Katarzyna Figura: „Trzeba żyć i trwać po to, żeby stare rozdziały wreszcie się domknęły”
„Niczego nie żałuję. Jak Edith Piaf”
- Łukasz Maciejewski
W ramach cyklu Archiwum VIVY!: wywiady przypominamy rozmowę Łukasza Maciejewskiego z Katarzyną Figurą. Wywiad ukazał się w maju 2015 roku w magazynie VIVA!.
Magazyn VIVA! Katarzyna Figura wywiad
Kilka lat temu znalazła się na życiowych rozdrożach... Zdecydowała, że konieczna jest zmiana miejsca. O wolności i długiej drodze do szczęścia Katarzyna Figura opowiada Łukaszowi Maciejewskiemu. Kiedy jechaliśmy samochodem na wywiad, co kilka minut mówiłaś mi: „No i zobacz, jak ja mam tutaj pięknie”.
Mam pięknie. Wczoraj mieliśmy świetną sesję zdjęciową. Zaczęliśmy od Klifu Orłowskiego, a potem powiedziałam ekipie, że zabieram ich do Chałup. Kręcili nosem, że „za daleko, będą korki, bo piękna pogoda i Warszawa się zjedzie”. Ostatecznie nikt nie żałował. Na Helu było jak w raju. Dzika plaża, biały piasek, przestrzeń, bezkres morza, spokój, cisza!
W centrum Gdyni byliśmy razem w Hali Targowej. Kupowałaś warzywa, owoce, kwiaty. Sprzedawcy znają Ciebie, a Ty ich. Uśmiech za uśmiech. Trochę Ci tego zazdroszczę.
Uwielbiam to miejsce. Nie ukrywam, że specjalnie cię tam zabrałam i do paru jeszcze innych miejsc… Chciałam, żebyś to sam poczuł, zrozumiał, jak jest mi tutaj dobrze. Nie kokietuję. Czuję, że znalazłam moje miejsce, dobre dla mnie i moich bliskich. Jestem na Wybrzeżu szczęśliwa.
Nie ja jeden pomyślałem przez chwilę, że to tylko Twój kaprys. Wybrzeże szybko Ci się znudzi, zatęsknisz za Warszawą, stołecznym życiem na pełnych obrotach.
Wybacz, ale to stereotypowe myślenie. Aktorów ocenia się zazwyczaj – nawet bez złych intencji – przez pryzmat postaci, które kreują. To paradoks. Aktora wyposaża się w cechy, którymi on sam wyposaża postać. A mnie jest szczególnie łatwo zaszufladkować. Niemal wszystkie role, które grałam, to były kobiety zdolne do ekstremalnych zachowań i przeżyć. Działały na szalonych obrotach, bywały chimeryczne, gwałtowne, ale Figura nie jest postacią z jej filmów. W naturalny sposób moja praca zawodowa przeplata się z życiem osobistym. Zawsze byłam otwarta, czerpano ze mnie, a ja na to pozwałam. Z perspektywy czasu wiem, że lepiej pilnować prywatności jak twierdzy. Rzeczywiście ktoś może mieć wrażenie, że zmiana życia o 180 stopni to chwilowa chimera. Tymczasem mój wyjazd na Wybrzeże nie był kaprysem ani hazardem, był marzeniem.
Spełnionym?
W Gdyni poczułam… wolność, nieograniczone możliwości – fascynujący potencjał, jakbym na nowo zaczęła oddychać, żyć. Pamiętam, że we wrześniu 2013 roku, tuż po przeprowadzce na Wybrzeże, lecąc do Warszawy na spektakl „Kalina” w Teatrze Polonia Krystyny Jandy, spotkałam Roberta Glińskiego, w którego filmie „Rośliny trujące” grałam… prawie 30 lat temu. Opowiedziałam mu, że znalazłam tu wspaniałą szkołę dla córeczek, że zaczynam wkrótce pracę w Teatrze Wybrzeże, że współpracuję z Radiem Gdańsk...Robert słuchał mnie uważnie… a po chwili powiedział z podziwem: „Wykonałaś ogromnego fikoła!”. I wtedy z całą siłą dotarło do mnie, jak wielkiemu wyzwaniu stawiłam czoła, żeby w wieku 51 lat zmienić całe moje życia. Kilka dni po tym spotkaniu otrzymałam zaproszenie do pracy ze studentami reżyserii w Gdyńskiej Szkole Filmowej, której Robert Gliński jest współtwórcą.
