W ramach cyklu Archiwum VIVY!: wywiady przypominamy rozmowę Romana Praszyńskiego z Kingą Rusin. Wywiad ukazał się w maju 2015 roku w magazynie VIVA!.

Reklama

Magazyn VIVA! Kinga Rusin wywiad

Gdy wszystko straciła, otoczyła się przyjaciółmi. Od nich czerpie siłę. I ze związku z mężczyzną, który oprócz miłości daje jej akceptację. Kinga Rusin jest trochę szalona po ojcu i rozsądna po matce. Nie uznaje słów „nie da się”. I wciąż ma nowe pomysły. Najnowszy to kolekcja biżuterii dla Kruka. O tym, dlaczego macierzyństwo jest trudem i jak czerpać przyjemność z życia, opowiada Romanowi Praszyńskiemu.

Mogę obejrzeć Pani sygnety?

Proszę bardzo, mam dwa. I pierścionek, a nawet kolczyki. To dużo jak na moje dotychczasowe przyzwyczajenia.

Sama je Pani projektowała?

To kolektywna praca. Pomysł mój, ale projekt i wykonanie autorstwa Ani Orskiej. Gdy dostałam propozycję przygotowania kolekcji dla Kruka, obejrzałam tysiące wzorów w Internecie. Doszłam do wniosku, że wszystko już było, nie da rady wymyślić świata od początku. Dlatego zastanowiłam się, co ja właściwie lubię? Jestem minimalistką. Praktycznie noszę tylko sygnet, który dostałam od ojca, gdy miałam 21 lat.

Dość nietypowy prezent.

Mój tato był nieszablonowy. Dał mi ten sygnet z intencją, żebym miała siłę w życiu. Siła przecież nie przynależy tylko mężczyznom. Chciałam, żeby biżuteria kojarzyła się z tym przekazem. Wszystko, co wymyśliłyśmy, nawiązuje do klasycznych wzorów sygnetu. Nawet kształty kolczyków.

Zobacz także

Co jest siłą kobiety?

Opowiem historię sprzed paru dni. Pojechałam do Londynu robić reportaż o tamtejszym życiu generała Andersa. Spotkałam się z jego córką. Razem poszłyśmy do Ogniska Polskiego, gdzie generał spędzał każde popołudnie. Pani Anders rzuciła się w ramiona starszej pani, która bardzo mnie zaintrygowała swoim wyglądem i zachowaniem. Zaczęłam liczyć – pani Irena ma ponad 90 lat! Przeszła z wojskiem Andersa cały szlak Polskich Sił Zbrojnych podczas II wojny światowej, ze Związku Radzieckiego, przez Iran, Monte Cassino, do Londynu. Występowała w teatrze Hemara, śpiewała razem z żoną generała Andersa. Wygląda wspaniale: makijaż, manikiur, buty na obcasie, pięknie ułożone włosy. Do tego pamięć, błyskotliwość i poczucie humoru. Pomyślałam: Jeżeli połączyć te wszystkie atrybuty, jeżeli kobieta jest atrakcyjna, zadbana, inteligenta, błyskotliwa i kokieteryjna, to rodzi się moc, której nic nie przebije.

Pani jest silna?

Nie wiem. Nie przeszłam testu, jak kobiety w czasie wojny. Jak moja babcia, która straciła męża i najstarszego ukochanego syna. Nie musiałam walczyć o niczyje życie, nie musiałam zdobywać chleba. Nie musiałam budować od podstaw zniszczonego przez bomby domu. Jesteśmy pokoleniem, które nie doświadczało skrajności. Możemy o sobie myśleć, że jesteśmy szlachetni, silni, uczciwi i bezkompromisowi. Obyśmy nie musieli przekonywać się, czy to prawda, czy deklaracje.

Dlatego Pani babcia nigdy się nie uśmiechała?

