje, albo raczej nie pozwalam sobie na nie.

Czas leczy rany?

W ogóle nic nie leczy. Aktualnie nie mam też czasu, bo zajmuję się sprawami taty i muszę o nie dbać. Zauważyłam, że z miesiąca na miesiąc muszę dbać coraz bardziej, bo ludzie w taki czasem niekoniecznie fajny sposób nadwyrężają jego twórczość. Nie jestem bynajmniej psem ogrodnika, chciałabym, żeby tatę grali jak najwięcej, ale trzeba w tym zachować poziom. Zresztą po to też organizujemy festiwal, fundację, „odkopujemy” jego starsze kompozycje, „nagrywamy” nowe płyty. Ktoś musi się tym zająć, padło na mnie i moje rodzeństwo.

Odbywacie narady rodzinne?

Oczywiście. Jesteśmy bardzo ze sobą związani: nasza trójka i mama. Spotykamy się raz na kilka dni, ja mam zawsze sporo rzeczy do przekazania, sporo dylematów, co zrobić, jak się zachować. Nie lubię sama decydować, dlatego ważne decyzje staramy się podejmować razem. Właśnie wydałam płytę taty, tą, której nie dokończył. Piękny materiał, aranże, pracował nad nią prawie rok, dlatego postanowiłam pokazać ją światu, nie chować do szuflady.

Płyta ukazała się tuż po rocznicy odejścia Zbigniewa Wodeckiego, a najpierw wypuściłaś w świat singiel z utworem „Chwytaj dzień”.

To utwór sprzed pięciu, sześciu lat, do którego tata podchodził już kilkakrotnie z różnymi aranżami, z różnymi tekstami. W konsekwencji tekst napisał Jacek Cygan. „Chwytaj dzień” to utwór o życiu spełnionym. Zostało nam kilka próbnych wersji demówek taty, pięknych scatów, czyli melodii zaśpiewanych dla autorów tekstów. Mogę powiedzieć, że wszystko na tej płycie jest delikatne, ciepłe, ale pełne rytmów, jakie ogromnie lubił, czyli lat muzyki Quincy Jonesa, Ala Jarreau. Tak tata ją planował. To są aranże stworzone przez niego i Rafała Stępnia, wspaniałego muzyka i pianisty. Rafał musiał część sam dokończyć i znakomicie sobie z tym poradził, jest niezwykle utalentowanym muzykiem i też bardzo dobrze rozumieli się z tatą. To miała być płyta taty, a teraz jest przyjacielsko-rodzinno-tatowa. Znakomicie zaśpiewali Kayah, Kuba Badach, Sławek Uniatowski, Beata Przybytek, Andrzej Lampert i nasz gość Junior Robinson. To w sumie taty prezent z wybranymi utworami dla nas wszystkich. Ale też nasz prezent dla niego, bo nie schowaliśmy tego materiału do szuflady, tylko postanowiliśmy pokazać go publiczności. Taty jest tam dość dużo, bo on i mówi, i śpiewa. Jest duchem tej płyty. Tam nie ma nic sztucznego, to wszystko wydarzyło się podczas sesji nagraniowych.

Twój ulubiony utwór na płycie?

Tytułowy. „Dobrze, że jesteś”, skorzystałam z wersu w oryginale „Dobrze, że słońce”. Chyba wszystko mówi. Jest pierwszy na płycie, jak posłuchasz, sama zrozumiesz.

Przeczytaj też: Drżała o życie, ale była otoczona bliskimi. Dzisiaj Katarzyna Grochola mówi wprost, że było jej wstyd z jednego powodu

Ktoś Ci powiedział o tacie coś, czego nie wiedziałaś?

Właśnie nie. Powiem inaczej, to tata mnie zaskoczył.

Czym?

Buszując od kilku miesięcy w archiwach, dokopuję się do partytur, do nagrań, które gdzieś tam na chwilę ujrzały światło dzienne w 1973, 74 czy 75 roku. Nie znałam jego relacji z panem Trzaskowskim, nie wiedziałam, że grał z orkiestrą Miliana, nie wiedziałam, że mój tato komponował i grał taki jazz, że buty spadają! Nieprawdopodobny. Ja to powoli wyciągam z niebytu. Jeden z koncertów festiwalowych w tym roku jest poświęcony skrzypcom, chcę pokazać trochę tego niesamowitego jazzu z lat 70., ale też złożyć hołd temu instrumentowi, bo tata przede wszystkim był skrzypkiem, mam nadzieję, że spodoba się publiczności. Tato robił też – nawet nie umiem nazwać tej formy artystycznej, bo to jest trochę teatr, trochę oratorium – takie formy performance’u muzycznego. Teksty Janusza Terakowskiego, muzyka taty. Bardzo poważnie zastanawiam się, co z tym zrobić, rozmawiałam z dyrektorami dwóch teatrów w Krakowie... Nie chodzi mi o to, żeby nagle zrobić z ojca nie piosenkarza i nie muzyka, tylko autora eksperymentalnego. To był po prostu wybitny talent.

Kraków 1982 r. Zbigniew Wodecki w czasie prób z zespołem w towarzystwie córki Kasi

PAP/Maciej Sochor
Studio69 / Studio69 / Forum

Zbigniew Wodecki z córka Katarzyną, Promocja płyty Mówie tak, myślę nie, klub Wanna, Park Wodny, 15.10.2001

Bartek Wieczorek/LAF AM
Reklama

[Tekst opublikowany na Viva Historie 08.05.2024 r.]

Reklama
Reklama
Reklama