Pomysł, żeby zamieszkać na Wybrzeżu, nie narodził się z dnia na dzień.
Ta historia zaczęła się kilkanaście lat temu. Przyjechałam do Sopotu, żeby wystąpić w Operze Leśnej. Miałam wolną chwilę. Ruszyłam z Grand Hotelu na spacer wzdłuż morza. Był koniec sierpnia, wyraźnie czuło się już jesień. Dzień był mglisty, deszczowy… Cisza, pustka, jakaś melancholia… Dotarłam aż do baru Przystań, w którym zawsze serwują świeże ryby. Zawijają tam kutry rybackie. I wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Przypuszczalnie każdy z nas chowa w pamięci taki moment. TEN MOMENT. Chwila, która wydaje się pełna, ale zarazem przełomowa. I wtedy czujemy nasze życie, ponieważ poczuliśmy siebie. To się rozgrywa w przeczuciu, poza słowem, obok konkretu. Prezent od losu, ważny moment podarowany nam tu i teraz, dokładnie w tej chwili. I ja właśnie TO wtedy poczułam, rodzaj spełnienia i uszczęśliwienia, w ślad za którym przyszła myśl, że takich stanów nie odnajdę nigdzie indziej… Że to się mogło przydarzyć tylko tutaj, nad Bałtykiem, i z całą mocą poczułam, że chciałabym zostać tu na dłużej. Zamieszkać na stałe, żyć.
Los sam przyszedł Ci z pomocą.
Tak to właśnie działa – jakby zaklinanie rzeczywistości. W ślad za marzeniem pojawił się pragmatyzm. Dobrze byłoby znaleźć pracę nad morzem i, nie uwierzysz, w kilka dni po powrocie do Warszawy zadzwonił do mnie Zbyszek Kamiński, u którego wcześniej zagrałam w filmie „Niemcy”. Zaproponował mi rolę w serialu „Lokatorzy”, który realizował już od dłuższego czasu w Telewizji Gdańsk. Harmonogram zdjęć powodował, że przez kilka kolejnych miesięcy połowę tygodnia spędzałam na Wybrzeżu, a drugą w Warszawie. Ale to nie koniec. Wyobraź sobie, że w tym samym czasie dostałam kolejny telefon od Maćka Nowaka, ówczesnego dyrektora Teatru Wybrzeże, z propozycją zagrania Ukrainki Hanki w spektaklu „Hanneman” w reżyserii Izabelli Cywińskiej, na podstawie powieści Stefana Chwina. W ciągu kolejnych miesięcy trwają próby do tej sztuki, zaczynam żyć w pełni nad morzem, poza wyjazdami na plan zdjęciowy filmu „Zemsta” w reżyserii Andrzeja Wajdy. Pamiętam, byłam wtedy bardzo szczęśliwa, spełniona zawodowo i osobiście – pojawiła się we mnie córeczka Koko.
Do Gdyni przyjeżdżałaś także niemal każdego roku na festiwal filmowy. Pamiętam szczególnie Twój pobyt w 2003 roku. W kinach można było oglądać „Pianistę” Polańskiego i „Zemstę” Wajdy z Twoim udziałem, a w konkursie głównym festiwalu miałaś dwie brawurowe kreacje: dramatyczną Halinę w „Żurku” Ryszarda Brylskiego i nagrodzoną Lwami Gdyńskimi groteskową Ubicę w „Ubu Królu” Piotra Szulkina.
