Jan Nowicki: „Raptem przelotne spojrzenie kobiety, a znowu czujesz coś takiego jak namiętność”
„Nie wolno się bać niczego, co nieuniknione”
W ramach cyklu Archiwum VIVY!: wywiady przypominamy rozmowę Beaty Nowickiej z Janem Nowickim. Wywiad ukazał się w lipcu 2015 roku w magazynie VIVA!.
Magazyn VIVA! Jan Nowicki wywiad
O człowieku w jego wieku można by powiedzieć, że najlepsze lata ma już za sobą. Ale to nieprawda. Wybitny aktor Jan Nowicki z młodością rozlicza się surowo, a starość docenia. Wierzy w Boga i sens przemijania. I ma nadzieję, że jeszcze… zaufa kobiecie. „Czas, w którym w tej chwili jestem, postrzegam jako najpiękniejszy”, mówi z przekonaniem w przewrotnej i zaskakującej rozmowie z Beatą Nowicką.
Grupa emerytów jedzie pociągiem TLK do sanatorium…” – tak zaczyna się Pana książka „Białe walce”. To opowieść o życiu, które powoli umiera. O przemijaniu, przyjaźni, miłości, młodości, starości, nadziei, pamięci. Już na początku jest przewrotna wymiana zdań: „A istniało coś takiego? Ale co… młodość?”.
Pewnie, że istniało. Wszyscy byliśmy młodzi i wszyscy będziemy starzy. Sama młodość jest fajna, tak samo jak fajna jest starość. To przemijanie, zapominanie, ta niedołężność jest czymś fascynującym przez to, że musi być rozkoszna, a nie dlatego, że faktycznie jest. Stąd też czas, w którym w tej chwili jestem – pomijając cierpienia fizyczne czy inne, które czekają mnie z całą pewnością – postrzegam jako najpiękniejszy. Trzeba być mało rozgarniętym, żeby myśleć inaczej. Pytasz mnie o młodość. Młodość ma być raz.
Trudno się z tym pogodzić, a większość z nas w ogóle nie chce. Marzymy o tym, żeby się nie starzeć.
Z faktu, że ktoś jest młody albo stary, mało wynika. Starzy odchodzą biologicznie, ale zdarza się, że na młodych czeka za węgłem autobus, który ich przejedzie tego samego dnia, kiedy jeszcze marzą o długim życiu. Przywiązywanie się do życia, przedłużanie młodości, którego jesteśmy tak często teraz świadkami, jest pozbawione dobrego smaku.
Jest Pan okrutny.
Posłuchaj, jak to brzmi: „Ja się czuję młodo”. To tak, jakby łysy powiedział: „Ja się czuję kędzierzawym blondynem”. Co to w ogóle znaczy? Mężczyzna, który skończył 60 lat, czuje się i myśli jak młody, nadaje się do odstrzału. Jest absolutnie nieznośny. „Ach, mam tyle lat, na ile wyglądam”. Jakie to pretensjonalne.
Pisze Pan: „Starość (…) bywa dziwna. Jest i równocześnie jej nie ma. Co oznacza, że to, co czujemy, nie zawsze przystaje do tego, jak wyglądamy. Z twarzy piernik, w środku dziecko. Albo odwrotnie”.
Można wyglądać na starego, czuć się jak stary, a raptem jakieś przelotne spojrzenie kobiety, jej dotyk sprawia, że znowu czujesz coś takiego jak namiętność. Albo jej strzęp przynajmniej, bo przecież na strzępy jesteśmy skazani. Jak się ma tyle lat co ja, czyli 1000, nie trzeba koniecznie pożywiać się w życiu za pomocą chochli. Wystarczy srebrna, wyrafinowana łyżeczka, najlepiej w stylu starej Rosji. No i dopada cię nagle ta namiętność i jest aż zawstydzająca. Czyli pojawienie się młodości wprowadza człowieka w zakłopotanie. Wiesz, to jest tak, jakbyś znalazła na chodniku rozerwany bukiecik konwalii. To jest bez sensu. Mówiłem ci, młodość ma być raz.
Bardziej drażni Pana własna młodość, która minęła, czy młodość, którą każdego dnia mija Pan na ulicy?
Nie drażni mnie młodość, która minęła, bo jak ma mnie drażnić nieistniejący już fakt? Natomiast młodość, którą na przykład spotykam na ulicy, bywa różna. Czasem chamska, czasem źle ubrana, czasem źle zbudowana, pozbawiona wdzięku, ponura, bo bywa i taka.