Miała niełatwe życie. Ale była czuła i kochająca na swój sposób. Moi rodzice się rozwiedli, spędzałam z nią dużo czasu. Babcia okazywała miłość, gotując. Dla mnie to zawsze było wzruszające. Te makarony suszące się na lnianych serwetkach, smażone kurczaki w niedzielę. Obiad rodzinny był rytuałem.

Pani karmi bliskich?

Gdy córki były małe, karmiłam intensywnie. Teraz gotuję tylko na życzenie. To nie jest moje hobby, nie realizuję się w tym. Ale może dlatego, że robię to tak rzadko, moje gotowanie jest bardzo doceniane. Każdy czuje się w obowiązku pochwalić. Lubię gotować prosto, zdrowo, smacznie i szybko.

To jak z tą Pani siłą?

Na miarę tego, co się wokół mnie dzieje, mam siłę. Wychowywałam się w skromnych czasach, w skromnej rodzinie. Ale zawsze słyszałam od mojego taty, że nie ma rzeczy niemożliwych. W latach 80. chciałam studiować za granicą. Nie powiedział: „Nie ma sensu, odpuść”. Bardzo mi imponowała przedsiębiorczość taty, był szalonym wizjonerem. Wyprzedził swoją epokę. W latach 90. przeniósł się z Warszawy do Ełku, gdzie powstała wolna strefa ekonomiczna. Wymyślił, że będzie hodować bażanty i dzikie zwierzęta. Założył firmę konsultingową, długo szukał inwestorów, nie udało się. Do dziś w tym regionie hoduje się dzikie zwierzęta. Ktoś wykorzystał jego koncepcję. Tato był świetny w wymyślaniu. Gorzej z realizacją. Jako pierwszy w Polsce zaczął produkować mrożoną pizzę do sprzedaży w supermarketach. Powstała firma pod Wyszkowem, niestety, wspólnicy usunęli go z interesu. Żałuję ogromnie, bo gdy wchodzę do supermarketów i widzę tę pizzę w ilościach hurtowych, to szkoda mi marzeń taty.

Co ma Pani po tacie?

Cały czas, jak on, wpadam na nowe pomysły. Po mamie mam więcej racjonalizmu, więc mam bazę – telewizję i dziennikarstwo. Ale cały czas kombinuję. Półtora roku temu stworzyłam internetowy Ekoporadnikurody.pl. To nie jest wielki projekt, ale odzwierciedla to, czym od lat się interesuję – ekologicznym życiem. Parę lat temu nikogo to nie interesowało. Pamiętam, jak chodziłam z pomysłem ekologicznych kosmetyków po znajomych biznesmenach z branży. Szukałam wspólnika. Jak mojego ojca klepali mnie pobłażliwie po ramieniu. „Nie ma żadnej szansy”, słyszałam. „W Polsce bida, ledwo sprzedajemy zwykłe kosmetyki. Ekologicznych nikt nie kupi”. Wszyscy mnie zniechęcali, co powodowało jeszcze większą determinację.

Aldona Karczmarczyk

Tak Pani ma?

Nie uznaję słów „nie da się”. Mój dyrektor powiedział, że nie dam rady pojechać na tegoroczne wręczanie Oscarów, bo mam nagrania finału „You Can Dance” w Sewilli. Ja nie dam rady? Natychmiast po zdjęciach w Hiszpanii na lotnisko i do Los Angeles. Nie mogłam przepuścić takiej okazji. Pierwszy raz na wręczaniu Oscarów byłam 20 lat temu, gdy film „Trzy kolory: Czerwony” Krzysztofa Kieślowskiego miał trzy nominacje. Strasznie chciałam mieć w dziennikarskim dorobku tę klamrę. Znów być świadkiem tak wielkiego wyróżnienia dla polskiego filmu. Dopięłam swego, ale ciało zastrajkowało. Odchorowałam wyjazd.

Skąd Pani czerpie energię?

Idzie ze środka. Mam samonakręcający się mechanizm. Nawet krótki weekend z przyjaciółmi budzi pozytywne nastawienie. Lubię się czymś cieszyć. Od drobnych rzeczy przez prywatne pasje, duże projekty.

