WYWIADY VIVY!

Beata Tyszkiewicz: „Ja też jak siebie oglądam, przeżywam drugą młodość”

„Gdyby nie aktorstwo, prawdopodobnie zostałabym psychologiem”

Katarzyna Sielicka 14 sierpnia 2020 06:21

W ramach cyklu Archiwum VIVY!: wywiady przypominamy rozmowę Katarzyny Sielickiej z Beatą Tyszkiewicz. Wywiad ukazał się w lutym 2015 roku w magazynie VIVA!.

Magazyn VIVA! Beata Tyszkiewicz wywiad

Ponad 100 ról w Polsce i za granicą. Ponad pół wieku przed kamerą. Niezrównana, ponadczasowa uroda i niebywałe poczucie humoru. Klasa właściwa tylko prawdziwym arystokratom. Ale Beata Tyszkiewicz nie chce mówić o sukcesie. O rzeczach poważnych mówi z lekkością. O dramatach – wcale. „Prawdziwa dama pije, pali i przeklina”, twierdzi z uśmiechem. Serio? Czy znowu nas czaruje? 

Pomówmy o Pani sukcesie.

Sukces? Ja uważam, że to słowo jest tak zdewaluowane, że nie można go obronić. Wszystko dziś jest sukcesem. Goła pupa na przyjęciu też! 

 A co dla Pani jest sukcesem?

Myślę, że sukces jest wtedy, kiedy jesteśmy odbierani jak ludzie sukcesu. A nie kiedy ja o tym mówię. Nigdy nie powiem też o mojej karierze. Bo to nie jest żadna kariera. Ja jestem po prostu aktorką, która gra w filmach. A jak gram w filmach? A staram się grać taktownie!

Jak się robi taką karierę? Może wystarczy się dobrze urodzić?

Skąd! Moja mama uważała, że dzieci się lęgną z niechlujstwa, co nie jest dalekie od prawdy. Jeśli niechlujstwo rozumieć niedosłownie. 

 Właśnie minęła 50. rocznica premiery „Rękopisu znalezionego w Saragossie”. Pani grała w tym filmie. A on się nie tylko nie zestarzał. Przeżywa drugą młodość, niedawno doceniono go za granicą…

Ja też jak siebie oglądam, przeżywam drugą młodość. Aktorki filmowe mają ten przywilej, że mogą się oglądać, jak były dużo młodsze.

Z tym filmem jest jak z Pani karierą. Jej przebieg to nie sinusoida, tylko w zasadzie wciąż w górę. Jak to się robi? 

Niczego się nie robi. Pozwalam sobie czasem powiedzieć, że to nie ja wybrałam film, to film wybrał mnie, co brzmi nieskromnie, ale troszkę jest w tym prawdy. Aktorka może powiedzieć, że wybrała film, jak wychodzi za producenta. Czyli Sophia Loren wychodzi za Carlo Pontiego, przy śniadaniu mówi: „Zagrałabym Madame Sans-Gêne…”, a on mówi: „Oczywiście”. Natomiast wszystko, co się zdarzyło mnie, zdarzyło się przypadkiem.

 To był bardzo szczęśliwy przypadek.

Ja mam za każdym razem satysfakcję, że ktoś po mnie sięga. Dzwonią reżyserzy, mówią, że napisali scenariusz, pytają, czy chciałabym zagrać. A dla mnie to za każdym razem mały dowód, że jeszcze mnie chcą. I niezależnie od tego, czy robię rolę dla młodzieży w szkole filmowej, czy epizod, czy zadanie operatorskie, to chętnie im służę, chociaż to nie jest dla mnie intratne zajęcie. Ale wiem, że oni mają inny rodzaj mobilizacji, gdy ja się zjawiam na planie. To jest coś bardzo dziwnego. Nie chcę tego nazywać autorytetem, ale oni bardziej się pilnują.  

 To właśnie jest autorytet.

Nie wiem. Coś o mnie wiedzą, coś widzieli, jakoś się tak zarejestrowałam w ich pamięci, że im zależy, żeby dobrze wypaść. Ja to bardzo cenię. Zawsze mnie to czegoś uczy. I cieszę się, że ja mogę czegoś nauczyć.