Ale zdarza się też młodość…
…jasna, promienna i wtedy świat pięknieje! Od razu robi się fajniej, jak się patrzy na nią w obcisłej sukience, na przykład w upał. Nagromadziło się dość dużo, podejrzanych zresztą, opinii, że Polki są najpiękniejsze, bo my zawsze lubimy chwalić swoje. A bywają piękne i mniej piękne. Czasami siedzę sobie w moim Vis-à-vis, jest nieznośny upał, piję piwo z sokiem, w cieniu, palę amerykańskiego papierosa, na stoliku leży „Przegląd Sportowy”, jestem bez skarpet, bo tak lubię najchętniej, i widzę, że przede mną przechodzi opięta młodość. Powiedzmy… z lekką nadwagą…
I tu muszę zacytować fragment z Pana książki: „Zwierzę czy owoc? Jakiś kształt… Słowem, emeryci patrzyli na opiętą czerwonymi spodniami, jędrną, przyczajoną, wściekle dosłowną, bezkompromisową, gotową na wszystko i nic, orzechomiażdżącą, wszechogarniającą, twardą jak talib, kształtną… (wybaczcie, niebiosa!) – DUPĘ”.
I spoglądam na nią, a ponieważ zostało mi jeszcze trochę wyobraźni, więc korzystam z niej i myślę sobie, ileż to męki musiałby człowiek przeżyć, żeby tę młodość zadowolić. A przecież nie muszę. Już nie muszę. Wystarczy mi łyk piwa i mam – może nie identyczną, ale podobną – przyjemność.
Tę własną młodość, która minęła, czuje Pan jeszcze czasami?
Czasami ją słyszę, czasami wącham. Ja byłem wychowany na filmie radzieckim, absolutnie czarującym, na przykład z Lubow Orłową. I kiedy zdarza mi się usłyszeć muzykę z tamtych filmów albo piosenki Aloszy Awdiejewa, wszystko mi się cofa do tego stopnia, że moi starzy koledzy, jeśli jeszcze żyją, mają młode twarze. A z zapachów to jest jakieś siano, ścięta świeżo trawa, jaśmin. W Kowalu, kiedy ktoś umierał, wystawiano w domu otwartą trumnę i żegnała go cała wieś. Nie było lodówek, jak człowiek był bogatszy, obkładał nieboszczyka lodem, a jak był biedny – kwiatami. Wszedłem kiedyś w letni dzień do jednego domu, gdzie intensywnie pachniało jaśminami. W środku, w tym jaśminie, leżała stara, siwa, bardzo piękna kobieta. One potrafią być piękne – zwłaszcza po śmierci – te stare kobiety. Od 60 lat jaśmin, zapach mojego dzieciństwa, kojarzy mi się z tamtym katafalkiem.
„Powiedzieć młodym, że ci po siedemdziesiątce oddychają, jedzą, kochają i marzą, oznaczałoby narazić się na śmieszność”.
Lubię pomagać młodym. Jacy oni są, tacy są, ale trzeba ich kochać. Dlatego godzę się zagrać w ich etiudach, za friko oczywiście, i nieraz seriami dostawałem takie propozycje. Mówiłem „tak”, bo niech się cieszą, idioci, że życie jest takie piękne, zanim zorientują się, co ich czeka. No i czytałem pierwszy scenariusz, z którego wynikało, że jestem „mężczyzną około sześćdziesiątki”. OK, myślę, widocznie na takiego wyglądam. Czytam następny – znowu „mężczyzna około sześćdziesiątki”. Skończyłem 65 lat – to samo. 70 – to samo. I jak się to zdarzyło 20 razy, zrozumiałem, że moje prawdziwe lata nie mieściły im się w głowie. Nie chciały przejść przez gardło. Mam 76, ciągle żyję, piszę, ciągle myślę, kocham, ciągle jem, palę, piję, ciągle gram, a jakaś łachudra, która ma 28 lat, mówi mi, że mnie nie ma.
„Młodość bywa okrutna (…). Jeszcze nie wie, że kiedyś też będzie stara”.
Człowiek, który nie ma poczucia końca, jest kompletnym idiotą, wszystko jedno, ile ma lat. Wszystko, co jest początkiem, przypomina koniec. Wszystkie wiosny, spotkania – wszystko jest oparte o finał, łącznie z seksualnym zbliżeniem, który też się kończy wybuchem i jakby śmiercią, cudowną zresztą.
A miłość trwa wiecznie?
Miłość zawsze przemija. Na tym polega jej urok, niepowtarzalny zupełnie wdzięk i temperatura. Wyobraź sobie, na przykład, konwalie, które stoją w wazonie przez pięć lat, cały czas są świeże i trwają. To nie do zniesienia. One muszą zwiędnąć. A miłość? Z wiekiem przemienia się w bezradność. Ludzie szukają swoich rąk nie po to, żeby zdjąć majtki, tylko żeby się nie potknąć.