To też po tacie?

Tato kochał życie. Znam dużo takich ludzi, ale w kategorii kochających życie mojemu ojcu bezdyskusyjnie należy się złoty medal. Mój ojciec jak zarabiał, to wydawał, był królem życia. Miał szeroki gest. Ale gdy nie miał, nie rozpaczał. Kiedy miał mniej szczęścia w interesach, musiał sprzedać samochód i przesiąść się do autobusu: „Luksus, jadę, czytam książkę, zawożą mnie, gdzie potrzebuję”. Później znowu poszczęściło mu się w interesach, więc kupił kamienicę. Stracił ją i skończył w miniaturowym mieszkanku. Ale nigdy nie słyszałam, żeby narzekał.

Marlena Bielińska

Pani jest przywiązana do dóbr?

Chyba bardziej niż ojciec.

W autobusie by Pani rozpaczała?

Nie. Teraz mieszkam w centrum, często jeżdżę rowerem, nie zawsze opłaca się wyciągać samochód z garażu. Mam dwa przystanki do domów towarowych, więc zdarza mi się wsiąść do tramwaju.

A gdyby pozbawić Panią biżuterii i pozycji w telewizji, byłby dramat?

Nie myślę o tym. Dobrze się czuję z tym, co mam. Ale był moment w moim życiu, kiedy straciłam prawie wszystko. Wtedy szybko otoczyłam się przyjaciółmi – i tymi, którzy przy mnie trwali, i tymi z dawnych lat, z którymi z różnych powodów urwał mi się kontakt. Zaczęłam organizować przyjęcia w domu.

To nie było tak źle, skoro stać było Panią na imprezy.

Skromne były i składkowe. W dobrym towarzystwie można posiedzieć przy herbacie i też jest fajnie. Znalazłam sobie zamiennik. Doszłam do wniosku, że najważniejsze są relacje. Trzeba mieć ludzi, do których można się zwrócić. Z którymi lubi się spędzać czas, którzy dają dobrą energie. Mam takie grono przyjaciół. Niezwiązanych z telewizją, sprawdzonych w różnych sytuacjach. Takich, którzy nie zawiedli, którym powierza się tajemnice. Ze względu na moją pracę poznałam mnóstwo ludzi powierzchownie i coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że warto pielęgnować przede wszystkim te najbliższe relacje.

Wspólnota kobiet daje siłę?

Bardzo. Uwielbiam babskie wieczory. Są to spotkania, w których mężczyzna absolutnie by się nie odnalazł, ponieważ wszystkie mówimy naraz, a jednocześnie każda każdą słyszy i jest w stanie powtórzyć, co która mówiła. Rozdźwięk tematyczny jest kosmiczny. Mogą to być dyskusje filozoficzne, rozmowy o filmach. Ale możemy też zafiksować się na godzinną rozmowę o trampkach. Lubię wyjeżdżać z koleżankami. Raz wyjechałam z przyjaciółką na tydzień. Rozmawiałyśmy bez przerwy, nie przypominam sobie chwili ciszy. Po tygodniu wylądowałyśmy na lotnisku, po przyjaciółkę wyszedł partner. A ona żegna się ze mną: „Jezus, Maria, ja ci połowy rzeczy nie powiedziałam!”.

Naprawdę się różnimy. A na ile dla siły kobiety ważny jest mężczyzna?

Ludzie to zwierzęta stadne. Raźniej, weselej i ciekawiej iść wspólnie przez życie. Truizm i banał, ale każdy marzy o dobrym związku, żeby kochać i być kochanym. Każdy potrzebuje miłości, akceptacji, szacunku i przyjaźni.

Ma Pani taki związek?

Tak, mam teraz taki związek. Cenię sobie życie z mężczyzną. Tym bardziej że wokół bardzo wielu ludzi podejmuje trudne decyzje. Zmienia partnerów. Nie tylko mężczyźni odchodzą. Kobiety też decydują się na to, kiedy widzą, że związek nie spełnia marzeń, ambicji.