To wszystko było bardzo ważne, znowu Wybrzeże przyniosło mi szczęście, ale tak to już niestety jest, że kiedy myślisz, że wszystko układa się idealnie, pojawiają się sytuacje trudne i nie masz wyjścia, musisz stawić im czoła, by żyć dalej pełnią życia. Już wyjaśniam. W tym czasie, o którym mówimy, kiedy już planowałam moje życie na Wybrzeżu, okazało się, że mój tata bardzo poważnie zachorował i wkrótce zmarł. Poczułam się bezsilna, myślałam, że nie będę w stanie dalej żyć i pracować… A jednak, paradoksalnie, to bolesne doświadczenia sprawiło, że jeszcze mocniej uwierzyłam w życie, w jego piękno i moc. To wszystko przełożyło się na pracę zawodową, niezwykle odważną i intensywną… Takie były moje kolejne role – dramatyczna postać matki w spektaklu „Alina na Zachód” w reżyserii Pawła Miśkiewicza w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, oraz Woman w filmie „Summer Love” Piotra Uklańskiego. Moje bohaterki miały wspólny mianownik – były pozbawione włosów przez mężczyzn. Ten akt został utrwalony w kadrach filmu, a na scenie w teatrze grałam już z autentycznie łysą czaszką. To, co chcę powiedzieć, że nabrałam wówczas jakiejś niesamowitej zachłanności i odwagi – w życiu, w sztuce.
Ale wyjazd na stałe do Gdyni to coś więcej niż ogolenie głowy.
Tak. Tu chodziło o moje życie. W 2013 roku, latem, tuż po premierze monodramu „Kalina” w reżyserii Małgorzaty Głuchowskiej w Teatrze Polonia, przyjechałam na Wybrzeże, by – jak co roku – otworzyć festiwal Orange Kino Letnie. Była ze mną Kaszmirka, moja młodsza córeczka, która w ostatniej chwili zrezygnowała z wyjazdu ze starszą córką, Koko, na obóz taneczny. Po przyjeździe do Sopotu, rzuciłyśmy walizki w hotelu i pobiegłyśmy na plażę. Było wyjątkowo piękne, słoneczne popołudnie. Złotopomarańczowe światło, turkus morza. Kaszmirka zaczęła tańczyć, stała się jednym wielkim uśmiechem zespolonym z pejzażem, z przestrzenią. Była szczęśliwa. I nagle powiedziała: „Mamusiu, musimy się tu przeprowadzić”.
Roześmiałam się i ucałowałam ją serdecznie. Minęło kilka dni, siedziałam w plażowym koszu, patrzyłam na kąpiącą się w morzu Kaszmir i wtedy przyszła myśl: A może Kaszmirka ma rację? Przypomniałam sobie tę chwilę sprzed kilkunastu lat na plaży, kiedy tak bardzo zapragnęłam, by żyć nad morzem… I zrozumiałam, że moja córeczka wypowiada to moje marzenie, które ja sama w ciągu ostatnich lat z jakichś powodów w sobie zagłuszałam... Wtedy podjęłam decyzję. Miałam za sobą bardzo trudny rok w życiu osobistym. Nastąpiło wiele zmian... Równocześnie znalazłam się na rozstajach w życiu zawodowym – po siedmiu latach zakończyłam pracę w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. I jedynymi wówczas osobami, które ze mną dalej pracowały, była Krystyna Janda i Jerzy Stuhr. Krystyna zgodziła się na wystawienie w jej teatrze monodramu „Kalina” w reżyserii Małgorzaty Głuchowskiej, a Jerzy zaprosił mnie do udziału w sztuce „Ich czworo”, którą realizował w Polskim Radiu Kraków. Zagrałam postać wdowy, która jak mantrę powtarza: „Ja wszystko przetrzymam”. Po jednej z wieczornych prób Jurek odwiózł mnie do hotelu. Kiedy wysiadałam z samochodu, powiedział: „Widzisz, Kasiu, zawsze jestem wtedy, kiedy mnie potrzebujesz”.
Krok po kroku zaczęły się pojawiać nowe role, przede wszystkim teatralne.