„Gdybyś zostawił choć jeden dotyk… Boże”.
I tu dochodzimy, w sposób naturalny, do Boga, bo to jest jedyna istota, którą można kochać wiecznie. Tak powiedział Dostojewski. On cię nie zdradzi, chociaż z drugiej strony, jak obserwujesz świat, cały czas masz wrażenie, że Go nie ma. „Ale jak Boga nie ma, to co ze mnie za kapitan”, znowu mówi jakaś postać z Dostojewskiego. W książce opisałem człowieka, który wybrał sierocy los ateisty. Bardzo szanuję ludzi, którzy nie wierzą, i gratuluję im odwagi. A jednocześnie dziwię się, że tracą istotę, którą można kochać wiecznie.
„Człowiek to najlepszy wynalazek Boga. Pod warunkiem, że Boga znajdzie. Bo nie tylko Bóg stwarza człowieka, ale także człowiek Boga. Z trwogi, połączonej z bezgraniczną miłością”.
To jak z marzeniem o kobiecie, które będzie zawsze lepsze od samej kobiety. Widać to w rozmowie Myszkina i Rogożyna, bohaterów „Idioty” Dostojewskiego, kiedy oni mówią o Nastazji Filipownej. Przecież to jest takie „półkurwie”, niekonsekwentne, bez wdzięku, a ci dwaj i ich uczucia unoszą ją na wyżyny. Marzenie ma swoją siłę i to ja mówię, który w zasadzie marzyć nie umie i nie lubi.
Dlaczego?
Bo marzenia wyprowadzają nas na manowce. Dlatego też nigdy nie marzyłem o żadnej roli. Być aktorem i jeszcze mieć marzenia – to jest już kompletny idiotyzm. Nie wolno. Raczej pozwalałem nieść się fali. Czasami zawiodła mnie do portu nieszczególnego, ale przecież tak ma być. No bo co? Mam zawsze na Capri lądować? Niech to czasem będzie Władysławowo, które śmierdziało mączką rybną.
„Pewien generał po wychyleniu trzech stakanów powiedział, że mężczyzna, który boi się śmierci, jest trupem za życia”.
To jest zdanie Budionnego, tępego radzieckiego generała. Nie można bać się śmierci. Trzeba ją obłaskawić. Trzeba wybudować sobie grób, tak jak wybudować psu budę. Jak się buduje psu budę, nikt się nie dziwi. Ale jak sobie ktoś buduje grób, to myślą: Oho, jaki nieskromny. Albo: A co to się z nim dzieje?
Zwariował na starość!
Otóż to. Trzeba wybudować grób, posadzić obok drzewo i obalić w tym miejscu flaszkę. Nie wolno się bać niczego, co nieuniknione. Można się bać cierpienia, ale od tego są środki znieczulające. Poza tym ponoć człowiek głupieje już na samym końcu, wszystko mu się pieprzy i odchodzi w niebyt.
Ale zostawia dom nad jeziorem, drzewa, syna. Widzi Pan siebie, kiedy patrzy na Łukasza i Piotrusia – syna i wnuka?
Ludzie uważają, że to jest takie oczywiste, że rodzi się dziecko. A to nie jest oczywiste, tylko dziwne. Zwłaszcza w przypadku mężczyzny, który jest absolutnie przekonany, że to za jego sprawą. Znowu wracam do Dostojewskiego, który mówił, że ojcowie lubią łudzić się pod tym względem. To kobieta nosi w sobie tę wielką tajemnicę. Ona w ogóle wie wszystko, dlatego że rodzi dziecko, a mężczyzna to… ech, machnijmy ręką.
„Z jednego, głupiego żebra Adama powstał cud. Zwany kobietą”.
Kobiety w ciąży są urocze. Kurczę, żeby one były całe życie takie. Jakie one są zdystansowane, łagodne, nigdzie im się nie śpieszy… Pracowałem kiedyś z Anią Seniuk. Mówię: „Aniu, jesteś spóźniona dwie godziny na nagranie telewizyjne”. A ona: „No i co z tego?”. Ja patrzę, ona siedzi, pszenna od tej ciąży, i ma rację podstawową. Rzeczywiście – nic z tego. Basi, mojej żonie, brzuch rósł sukcesywnie i któregoś dnia przyszło na świat takie małe, czerwone. No i było.
Łukasz, Pana syn.