Zuza Krajewska, Bartek Wieczorek/LAF AM

To siła?

Podziwiam ich determinację. Czasami rezygnują z komfortu, dobrobytu po to, żeby odzyskać szacunek do siebie. Przenoszą się z pięknego domu do małego mieszkania i głośno mówią, że są naprawdę szczęśliwe. To jest siła.

A Pani rozwód dodał czy odebrał siłę?

To było tak dawno, że nie pamiętam i nie chcę pamiętać. Tyle rzeczy się wydarzyło, że sam moment wymazałam z pamięci.

W swojej książce „Co z tym życiem?” powtarza Pani, że kryzys może wyjść na dobre.

Na pewno. Naturalną umiejętnością człowieka jest opieranie swego bytu na pozytywnych myślach i doświadczeniach. Staram się złe rzeczy odcinać, żeby mnie nie hamowały, nie zaprzątały moich myśli. Szkoda życia.

Córki dodają siły do życia?

Dziecko to niewyobrażalna odpowiedzialność. Wciąż myślę o córkach, o ich wychowaniu, ich wyborach. W dzisiejszym świecie, przy tylu zagrożeniach, lęk o przyszłość dzieci wciąż rośnie. Czy dobrze je ukształtowałam? Czy im się powiedzie? Boję się, że chcąc zaznaczyć swoją odrębność, dokonają nieprzemyślanych wyborów. A ja nie będę mogła ich ochronić. Macierzyństwo kosztuje.

Czy to mama przekazała Pani swój strach?

Powtarzalność losu… Też pewnie nie było jej lekko wychowywać mnie samej. W pełnych rodzinach ta odpowiedzialność dzieli się na obydwoje rodziców. Czuję olbrzymi ciężar decyzji, które nierzadko musiałam podejmować jednoosobowo.

Niełatwo być mamą?

Nie. W naszym świecie na pewno nie. Ale przynajmniej wiem, że nauczyłam córki umiejętności wyrażania swojego zdania. Nie mają żadnego problemu z mówieniem o emocjach.

Nastolatki potrafią mocno je wyrażać.

Trudno mieć pretensję, tego uczyłam je od początku. Moje dzieci mówią, co myślą, co czują, czego chcą. Pokazałam im kawał świata. Zawsze mi na tym zależało, żeby wyjazdy łączyły się ze zwiedzaniem, opowiadaniem. Dzięki mnie uprawiają też sporty.

Na „kajcie” – desce z latawcem też pływają?

Tak. Uprawianie sportu genialnie uczy zachowań społecznych. Umiejętność gry w tenisa czy jazda na nartach to też świetny sposób na poznanie fantastycznych ludzi.

Pani córki to lubią?

Bardzo. Od początku robiłyśmy to razem. Na nartach, rolkach jeździłyśmy razem. Fajnie, gdy siodła się konie i jedzie z dziećmi do lasu. Albo bierze się deski i pływa w miejscach, gdzie oprócz nas nie ma nikogo. Dla córek coraz bardziej ważna staje się grupa rówieśników, ale wakacje ze mną wciąż są atrakcyjne. Ze mną trudno się nudzić.

Aldona Karczmarczyk/Van Dorsen Artists

A popularność? Do bycia osobą publiczną trzeba mieć siłę?

Gdy zaczynałam, nie myślałam o popularności. Miałam 21 lat, telewizja mnie fascynowała, chciałam zobaczyć ją od środka, dlatego wzięłam udział w konkursie na prezenterów. W 1992 roku popularność zdobywało się w jeden wieczór. Były tylko dwa programy – jak się zapowiadało film po wieczornych „Wiadomościach”, to oglądało to 20 milionów widzów! Pamiętam, że po kilku pierwszych, telewizyjnych „występach” stanęłam samochodem przed pasami, a inni kierowcy zaczęli trąbić, machać do mnie. Pierwsza myśl: Czy my się znamy?, a druga: A może oni mnie poznali?

Przyjemna myśl?