 Powiedziała Pani, że nie miała komfortu odrzucania ról, bo były dzieci, które trzeba było wychować i wykształcić.

To jest prawda. Szłam do filmu, tak jak inni szli do biura. Ja nie mogę powiedzieć, że ja „umiem grać w filmie”, ale z drugiej strony niczego innego nie umiem tak, żeby mnie do tego zaangażowali. Choć tak naprawdę mogę robić tysiąc rzeczy. Mam mnóstwo zainteresowań. Bardzo lubię ludzi. Gdyby nie aktorstwo, prawdopodobnie zostałabym psychologiem. No, ale tak się stało, że z filmu na film… Ale zawsze
dzieciom mówiłam: „Nie bierzcie ze mnie przykładu”. Mnie tak się zdarzyło, ale to wcale tak nie jest.

 Nie każdemu musi się udać?

Nie. To jest zawsze ten telefon, który może zadzwonić albo nie. Skąd pani wie, że zadzwoni?

 Nie wiem.

No właśnie. Ja miałam szczęście. Nawet jak byłam bardzo chora i w środowisku wiedziano, że jestem wyłączona, to Krzysztof Zanussi zaangażował mnie na jeden dzień. Miałam taką scenę z Maxem von Sydowem, gdzie byłam jak cień. Ale zagrałam w „Dotknięciu ręki”.

Ale chyba nigdy nie było tak, że telefon nie dzwonił?

Nie, ale ja go też nie oczekiwałam. Więc nigdy nie byłam rozczarowana, że nie dzwoni. Najszczęśliwsza byłam, kiedy podpisałam kontrakt, w filmie nie zagrałam, a zapłacili mi. Ja nie płaczę, gdy reżyser mnie przytnie. Nie oglądam materiałów w trakcie realizacji. Nie wtrącam się. I tak nigdy efekt końcowy nie jest tym, czego aktor się spodziewa.

Dlaczego?

Inaczej sobie siebie wyobrażamy. 

 Na jednej z angielskich stron internetowych przeczytałam o Pani: „Beata Tyszkiewicz, typowa filmowa piękność”. 

A jaką największą satysfakcję może mieć piękność? Jeśli za taką mnie uznać, bo ja nigdy tak nie myślałam o sobie. Opowiem pani, jak to jest. Grałam w filmie „Luizjana” Philippe de Broki. I grała tam jego żona Margot Kidder, mała, drobna. Dobrze ją pamiętam, bo zgubiła w klozecie duży brylant, który od niego dostała. Spadł jej z palca, spuściła wodę… tak pechowo. Mieliśmy zdjęcia w Paryżu. Było upalnie. On zawsze chodził z dwiema panterami, strasznie to śmierdziało. Ale był uroczym człowiekiem. Ja się już ubrałam w kostium, stanęłam przed nim, a on spojrzał i mówi: „Nie możesz zagrać tej roli, jesteś za ładna”. 

 I nie zagrała Pani?

Zagrałam inną rolę. Mniejszą. Ale zapłacili mi zgodnie z kontraktem. No i teraz pytanie. To jest komplement czy to nie jest komplement? 

Ale grała Pani nie tylko piękności. Płynnie przeszła Pani do ról ciotek…

…babć! Prababcię nawet zagrałam! To już była bezczelność.

 I sprzątaczkę.

No, ale kto by odmówił Tymowi!

Zagrała Pani w sumie ponad 100 ról. W Polsce, Rosji, Francji.

Nie kolekcjonuję tych filmów. Często pytają mnie, dlaczego nie mam swojej filmoteki. Po pierwsze i tak bym tego nie oglądała. A po drugie, nawet jeśli już oglądam na przykład przytoczony przez panią „Rękopis…”, to ja widzę strasznie dużo rzeczy obok. Pamiętam, gdzie to było kręcone, z kim się spotykaliśmy. Po godzinie jestem po prostu zmęczona projekcją uczuć, sentymentów i sytuacji, całą fabułą tych zdjęć.

