Marek Dyjak: „Wydaje się, że gorzej być nie może, a ludzie doświadczają trudniejszych rzeczy”
„Wychodzę z domu, oglądam wyludniony świat”
- Beata Nowicka
W ramach cyklu Archiwum VIVY!: wywiady przypominamy rozmowę Beaty Nowickiej z Markiem Dyjakiem. Wywiad ukazał się w kwietniu 2020 roku w magazynie VIVA!.
Magazyn VIVA! Marek Dyjak wywiad
Prawdziwy do szpiku kości, doświadczony życiem, z magnetycznym głosem. Dziennikarze muzyczni piszą o Marku Dyjaku: „nikt w Polsce nie ma lepszej aparatury do przekazania nam, że życie jest nowelą bez happy endu”. Ma za sobą uzależnienie od alkoholu, próbę samobójczą. Beacie Nowickiej tłumaczy, że śpiewa tylko o tym, co rozumie, a rozumie tylko to, co sam przeżył. Niedawno wydał fantastyczną płytę „Piękny instalator”.
Kraków, z którego dzwonię, wygląda jak na filmie katastroficznym: cichy i wyludniony.
Ja jestem w Chełmie Lubelskim, to jest stare żydowskie miasteczko niedaleko Lublina, w stronę granicy z Ukrainą. Puste ulice, piękna pogoda i mroźno, tak lubię.
To Pana miejsce na Ziemi czy „narodowa kwarantanna” uwięziła Pana tam przez przypadek?
To jest moje miejsce na Ziemi, ale kilka lat temu wylądowałem tu przez przypadek. Koronawirus uwięził mnie w mieszkaniu. Od trzech tygodni stękam, inaczej tego nie nazwę, bo jestem człowiekiem, który bardzo lubi się poruszać, całe życie spędziłem w drodze. A teraz patrzę się w telewizor, przyglądam obrazom w domu, trochę czytam. Dziwne jest to wszystko.
Jest Pan grzeczny?
Oczywiście, że łamię prawo, jak zawsze. Wychodzę z domu, oglądam wyludniony świat. Największe zdumienie musiał przeżyć papież Franciszek, kiedy stanął na balkonie i zobaczył totalną pustkę na placu Świętego Piotra. Ja mam podobnie.
Boi się Pan końca świata?
Często wydaje nam się, że gorzej być już nie może, a potem okazuje się, że ludzie doświadczają coraz trudniejszych rzeczy. Rozwój różnych dramatów nie ma końca. To, co nas spotyka teraz, nie jest może końcem świata, ale na pewno końcem życia dla wielu ludzi, szczególnie starszych. I może dla mnie, bo jestem w grupie ryzyka. Od tylu lat palę papierosy, że płuca mam już bardzo zmęczone.
Kiedyś Pan boksował…
Od dawna nie uprawiam żadnego sportu, moja kondycja jest żałosna. Nie jestem takim typowym kolesiem, który w wieku 45 lat przeżywa drugą młodość.
Ale za to wydał Pan fantastyczną płytę „Piękny instalator”. 25 lat temu tytułowym utworem wzbudził Pan sensację na Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie.
Byłem wtedy w zawodówce w Lublinie, uczyłem się na hydraulika. Dla Janka Kondraka, który napisał mi ten tekst, to było proste skojarzenie z obrazem Dudy-Gracza „Piękny instalator”. Zresztą jest cała seria obrazków pod tym tytułem. Piosenka wcześniej była agresywna i wulgarna, co wtedy dało mi nagrodę, ale dziś nikt nie chciałby jej puścić w radiu, dlatego na potrzeby tego albumu troszeczkę ją zmiękczyłem.
„Malowali mnie pełną paletą dziwek, co mądrości całe głowy mają od stołków barowych” – śpiewa Pan.
Kiedyś byłem ćmą barową. Do tej pory uwielbiam bary, kluby, knajpy. Mam wielu przyjaciół, z którymi tam się spotykam. Ubóstwiam takie miejsca. Bar jest dla mnie środowiskiem naturalnym. Fakt, że kupę lat temu przestałem pić, nie przeszkadza mi, żeby dalej dobrze czuć się w barze. Teraz lubię napić się tam kawy i zjeść dobre ciastko.
Co Pana w tych barach pociąga?