Pewnie, że przyjemna. Odmachiwałam, byłam szczęśliwa. Studiowałam na Krakowskim Przedmieściu, z koleżankami robiłyśmy testy: „Ty idź przodem, a my będziemy sprawdzać, czy ludzie się za tobą oglądają!”. Dla moich znajomych to było niesłychanie zabawne.

A dla Pani?

To był inny świat. Nie było paparazzich, plotkarskich portali internetowych. Popularność nie miała ciemnej strony. Dziś staram się traktować to jako element pracy.

A ciągłe oceny? Na przykład „Tupet i poczucie wyższości” – to jedne z łagodniejszych w Internecie.

Nie mogę z tym polemizować. Każdy ma prawo do swojej oceny. Fajnie, gdyby to była merytoryczna ocena. Cudnie, gdyby ludzie polemizowali z moimi reportażami. A oceniają wygląd, plotki. Wykonuję swoją robotę najlepiej, jak potrafię. Nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdybym była nieprzygotowana do rozmowy czy programu. W tym zawodzie trzeba mieć dużo siły przebicia, woli walki o swoje. Codziennie muszę udowadniać swoim szefom i współpracownikom, że jestem dobra, że mogą na mnie liczyć.

Trzeba mieć męskie cechy?

Nienawidzę tego, to seksistowskie i niesprawiedliwe podejście. Nie ma w pracy podziału na „męskie” i „kobiece”. Jest wiedza i brak wiedzy, przygotowanie i brak przygotowania. Podchodzę do swoich zadań profesjonalnie. Nie ma to nic wspólnego z płcią. Bywam wymagająca, jeżeli chodzi o egzekwowanie pracy. To co robię, ekscytuje mnie i oczekuję tego samego od innych.

Zapytałem o Panią kilkoro dziennikarzy. Postrzegana jest Pani jako bardzo wymagająca, trudna.

Jestem perfekcjonistką. Perfekcjoniści bywają nieznośni i trudni. Poczytuję to sobie za komplement.

Efekt taki, że nie mówią o Pani z sympatią.

Nie walczę o sympatię. To nie mój cel, żeby mnie wszyscy kochali. Mam grono ludzi, którzy – odnoszę wrażenie – mnie lubią. Co mam powiedzieć? Że jest mi przykro?

Pani lubi siebie?

Jak pan mi przeczytał te niemiłe słowa, zaczynałam siebie nie lubić. A serio – lubię. Nie nudzę się ze sobą, jestem dla siebie atrakcyjnym kompanem. Nie muszę mieć na siłę kogoś obok, żeby dobrze się poczuć. Uwielbiam chodzić sama do kina, na spacer, pobyć ze sobą, porozmawiać.

W lustro patrzy Pani z przyjemnością?

Nie jestem narcyzem. Znam ładniejsze i zgrabniejsze. Cieszy mnie to, że moi najbliżsi przyjaciele, których szanuję i lubię, szukają mojego towarzystwa. Dzwonią, pytają, co robię, chcą się spotkać. Czyli dobrze się ze mną czują.

Reklama

Jest Pani zadowolona ze swego życia?

Cieszę się tym, co mam, lubię, jak życie mnie niesie. Jak samo się dzieje. Teraz cieszę się, że blisko lato, pojadę na kajta. Cieszyłam się, że była zima, bo były narty. Cieszę się nawet na jesień, bo jak się robi ciemno, więcej pracuję, żeby zapomnieć, że brzydko za oknem. Każdy moment jest fajny. Czytałam ostatnio wywiad z profesor Magdaleną Fikus, żoną świętej pamięci legendarnego naczelnego „Rzeczpospolitej”, Dariusza Fikusa. Pani Magdalena opowiadała o godzeniu się z przemijaniem. Mówiła, że póki można, trzeba korzystać, żeby mieć cudowne wspomnienia. Nie odkładać, nie mówić, że później. Jak się można czymś cieszyć, trzeba się cieszyć. Jak się można spotkać z ludźmi, trzeba się spotkać. I tyle.

Reklama
Reklama
Reklama