 Nie przywiązuje się Pani do rzeczy materialnych? Kiedyś powiedziała Pani, że można Pani zabrać wszystko, a Pani po prostu pójdzie dalej i zacznie od nowa.

Ale to jest chyba podstawą życia. Dlatego, że to daje pani możliwość wyboru. Jeśli jest pani przywiązana do mieszkania, filiżanki, szafki, to pani się sprzedała.

 Pochodzi Pani z arystokratycznej rodziny, urodziła się Pani w Wilanowie. Wojna i czasy powojenne wiele Pani zabrały.

No tak, ale ja tego nie rejestrowałam, byłam maleńka. Moje pierwsze wspomnienia to naloty i łapanki w Warszawie. Nasz dom zrównano z ziemią. Po wojnie, gdy mama zabrała nas na Dolny Śląsk, niczego nie mieliśmy. I było skromnie i cudownie. Pięknie, czysto, co prawda do jedzenia były same erzace, ale szliśmy do lasu i zawsze coś uzbieraliśmy. Ja nic nie straciłam, bo ja nie posiadałam. 

Pani krewni, rodzice stracili. 

Ale moi rodzice też nie mieli do tego takiego stosunku. Myślę, że bardzo dużo arystokracji umiało się znaleźć w tej zupełnie nowej sytuacji. Księżna Izabela Radziwiłłowa, do której należało kiedyś pół Ukrainy, została wywieziona do Rosji i kiedy wróciła, pracowała w wydawnictwie, jeździła małym fiatem, mieszkała w małym domku na Sadybie i żyła normalnie. Opowiadała, że kiedy Sowieci ich zabrali, szła przez błoto, kałuże i myślała sobie: Za tyle szczęścia, za dwoje udanych dzieci, za wspaniałego męża tylko tyle? To to jest ta zapłata? To bardzo niewiele! Ja też mam taki stosunek do życia. Jak mi kiedyś powiedziano, że mam raka trzustki, to powiedziałam: „Dlaczego nie ja?”. 

 Dlaczego NIE ja? 

No tak. Przecież wszyscy chorują. Dzieci, młodzi ludzie, więc dlaczego nie ja. Lekarz powiedział wtedy: „Wie pani, 25 lat pracuję i jeszcze tego nie słyszałem. Wszyscy mówią: »Dlaczego właśnie mnie to spotkało?«”. Żyjmy w prawdzie. W stosunku do życia jesteśmy szeregowcami, musimy brać to, co nam życie przynosi. 

 Ale Pani zdaje sobie sprawę, że to podejście unikatowe. Mało kto tak potrafi.

Ale to strasznie pomaga! To jest pani pion. Nareszcie jest pani sama sobie, niezależna. Kiedy ja się znajduję w niewygodnej sytuacji, opuszczam ją, bo muszę spać spokojnie wszystko jedno gdzie. Choćby pod przysłowiowym mostem. Każdy ma taką bańkę, w której żyje, swoją przestrzeń. I nie lubi, żeby go ktoś szarpał, za policzek ciągnął, za uszko. 

 Pani wtedy wychodzi?

Oczywiście. To jest podstawa. I tak każdy dostaje w życiu to, na czym mu mniej zależy. Dlatego jak pani na czymś zależy, nie wolno tego pokazać. W miłości jest tak samo. 

Pani mama mówiła, że w życiu boi się najbardziej wielkiej miłości.

No bo to jest zależność. Głupiejemy jak zakochany kundel z filmu Disneya. Trzeba się strasznie pilnować, żeby… nie mówię o godności, bo w miłości nie chodzi o godność…

 A o co chodzi?

To jest trudna sprawa. W miłości chodzi o spełnienie naszych oczekiwań. Pani sobie wyobraża? Kiedy my sami nie wiemy, czego chcemy?!

 Pani wie, czego chce, jest Pani kobietą szczęśliwą i spełnioną?

Bardzo! 

Więc nie mogłaby Pani powiedzieć o swoich związkach, że były „niespełnione”. Mimo że się skończyły.