Niektórzy ludzie mówią, że „kradnę rytuał”. Że jestem wśród pijących, patrzę, jak spożywają alkohol, napawam się tym i czuję się tak, jakbym sam kosztował tego życia. Oczywiście jest to bzdura, bo pijane towarzystwo mierzi mnie i denerwuje. To nie są te same rejestry, na których odbieramy otaczający nas
świat. Ale w barach jest specyficzna scenografia, atmosfera zawieszenia, to mi się podoba.
Wisi u Pana jakaś wersja hydraulika Jerzego Dudy-Gracza?
Mam parę obrazów Palmera, Milińskiego, Bajsarowicza, ale żadnego Dudy-Gracza.
A gdyby ktoś namalował…
…portret rzeczywisty Dyjaka? Można byłoby spróbować, choć nie wiem, czy to jest wykonalne. Mam dosyć ziemistą cerę i dosyć ziemniaczany wyraz twarzy… Może bym się nadawał? (śmiech).
Hydraulik z obrazu Dudy-Gracza siedzi w piwnicy na tle brudnej ściany, zardzewiałych rur i jest cholernie z siebie zadowolony.
Wszystko wie, każdemu doradzi. Bije z niego samozadowolenie. Ja nie jestem taką osobą. Ludzie często mnie pytali, jak przestać pić. Nie mam zielonego pojęcia.
Ale Panu udało się przestać pić. Coś, ktoś – pomógł. Co Pan odpowiadał?
Bóg.
Bardziej się Pan z Bogiem wadzi czy przyjaźni?
Poukładałem się z Bogiem. Dojrzałem trochę i zrozumiałem parę rzeczy, które wcześniej do mnie nie docierały. Świat po raz kolejny zatoczył koło, popełniłem te same błędy, powtórzyłem te same historie, spadłem na dno i postanowiłem to zmienić. Rozpocząłem z Bogiem dialog. Wszystkich ważnych i mądrych rzeczy nasłuchuję od Niego. W końcu wyłapałem znaki, które człowiek dostaje po drodze. Umarłem i żyję. Od 12 lat.
Lubi Pan tego nowego Marka?
On jest łatwiejszy do życia. Ja w ogóle jestem trudnym, wybuchowym człowiekiem, a ten obecny jest prostszy w obsłudze. Kiedyś byłem kompletnie głupim kolesiem, postępowałem okropnie, raniłem ludzi. Jest sporo osób, które w życiu skrzywdziłem. Teraz wszystko się odmieniło i działam w drugą stronę. Sypię sobie popiół na łeb i podpalam rękę świecą.
Brzmi jak fragment tekstu Pana piosenki. Ma Pan swój ulubiony utwór na tej płycie?
„Miriam” – ma najmocniejszy tekst. Wyjątkowa ballada. To jest w zasadzie o takim wirusie. Że nagle dzieje się coś, na co nie mamy wpływu, i potrafi pokrzyżować najlepsze plany: miłość, ślub – wszystko. W tamtym wypadku była to faszystowska zaraza, która rozdzieliła zakochaną parę w pociągu do obozu zagłady w Sobiborze. „Byłeś świtem, światem i światłem moim po czasu kres” – to jest ładne zdanie.
Dla mnie to: „Zaraz wstanie czarny świt, tulę do ust twoje imię”.
Tę płytę szykowałem ponad rok, ale nagrywałem trzy godziny. Wypaliłem przy tym dwie paczki fajek. Weszły te pierwsze wersje.
Może dlatego są takie mocne. Jeden z dziennikarzy muzycznych napisał o Panu: „Nikt w Polsce nie ma lepszej aparatury do przekazania nam, że życie jest nowelą bez happy endu”.
Nie mogę śpiewać o tym, czego nie rozumiem, a rozumiem tylko to, co przeżyłem. Co jestem w stanie sam poczuć. Wszyscy uważają, że każdy się kreuje. No niekoniecznie. Niektórzy nie mają takiej wewnętrznej potrzeby. A oprócz tego kreowanie wymaga pewnego skupienia. Ja ze skupieniem mam bardzo poważny problem. Mogę udawać sekundę, dwie, pięć, ale nie 10 minut. Z każdej roli szybciutko bym wypadł. Dlatego po prostu trwam.