Mój. Któregoś dnia wracam, klapka od skrzynki na listy jest odgięta, patrzę, a tam druk: „Nowicki”. Wyciągam kopertę i czytam: „Łukasz Nowicki”. Chryste Panie – myślę – nie ma żartów! Pojawił się nowy obywatel, co najmniej statystyczny Polak, i do tego mój syn. Wyobraź sobie, jak byłem małym chłopcem…
…w Kowalu, tuż po wojnie.
To w tym Kowalu całowałem różne przedmioty za pieniądze: drzewa, rowery. Znali mnie z tego w miasteczku. Mężczyźni zbierali się po mszy przed kościołem, ja byłem zawsze w dziwne rzeczy poubierany i mówiłem: „Pocałuję panu but za złotówkę”. A on na to: „A za pięć zelówkę pocałujesz?”. Ja: „Pocałuję”. „A mur pocałujesz?”. „Pocałuję”. Całowałem i w ten sposób zbierałem pieniądze. Miałem ze cztery lata, jeszcze mój ojciec żył, umierał na gruźlicę, i ja mu te pieniądze zanosiłem, a on chował pod wilgotną od choroby poduszką.
Minęły lata, na świecie dorasta „nowy obywatel”.
I kiedyś wykonał taki numer, że zamarłem. Patrzę, a on czołga się – jeszcze nie umiał chodzić – do ściany w kuchni, podciąga na chwiejnych nogach, z wielką pieluchą, całuje ścianę, a potem spogląda na mnie z szelmowską miną. Słuchaj, nogi się pode mną ugięły: Chryste, to on. Mój!
We wnuku również odnalazł Pan swoje geny?
Piotruś ma piwne oczy Halinki Młynkowej. To przedziwny człowiek, którego kocham bez pamięci i który mnie nigdy nie słucha. Pamiętam, jak miał pojawić się na Krzewencie, w moim domu nad jeziorem. Kupiłem wędki, zacząłem nawet ruszać się jak dziadek i mówię: „Chodź, pójdziemy, Piotrusiu, nad wodę, teraz ci dziadek pokaże, jak się wędkę zarzuca”. A ten mi ucieka w prawo, w lewo. Strach potworny, bo jeszcze wypłynie na jezioro, utopi się, wejdzie na czubek drzewa, spadnie, rodziców nie ma, złamie sobie kręgosłup. Rany boskie. A człowiek jak jest stary, to boi się cały czas, bo mu buzuje wyobraźnia.
Jakim był Pan ojcem?
Kiepskim, bo mnie nigdy nie było. Mnie małe dzieci w zasadzie nudzą. Na obrazkach je lubię, bo na żywo są strasznie egoistyczne, nieprawdopodobnie zaborcze i cwane nieludzko. Robią, co chcą, i owijają nas wokół palca. Nigdy nie wiadomo, co z nich wyrośnie. Kiedyś mówię do pana Piotra Skrzyneckiego: „Panie Piotrze, ja to jestem taki fatalny ojciec. Trochę mam wyrzuty sumienia. Nie duże, ale mam”. Pan Piotr pomyślał i odpowiedział: „Panie Janie, może coś z tego wyrośnie. Albo nie wyrośnie”. Mrowie przeszło mi po plecach: „Wie pan, to jest głęboka prawda”.
W Pana książce, wśród wspomnień młodości i żalu przemijania, jest nadzieja. Pisze Pan: „W niej istota rzeczy. Powiedzą – staroświecka? Gówno prawda. Nadzieja zawsze jest młoda”.
Mam nadzieję, że jeszcze długo będę mógł palić. I że spotkam kogoś, komu bez reszty zaufam.
Kobietę?
Najchętniej. Mężczyzna to jest świetny materiał na przyjaciela. A przyjaciel to wspaniała rzecz.
Ale kobieta oznacza miłość. Miłość – trzęsienie ziemi. Dlaczego chciałby Pan zaufać kobiecie?
Chciałbym zaufać, że jestem kobiecie bliski. Już nie mówię, że mnie kocha, wystarczy, że lubi. Żebym ufał. Dlatego, że bardzo wcześnie pozbawiłem się prawa do wiary w miłość kobiety. Gdzieś to zgubiłem. Niby całe życie byłem kochany, ale nigdy nie byłem w stanie uwierzyć w to do końca. Zresztą myślę, że to także może być przykry stan. No bo sama zobacz, jeżeli jest wiara – taka do końca – w miłość, to miłość przypomina przedwojenną otomanę, wypchaną trawą morską, miękką, wygodną: ona mnie kocha, ja ją kocham i tak się kochamy. Przecież to jest nie do wytrzymania dla mężczyzny. Trzeba jednak cały czas bać się o tego kogoś. No i widzisz, Beatko, jedno wyklucza drugie… (milczenie). Ale ja bym strasznie chciał wreszcie się nie bać. To mogłoby być… piękne.