Szanujmy uczucia, które włożyliśmy w kogoś. Nie przekreślajmy czasu, który był dobry. Nie dajmy uczuciu zmienić się w coś okropnego. I pozwólmy sobie w odpowiednim momencie wyjść z przyjęcia.

Znowu mówimy o wychodzeniu. A nigdy nie było Pani tak zwyczajnie smutno?

Ależ oczywiście, że było mi smutno. Ale nawet nie przyszłoby mi do głowy, żeby komukolwiek o tym mówić. Nie należy opowiadać o swoich uczuciach i wysłuchiwać o cudzych.

 I jeżeli się żyje samemu, to niekoniecznie trzeba być samotnym?

Jeśli się ma dzieci i wnuki, to nie ma mowy o samotności. A samotność z wyboru jest dla kobiety największym luksusem. I jeśli coś postawi w domu, to to tam stoi. A jeśli zetrze kurze, to one są starte, skarpeteczki są poukładane i nikt tego nie rujnuje.

 A jednak próbowała Pani. Trzykrotnie.

Nie o to chodzi, ile razy się wyjdzie za mąż. Są różne okoliczności. Dzieci muszą mieć ojca. Łatwo się mówi, ale te sprawy muszą być uporządkowane. Uważam, że uczucie jest niesamowitym motorem działania. A w moim życiu inne rzeczy grają rolę. 

 Doskonale Pani sobie radzi ze zmianami wszystkich okoliczności, ustrojów, mód. Jak Pani się odnalazła we współczesnym show-biznesie?

Nawet nie starałam się odnaleźć! To się działo samo. Przecież człowiek się adaptuje do sytuacji, prawda?

Podobno to cecha ludzi inteligentnych.

Ach, ludzi! Ludzie sobie tak komplikują życie! Moja mama mówiła: „Dlaczego żyć po prostu, skoro można wszystko skomplikować”. 

 Gdyby Pani miała zacząć jeszcze raz życie zawodowe, czy jest coś, co chciałaby Pani zmienić? Czegoś Pani żałuje?

Nie. Na pewno nie. I na pewno nie chciałabym mieć znów 25 lat. Jeszcze raz dojrzewać, przechodzić przez te rozterki. Nie! Zresztą nie oceniajmy siebie, nie wracajmy, bo czemu to służy? Raczej szukajmy w sobie nowych pomysłów. To jest fantastyczne!

 Zastanawia się Pani codziennie rano, czy życie Panią zaskoczy?

Nie, bo to ja zaskakuję życie. Sama siebie zaskakuję pomysłami. Na przykład wyjeżdżam właśnie na osiem dni wakacji po raz pierwszy od 12 lat. Boże, jaka jestem nieszczęśliwa, że muszę wyjechać!

Dlaczego Pani nie wyjeżdżała?

Bo nie lubię!

 To dlaczego Pani wyjeżdża teraz?

Żeby wszystkim pokazać, że pojadę. Proszę mi przesłać tekst do autoryzacji przed sobotą. A zresztą, jaka autoryzacja? Ja nigdy nie mówię niczego, czego nie chcę powiedzieć! 

Redakcja poleca

REKLAMA

Wideo

Maciej Musiał zadzwonił do Dagmary Kaźmierskiej z przeprosinami. Wcześniej zamieścił w sieci niestosowny komentarz

Akcje

Polecamy

Magazyn VIVA!

Bieżący numer

MAŁGORZATA ROZENEK-MAJDAN: czy tęskni za mediami, kiedy znowu… włoży szpilki i dlaczego wpada w „dziki szał”, gdy przegrywa. MICHAŁ WRZOSEK: kiedyś sam się odchudził, dziś motywuje i uczy innych, jak odchudzać się z głową. EWA SAMA swoje królestwo stworzyła w… kuchni domu w Miami. ONI ŻYJĄ FIT!: Lewandowska, QCZAJ, Steczkowska, Chodakowska, Klimentowie, Jędrzejczyk, Danilczuk i Jelonek, Paszke, Skura…