Tak. I to działo się już tutaj, na Wybrzeżu. Po podjęciu decyzji o przeprowadzce nad morze zawiozłam moją serdeczną przyjaciółkę, Magdę Jaracz, na Mazury. Magda była dla mnie wtedy – i jest nadal – wielkim autorytetem i zawsze mnie wspierała. Prowadziłam samochód, ale zabłądziłyśmy. I nagle na rozstaju polnych dróg naszym oczom ukazał się rozłożysty dąb o nietypowych, jakby afrykańskich kształtach, a pod nim kapliczka Matki Boskiej. To był impuls. Wysiadłam z samochodu, nawet nie zgasiłam silnika i zaczęłam się żarliwie modlić. Zadałam pytanie: Czy na pewno dobrze robię, czy sobie poradzę, czy mnie w ogóle stać na to nowe życie? Wróciłam do samochodu, poczułam się dziwnie uspokojona i… szczęśliwa. Wyraźnie odczułam myśl: Wszystko się jakoś ułoży. Magda skomentowała to: „Zachowujesz się dokładnie jak Kalina Jędrusik. Ona też wyskoczyłaby z samochodu i zaczęła się modlić”. A potem zdroworozsądkowo przeszłyśmy do układania planu działania. Zadzwoniłam do Teatru Wybrzeże z prośbą o spotkanie z dyrektorem Adamem Orzechowskim po to, by – nie żartuję – poinformować go o zmianie moich planów życiowych, a mianowicie, że wraz z córeczkami przenoszę się z Warszawy nad morze i jako aktorka chcę i muszę pracować w teatrze. Całe wakacje 2013 roku upłynęły mi pod znakiem działania. Byłam do bólu pragmatyczna. Często mówię, jak ważną rolę w naszym życiu odgrywa intuicja. Posługuję się nią w aktorstwie, bliska jest mi metafizyka, przeczucia… Ale mam również drugą stronę osobowości, równie silną – pragmatyzm. Potrafię być zaradna i świetnie zorganizowana, szczególnie w sytuacjach, kiedy chodzi o życie moje i moich bliskich. Zawsze czuję się odpowiedzialna za podjęte decyzje. W Warszawie zostawiłam dom, wszystkie rzeczy, znajomych, dobre i złe wspomnienia, wylądowałam w Gdyni z walizką w bagażniku, w dużym stresie, ale zarazem z silnym przekonaniem, że rozpoczynamy nowy, radosny etap życia.
Dostałaś etat w prestiżowym Teatrze Wybrzeże. Jak przyjął Cię zespół?
Świetnie, życzliwie. Praca tutaj jest niezwykle inspirująca. Od półtora roku, od kiedy jestem związana z Teatrem Wybrzeże, zagrałam w czterech tytułach: „Wyspa Marivaux” w reżyserii Iwo Vedrala, „Ciąg” w reżyserii Eweliny Marciniak, „Maria Stuart” w reżyserii Adama Nalepy i „Tresowane dusze” w reżyserii Adama Orzechowskiego.
Jednocześnie medialny serial pod tytułem „życie prywatne Kasi Figury w odcinkach” trwa wciąż w najlepsze.
Z tym nie mam nic wspólnego. To medialna mistyfikacja. Ktoś wymyśla moje życie, pełne sensacji, kłamstw i niedorzeczności, wrzuca to do Internetu i prasy i powoduje, że ludzie zaczynają wierzyć w te bzdury. Więcej, liczy na to, że ja sama zacznę reagować, dam się wciągnąć w ten haniebny mechanizm oszustwa. O tym właśnie mówimy w „Tresowanych duszach”, którą Zapolska napisała niemal 100 lat temu, ale prawdy o działaniu mediów w niej zawarte są aż nazbyt aktualne.
Może trzeba jednak reagować, wytaczać procesy, prostować kłamstwa?
To jak walka z wiatrakami. Szkoda mi na to czasu i energii.
Nie żałujesz tego, co wydarzyło się w ostatnich dwóch latach?
Niczego nie żałuję. Jak Edith Piaf: „Je ne regrette rien”.
Nawet dzisiaj, podczas naszego śniadania, wzruszona kobieta, pani sprzątająca, powiedziała do Ciebie: „Kochana moja, pani Kasiu droga, za wszystko ci dziękuję, ty już wiesz, za co…”.
Tak, wiem. Jestem osobą publiczną, mam duży dorobek, ludzie znają mnie z filmów, teatru i telewizji. Ci ludzie rozumieli, jak wiele miałam do stracenia, mówiąc publicznie o bolesnych sprawach prywatnych. Dla wielu kobiet moje wyznanie stało się impulsem, by zawalczyć o siebie i o swoje życie.