Jak opisałby Pan to swoje trwanie?
Teraz jestem w takim stanie, który nawet nie za bardzo potrafię opisać, bo go nie znam. Nie wiem za bardzo, dokąd to wszystko zmierza? Wiadomo, że śmierć jest niezwyciężona, ale mam 45 lat i czuję, że już dużo rzeczy przerobiłem w życiu. Czuję się doświadczony. Ale zmęczony nie jestem, wciąż mogę pracować, śpiewać i wędrować.
Pierwsza rzecz, którą Pan zrobi, jak odzyska wolność?
Pojadę na ryby, może nad Bug. Potrafię przesiedzieć nad wodą cały dzień.
O czym Pan wtedy myśli?
O tym, jak złowić rybę. To jest właśnie ciekawe. Chcę upolować zwierzę, rozumie pani?
Rozumiem. Jak Panu idzie?
Bardzo dobrze. Łowię ryby od szóstego roku życia, to już prawie 40 lat. Znam wodę, opanowałem wszystkie techniki, które pozwalają mi dobrze się bawić. Czasami jak tam siedzę, przewija mi się film z mojego życia. Najczęściej powraca dzieciństwo. Obraz matki. Byłem uczuciowo silnie związany z matką. Może nie słuchałem jej zbyt często, ale całe życie była dla mnie najważniejszą osobą. Miałem 17 lat, kiedy wyprowadziłem się z domu. Na mojej mapie pojawiły się różne miejsca, do których mnie ktoś przygarnął albo gdzie sam się przylepiłem. Ale ten najważniejszy dom był tam, gdzie matka.
Co mama Panu dała oprócz życia?
To był wyjątkowy człowiek. Sprawiedliwy i dobry. Miała w sobie dobroć wynikającą z mądrości, z doświadczenia. Dla mnie to połączenie jest bardzo rzadkie. Nie wiem, czy później spotkałem kogoś takiego.
Ma Pan w stosunku do niej wyrzuty sumienia?
Momenty, w których bywałem niedobry, przychodzą do mnie jak ciosy w czasie snu. Albo właśnie podczas takich zawieszeń, kiedy siedzę na rybach i wspominam. Są jak ostre dźgnięcie. Trzeba je po prostu przyjąć. To, co mnie najbardziej wiąże ze światem, jest tym, co mnie wiązało z matką. Miłość.
Oprócz mamy są inne osoby, które Pan kocha?
Ewa i Olga, moja córka. Pół roku temu odzyskałem możliwość widzenia się z nią. Moja córka jest już studentką, dorosłą dziewczyną, ale przyjaźnimy się bardzo mocno. Bardzo do mnie podobna, ma 20 lat, jest niezwykle inteligentna, przez co trochę przemądrzała, ale mnie to nawet cieszy, że jest taka otwarta na świat. Jest kochanym dzieckiem, wrażliwym na ludzkie cierpienie. Kiedy ją odzyskałem, to było dla mnie szalenie ważne przeżycie. Od paru ładnych lat żyję z Ewą, moją partnerką, która jest dla mnie opoką. Wspaniała kobieta o wielkim sercu.
Pięknie Pan śpiewa w „Przywykłem już”: „Przywykłem już do czekania na ciebie. Do twych najskrytszych marzeń. Nie sprostam im, nigdy się nie odważę”.
Całe to zdanie jest prawdziwe, rzeczywiste. Wie pani, ja w ogóle w ludziach lubię najbardziej bycie człowiekiem.
To znaczy?
Jestem jednym z nielicznych muzykantów czy śpiewaków, który przyjaźni się z ludźmi, którzy mają normalne zawody, którzy zmagają się ze zwyczajnym życiem. Nie występuję na bankietach, nigdy mnie tam nikt nie widział. Nie spotykam się w kawiarniach, żeby bić pianę, jak zresztą zaśpiewałem w „Pięknym instalatorze”: „Rozśmieszali mnie drobnomieszczanie wielcy, którzy głównie z tego słyną, że na bździnie gatki płyną”. Staram się nie być drobnomieszczański. Mam kumpli, którzy mają po 70–80 lat i są najzwyklejsi. Ja tych ludzi kocham za to, jacy są.
Jak się Pan czuje w tej nowej ojczyźnie?
Bywa, że czuję się bardzo źle, pomimo że Chełm to legendarne, historyczne miasto, jest w nim bardzo dobra kawiarnia i parę ciekawych miejsc. Czuję się tu z daleka od wszystkich, choć tak naprawdę w dwie godziny jestem w Warszawie. Mogę się umówić, przyjechać. Zawsze jestem punktualny, od wielu lat nikogo nie zawiodłem. Tutaj mam dom, jestem z daleka od problemów, ale…
…czasami gdzieś Pana ciągnie. Może po prostu zostało w Panu coś z wagabundy?
Pani mnie pyta, czy dalej jestem takim nygusem?
Tak.
Nie wiem. Nie planuję stąd wyjeżdżać, ale nie wiadomo, co się wydarzy. Nie ma czegoś takiego jak bezpieczny świat. Świat jest niezwykły, piękny. Świat jest gorzki, choć zdarzają się momenty, kiedy naprawdę jest wesoło. Spotykam się z gromadą przeróżnych ludzi, wchodzę w ich światy, oglądam i wędruję dalej. Na razie mamy taką sytuację w kraju, że nie wiem, z czego będę żył. Może wrócę do pracy hydraulika? Żartuję oczywiście.
Podobno jak ostatnio naprawiał Pan koledze zlew, rozbił Pan płytki w łazience, rozkręcił baterie i rury, po czym wyszedł i już nie wrócił.
To było ponad 20 lat temu. Janek Kondrak opowiadał tę historię, która oczywiście jest nieprawdziwa. Napisał „Pięknego instalatora” i chciał koniecznie zrobić ze mnie legendę na siłę. A ja byłem dosyć specyficzny, nie trzeba było robić nic.
Tylko pokazać Pana światu?
I pozwolić mi śpiewać.
„Wierzę w nas, wierzę w każdą możliwość” – to też Pan śpiewa.
Wszystko może się wydarzyć. Widziałem już takie cuda, ale nie będę ich przytaczał, bo to są zbyt osobiste historie, żebym o nich opowiadał. Cudem jest fakt, że jestem po ledwo skończonej zawodówce, a w zasadzie zajmuję się językiem polskim. Nauka nigdy mnie nie interesowała. Ze szkoły pamiętam głównie to, że prawie w ogóle tam nie bywałem, doprowadzała mnie do szału. Uważam, że to najgorsze, co może spotkać młodego człowieka. Szkoła.
Jaka jest alternatywa?
Rozmowy z ludźmi najbardziej uczą, spotkania, różne sytuacje, przyswajanie ich, rozumienie relacji międzyludzkich. Pojmowanie świata w sposób metafizyczny na przykład. Tego nie nauczy żadna szkoła, a czytanie znaków jest w życiu ważne. Trzeba olbrzymiej determinacji, żeby zostać śpiewakiem, jak się jest hydraulikiem. Trzeba przejść szereg upokorzeń naprawdę poważnych, zanim zacznie się stawiać warunki. Nagranie płyty to nie tylko wspaniałe wiersze i piękna muzyka, to również pieniądze. Pieniądze są kluczem, ale jak człowiek jest dosyć szczery sam ze sobą i wierzy w to, co robi, istnieje duże prawdopodobieństwo, że osiągnie sukces. Ja przeszedłem w życiu bardzo dużo upokorzeń w różnych momentach. Fado, taki los.
Ma Pan wpływ na to, co dzieje się w Pana życiu?
Częściowy wpływ mam na pewno, ale bardzo dużo rzeczy nie zależy ode mnie, tylko od innych ludzi albo od sytuacji. Teraz „jestem” w trakcie koncertowania, miałem być w trasie, a siedzę w domu. Prosta rzecz, zawodzi jakiś element, ważny lub mniej ważny, a cały misterny plan się sypie. Zaraz, powolutku ludzie zaczną wariować, zobaczymy, co wtedy będzie się działo.
18 kwietnia ma Pan urodziny. Zrobił Pan bilans zysków i strat?
Nie. Straty poniosłem olbrzymie, ale mam też zyski, więc nie ma sensu wymyślać sobie rzeczywistości na nowo. Jest dużo rzeczy, których strasznie żałuję, ale to są moje tajemnice. Trzymam je dla Boga i siebie. Na razie modlę się, żebym znowu zaczął grać koncerty.