Na swoim przykładzie pokazałaś również, że nigdy nie jest za późno, żeby zacząć życie od nowa.
Nie wolno się bać. Zamiast tkwić w sytuacji, która pogrąża, trzeba znaleźć w sobie odwagę, by to zmienić i żyć od nowa.
Zamarzyłaś jeszcze o paru innych rzeczach i konsekwentnie realizujesz te marzenia. Razem ze świetnym fotografikiem, Marcinem Michną, fotografujecie morze. Wasza wspólna wystawa „Momenty” była sporym wydarzeniem.
Może to zabrzmi ekscentrycznie, ale ja naprawdę jestem szczęśliwa, kiedy fotografuję morze o świcie – trzeciej czy czwartej nad ranem. Złoto, purpura, kobalt, rozrzedzony mrok, pierwsze promienie słońca – to wszystko mnie buduje. Jakiś czas temu, trafił do mnie scenariusz zatytułowany nomen omen „Świt”, w którym miałam zagrać jedną z ról. Po raz pierwszy poczułam, że mogłabym wyreżyserować ten film. Oczywiście tu, nad morzem. To kolejny inspirujący krok. Praca w Gdyńskiej Szkole Filmowej ze studentami reżyserii jest równie fascynująca.To wszystko sprawia, że czuję się zakotwiczona na Pomorzu. Właśnie kupiłam mieszkanie w samym sercu Gdyni, na kultowej ulicy Świętojańskiej, u stóp Kamiennej Góry. Tuż obok powstaje imponujące Centrum Filmowe, w którym będzie miała siedzibę Gdyńska Szkoła Filmowa, a już we wrześniu odbędzie się tam część wydarzeń gdyńskiego festiwalu filmowego.
Podsumowując wydarzenia z ostatnich dwóch lat, czego było w Twoich decyzjach więcej: odwagi, brawury, a może zdrowego rozsądku?
Nie analizuję tego w takich kategoriach. Życie płynie tak szybko. Chyba największym darem jest umiejętność rozpoznania sytuacji, dostosowania się do jej wymogów i podjęcia odważnej decyzji o zmianie. Tak postępuję w życiu i w sztuce. Czasami budziłam się na zgliszczach, ale na dnie popiołów zawsze znajdował się jakiś diamencik. Popiół i diament. W środku nieustannie coś się wypala, odkładają się różne doświadczenia, a jednocześnie powstaje przestrzeń na coś nowego, twórczego. Ten proces nigdy się nie kończy. Jedna z moich postaci scenicznych mówiła: „Żeby wygrać, trzeba grać!”. Czasami gra się o drobiazg, czasami o wszystko.
Wróciłaś do kina. Zagrałaś jedną z głównych ról w „Paniach Dulskich” w reżyserii Filipa Bajona.
Praca z Filipem nad tym filmem była fascynująca. Partnerowałam wybitnym aktorom: Krystynie Jandzie, Mai Ostaszewskiej Władysławowi Kowalskiemu, Sławkowi Orzechowskiemu. Nie ukrywam, że scenariusz był bardzo skomplikowany ponieważ akcja toczy się na dwóch płaszczyznach – realistycznej i podświadomości. Moja Dulska wie wszystko, zna wszystkie sekrety i kłamstwa rodziny.
Często podkreślasz, że czerpiesz ze swoich ról, do pewnego stopnia identyfikujesz się z granymi postaciami: z Paulą Starsberg, Kaliną Jędrusik, królową Elżbietą Tudor… W koncercie galowym tegorocznego Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu zatytułowanym „Proszę Państwa, będzie wojna!” w reżyserii Moniki Strzępki zaśpiewałaś słynny wojenny song Marleny Dietrich „Sag mir, wo die Blumen sind”, znany w Polsce pod tytułem „Gdzie są chłopcy z tamtych lat”.
Śpiewałam o wojnie, ale nie tylko. O obietnicach losu, które właściwie nigdy się nie spełniają, ale musimy w nie wierzyć, nawet jeżeli czujemy, że nasza droga nie będzie ani spokojna, ani bezpieczna. Trzeba żyć i trwać po to, żeby stare rozdziały wreszcie się domknęły, a nowe zaczęły się pisać. Życie jest piękne!